Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienia. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 27 sierpnia 2017

wspomnienie wiosny u schyłku lata ...

Ależ to szybko zleciało! 
Mam wrażenie, że ledwie wczoraj mówiłam do siedzącej przy sąsiednim biurku A. że szczęśliwie mamy za sobą zimowe szarości i pluchy i że zaczyna się najpiękniejszy czas w roku. Dopiero co zachwycaliśmy się z W. pierwszą, cudownie świeżą zielenią na oplatającym mój płot winobluszczu. Zdawać by się mogło, że przed kilkoma dniami planowałam z L. długie, leniwe wieczory w ogródku,  przy winie i wtórze kumkania żab z pobliskich stawów. Chwilkę temu planowaliśmy z J. gdzie w tym roku spędzimy wakacje.

Ledwie wczoraj ...
A dziś już ogród pełen opadłych żółtych liści, chłodne wieczory i jeszcze chłodniejsze poranki Rozgrzewająca moc porannej kawy, czy wieczornej lampki czerwonego chilijskiego wymaga dodatkowego wsparcia ciepłym pledem, obrazki z wakacji blakną powoli pod powiekami a rozmowy krążą już wokół szkolnej wyprawki i sprawdzania, czy galowy strój jest jeszcze ok, czy trzeba pędzić po białą bluzkę i nowe tenisówki.

Czas pędzi.
Kilka dni temu L. dobiła mnie rzuconym znad kubka - ty wiesz, że ja już za dziesięć lat będę miała sześćdziesiątkę?!
- Nawet się nie waż mówić o tym kiedy do mnie przychodzisz! Za rzadko się spotykamy żeby tracić czas na takie pesymistyczne tematy! - rzuciłam natychmiast, świadoma, że tylko kilka miesięcy dzieli nasze rocznice. 
Niestety, to że zmilczymy kwestię upływu lat nie zmieni faktu, że on następuje, mam wrażenie, że od przekroczenia magicznej dla kobiet czterdziestki to nawet jakby szybciej. Coraz częściej uświadamiam sobie, że już mam z górki. Niedzielne popołudnie to jednak nie czas na takie rozważania, więc przeganiam szybko czarne myśli i wracam do tematu, który mnie przywiódł przed monitor.


Miniona wiosna i lato przyniosły sporo miłych chwil i to właśnie je chciałam zatrzymać na dłużej dzięki wpisom na blogu. Tak, by było czym wywołać wspomnienia za te dziesięć, czy dwadzieścia lat.
W telegraficznym skrócie, bez ortodoksyjnego pilnowania chronologii, urywki wiosny i lata 2017 zatrzymane w kadrze.

Na początek wiosenny weekend w Porto.

  Udało nam się znaleźć nocleg w jednej z cudownych kamieniczek w centrum starego Porto. Drewniane okiennice nie chroniły wprawdzie przed turkotem aut dostawczych przemykających o świcie po bruku, ale czy warto spać długo, gdy z okien ma się podobne widoki.

 
 Niespieszne snucie się wzdłuż nabrzeża Duoro, równie pięknego z jednej, jak i z drugiej strony...

 
  Na chętnych czekały też przeróżnego rodzaju łódki i stateczki, my pozostaliśmy na brzegu obserwując ich hipnotyczne kołysanie na falach.
Wszechobecne mewy, prawowite mieszkanki miasta, pozujące do zdjęć jak rasowe modelki
 

 Widok z kolejki gondolowej był równie urzekający, szkoda, że sama jazda trwa tak krótko, ale potem jest się już pod Klasztorem Mosteiro da Serra do Pilar i można podziwiać kolejne widoki
   
Jak na wielu mostach i kutych balustradach, także tu pełno jest pozostawionych przez zakochanych kłódek. Wyjątkowo wdzięczny obiekt do fotografowania ...

Na górnym poziomie mostu Ludwika I nie można się nie uśmiechać ...
Jak się już człowiek poczuje jak dziecko, to "dosiada" każdej napotkanej huśtawki ... 
By za chwilę znowu wspiąć się po kamiennych schodkach i znowu popatrzeć na miasto z góry...
 
Może nie tak słynny i nie tak żółty jak lizboński, ale też klimatyczny tramwaj zawiózł nas nad ocean...

A Atlantyk jakiś taki spokojny ... 

 Pieszo wzdłuż Duoro...

   A potem znowu snucie się po placach i uliczkach, z przerwami na sesje zdjęciowe 

 
 
 By na jednej z nich spotkać wyjątkowo nieufnego, ale jakże fotogenicznego kota ...


... albo sklep z rękodziełem ...



... albo biedaka przygniecionego ciężarem piękna ...

 
Sardynki, jeden z symboli Porto i dłuższa przerwa w sklepie z puszkami-pamiątkami.  Każdy mógł znaleźć puszkę ze swoim rokiem urodzenia, na każdej było kilka nazwisk osób urodzonych w tym samym czasie. Na "mojej" puszce Celine Diom i Will Smith. Sfotografowałam też puszki Clinta Eastwooda, Roda Stewarda, Meryl Streep, Singa czy Ala Pacino. Niestety, taka pamiątkę zabiorą ze sobą jedynie ci, którzy do porto przyjechali samochodem. Na lotnisku ze smutkiem patrzyłam na tych, którzy musieli swoje puszki wrzucić do specjalnych pojemników, bo ich przewóz w bagażu był niestety zabroniony


Kuchnia portugalska, to oczywiście owoce morza. Najlepsze serwują małe, rodzinne knajpki w bocznych uliczkach z dala od tras turystycznych. Tę delikatną, rozpływającą się w ustach ośmiornicę z grilla jadłam w właśnie w takim miejscu. Cztery stoliki, przy garnkach królowała Mama, gości obsługiwała Córka... prosto, domowo, naturalnie ... nie do podrobienia i nie do powtórzenia z mrożonką z Biedronki ...



c.d.n.

P.S.
Gdy czytałam komentarz Sunsette w Trójce właśnie zabrzmiał ten utwór. I stał się idealnym tłem dla Jej słów. Dlatego zamieszczam go tutaj, w tej dokładnie wersji, ze specjalną dedykacją dla Agnieszki.


Rumer "Slow"

niedziela, 10 lipca 2016

Wspomnień kupowanie ...

 Uwielbiam targi staroci, lokalne jarmarki, sklepy typu 1001 drobiazgów, lumpeksy. Nigdy nie chodzę w takie miejsca w poszukiwaniu czegoś konkretnego. To się i tak nigdy nie udaje. Lubię pójść  bez planu, bez specjalnego celu, po prostu pochodzić, popatrzeć, podotykać. Uwielbiam tę atmosferę, gwar, nawoływania ... Lubię wyłapywać w oczach kupujących ten błysk, który pojawia  się, gdy znajdują jakieś cudeńko i tę minę pokerzysty, która spływa natychmiast na ich twarz, bo przecież nie mogą dać po sobie poznać, że w zasadzie i tak już za każde pieniądze kupią ... Zachwyca mnie niezmiennie ta pewność w głosie sprzedawców, którzy z pozoru znudzeni, na wpół uśpieni słońcem ożywiają się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki gdy tylko ktoś zainteresuje się przedmiotem z ich stoiska. Rozkwitają nagle, uśmiechają się a z ich ust wypływa potok najpiękniejszych epitetów, porównań i przenośni. I już szmelc najgorszy opisują tak barwnie i sugestywnie, że zaczynamy wierzyć, że oto trafia nam się okazja jedyna w swoim rodzaju. Czarują nas słowami do tego stopnia, że już nie widzimy zardzewiałego grata, nie czujemy owiewającego go zapachu zatęchłej piwnicy. Dajemy się ponieść tej magii ... i widzimy prawdziwe skarby - kubeczek w kwiatki, taki sam jak ten, w którym babcia robiła nam kawę zbożową, lekko wyszczerbiony albo radio, jakie stało w naszym rodzinnym domu lata temu, co z tego, że nie działa. Nie chodzi przecież o same przedmioty, ale o  emocje, które wraz z nimi do nas przychodzą. Radio, być może da się naprawić, kubek, odwrócony brzydką szczerbą do ściany będzie ozdobą półki kuchennej. Patrząc na nie codziennie będziemy wracać do wspomnień... miłych wspomnień.

Nie wiem już od jak dawna planowałam, że się wybiorę na giełdę staroci pod Halą Grzegórzecką. Wciąż coś mi w tym przeszkadzało, jak nie deszczowa pogoda, to weekendowe zobowiązania rodzinno-towarzyskie. Albo po prostu spałam za długo a na giełdę najlepiej jest pojechać rano. Dziś jednak wszystko ułożyło się idealnie. Wczesna pobudka, piękna pogoda i wolna stówka w portfelu.  Zostawiłam pogrążonych w głębokim śnie domowników i ruszyłam. Miasto zdawało się sprzyjać moim planom, ruch na drodze niemal zerowy, zielona fala i wiatr we włosach...

Nie pamiętam ile razy okrążyłam plac wokół, ile  zrobiłam slalomów pomiędzy "alejkami". Bo przecież tam nie wchodzi się jak do zwykłego sklepu, żeby kupić, zapłacić i  wyjść. Tam trzeba przechadzać się powoli, czasem zatrzymać, pochylić, coś podnieść, by zaraz odłożyć, odejść, by po kilku krokach zawrócić... dać się ponieść ludzkiej fali, a za chwilę zrobić obrót na pięcie i  pójść pod prąd. Kątem oka omieść kubeczek z bolesławieckiej kamionki a potem zapomnieć, gdzie się go widziało, zapytać o koszyk z trawy morskiej i zdziwić się, że kosztuje więcej niż nowy w sklepie, zapatrzyć się na stare zdjęcia w sepii, posłuchać nieskomplikowanych w treści i formie rozmów stałych bywalców okolicznych piwiarni, jeszcze trochę "wczorajszych", ale już gotowych by stawić czoło nowym wyzwaniom... 

Właśnie u takich "Żul-Janów" najczęściej trafiam na coś ciekawego. Dziś był to obraz. Prawdziwy... farba, płótno. Nie znam się na sztuce, nie szukam znanych nazwisk, nie potrzebne mi sygnatury. Obraz musi mnie poruszyć, przyciągnąć, mieć to tajemnicze COŚ, które sprawi, że będę chciała zabrać go do domu i patrzeć na niego na co dzień. I ten tak właśnie na mnie zadziałał, jakby zawołał mnie spod ściany. 

- ile za ten obrazek? - zapytałam Pana, który siedział na chodniku obok obrazu. I w tym momencie żałuję, że nie miałam przy sobie kamery i nie nakręciłam tego, jak Pan podniósł na mnie swoje lekko zamglone znikającymi zbyt wolno z organizmu promilami spojrzenie, obejrzał mnie niespiesznie z góry do dołu i ocenił na tej podstawie moje możliwości płatnicze...
- dycha!
- skoro dycha, to nie będę się już z Panem targować
oczy Pana znowu poszybowały ku górze a na twarzy pojawiło się coś na kształt uśmiechu
- to dobrze, bo jakby się pani targowała, to bym powiedział piętnaście...

Wymieniłam więc papierek o niezbyt wysokim nominale na obraz, którego na pewno nie  namalował Picasso, ale mnie się  właśnie z tym malarzem kojarzy. I idealnie pasuje do naszego zielono-brązowego przedpokoju.  Póki co jednak pierwsze zdjęcie zrobiłam mu na szybko, przed domem...



Drugi zakup, to był prawdziwy impuls. W zasadzie już wracałam, skrót jakiś znalazłam między straganami bukinistów, podotykałam kilka książek, przeglądnęłam jakieś stare gazety z czasów PRL i nagle mój wzrok padł na pudełko z płytami. A dokładnie z winylami... Pewnie bym się nawet nie zatrzymała, ale ta okładka ... Nie do wiary... 
Gdy byłam nastolatką, kupowałam sobie czasem płyty ówczesnych idoli - Maanam, Republika, Lombard... Byłam w trzeciej albo czwartej klasie liceum, gdy pojawili się ONI.
Pamiętam jak dziś, kiedy po jakiejś klasowej wycieczce nocowała u mnie przyjaciółka Gosia i właśnie z nią słuchałyśmy TEJ płyty. Kochałyśmy się obie na zabój w chłopakach z zespołu. Ona w Grześku, ja w Kostku. Tej nocy w kółko puszczałyśmy sobie "Panoramę Tatr"... Potem wyjechałam na studia i wyrosłam z tej miłości. I z tej muzyki wyrosłam, do tego stopnia, że bez żalu ją komuś podarowałam.



A dziś zobaczyłam ją w kartonowym pudełku wśród dziesiątek innych i poczułam, że nie mogę jej tak zostawić, bo to tak jakbym zostawiała na placu pod Halą swoje wspomnienia. Tak, jakbym spotkała siebie tamtą i zostawiła bez choćby krótkiej rozmowy. No przecież nie mogłam.
Jakby mało było tego Papa Dance, to tuż pod nim (niebywałe, ale prawdziwe) stała płyta Barbry Streisand z moją ulubioną Jej piosenką (pisałam o niej ponad pięć lat temu). No to obie wzięłam. Przepłaciłam zapewne, ale co tam, wspomnienia są przecież bezcenne.



poniedziałek, 25 stycznia 2016

to było 30 lat temu ...

 Zanim napisałam tytuł musiałam dwa razy policzyć, bo nie mogłam uwierzyć, że od dnia, który chcę opisać minęło już 30 lat. Ale matematyka jest nieubłagana i nie chce być inaczej. Pewnie dlatego pamiętam tylko niektóre momenty, jak pojedyncze kadry ze starego filmu. Kilka klatek...

Kadr pierwszy. Jesień. Z przyjaciółką i jej starszą siostrą jadę pociągiem. Jestem podekscytowana, bo to mój pierwszy samodzielny wyjazd do Warszawy. 100 kilometrów, to w tamtych czasach ogromna odległość. Prawdziwa wyprawa. Jedziemy po buty i materiał na spódnicę. Siostra Gosi zna Warszawę, wie, gdzie można coś dostać. Bazar Różyckiego, domy towarowe Centrum... zahaczamy o Hoffland, pamiętam strasznie długą kolejkę i mocno turkusową, bawełnianą koszulę, którą w tej kolejce wystałam. I buty. Czarne, proste pantofelki na niebotycznym dla mnie wówczas trzycentymetrowym obcasie. To nic, że nigdy nie miałam na nogach tak wysokich (!!!) butów. Te czółenka to moja przepustka w dorosłość, choć ciesze się nimi jak małe dziecko. W budkach u "prywaciarzy", jak się wówczas nazywało właścicieli małych sklepików kupiłyśmy sobie z Gosią plastikowe klamerki do włosów. Ona niebieskie, ja czerwone. Gdy na drugi dzień szłyśmy przez szkolny korytarz z włosami spiętymi tymi klamerkami czułam się taka światowa... przecież kupiłam je w Warszawie.

Kadr drugi. Ostatni tydzień przed... Każda klasa dekoruje salę, w której będzie siedzieć. Sami wymyślamy motyw przewodni, sami organizujemy materiały. Nasza sala będzie jaskinią. Wielkie arkusze szarego papieru malujemy brązową i zieloną farba w nieregularne maziaje, potem mniemy i formujemy z nich ściany "jaskini". W oknach wieszamy ufarbowane siatki z gazy, na ich jakieś gałęzie.  Ja i Marek W., jako "klasowi artyści" kierujemy pracami reszty. I gadamy. Pierwszy raz od czterech lat tak długo, tak poważnie i tak szczerze. Chyba dopiero podczas tych przygotowań poznajemy się i zgrywamy jako klasa. Szkoda, że tak późno...

Kadr trzeci. Całą noc pada śnieg. Wstaję rano, patrzę za okno i nie mogę powstrzymać łez. Podwórko, podjazd i droga, wszystko aż po horyzont schowane jest pod półmetrową warstwą śniegu. Nie było wyjścia, trzeba było chwycić za łopatę i wykopać w tym śniegu tunel od garażu do bramy wjazdowej, żeby nasz pomarańczowy duży fiat mógł wyjechać. Pamiętam jak przerzucałam śnieg modląc się, by ktoś lub coś odśnieżył resztę drogi. Trzynaście kilometrów dzielące moje miasteczko od miasta, w którym chodziłam do szkoły, to w tamtych czasach była spora odległość. Zwłaszcza zimą. 
Udało się jednak. Dotarliśmy na czas, chociaż zupełnie nie pamiętam samej jazdy.

Kadr czwarty. Polonez. Nie wiem kto wpadł na pomysł, żebym to ja tańczyła z dyrektorem naszej szkoły. Ja, która czerwieniłam się jak burak, gdy ktoś na ulicy zapytał mnie o godzinę. Ja, która z nerwów łamałam linijki, ołówki, długopisy, gdy musiałam odpowiadać na lekcji na stojąco przed całą klasą. Ja, która do klasowego zdjęcia zawsze chowałam się w ostatnim rzędzie. Ja, która ... długo by wymieniać, ja miałam zatańczyć poloneza idąc w pierwszej parze. Nie wiem jak to przeżyłam, ale gdy patrzę na to zdjęcie widzę, że cudem tylko nie zemdlałam...


 


Kadr piąty.  Mam na nogach "dorosłe" buty, w których nie umiem chodzić. Korytarza między salą w której siedzimy a salą gimnastyczną nie jestem w stanie pokonać nie opierając się na kimś. Andrzej, mój ówczesny chłopak dzielnie i cierpliwie wspiera mnie ramieniem przez cały wieczór. 
Kadr szósty. Pamiątkowe zdjęcie. Mamy zwyczajne, codzienne fryzury i ani grama makijażu. Mamy na sobie jedyny dopuszczalny na tę okazję strój - białe bluzki i ciemne spódnice. Tylko niektóre z nas "odważyły się" ubrać buty na obcasach. Mimo to, czujemy się wyjątkowe, piękne i ... dorosłe. Przecież jesteśmy maturzystkami.



Kadr siódmy. Nasza sala. Kilka osób siedzi przy stole, reszta tańczy na sali gimnastycznej na parterze. Na środku klasy kilkanaście osób tworzy krąg, obejmujemy się ramionami i tańczymy, a właściwie przesuwamy się powoli, w kółko w rytm Bolera Ravela. Skąd to bolero? Ktoś musiał mieć magnetofon... nie pamiętam, ale pamiętam to uczucie jedności jakie nas wtedy połączyło. Dziesięć, może więcej minut absolutnego poczucia bliskości...



Moja pierwsza i ostatnia, moja jedyna studniówka.   1.02.1986 r.


Post ten dedykuję Lewkonii, która mnie zainspirowała tym wpisem.

sobota, 4 lipca 2015

bez makijażu ...

Poranek prawdziwie sobotni, cudowne słońce już zaglądało w okno kiedy jeszcze trwałam w samym środku sennej opowieści. A dziś śniłam wyjątkowo "fabularnie"... rzadko mi się to ostatnio zdarza... prawdziwy film. Nawet kościelnym dzwonom udało się go nie przerwać i chociaż biły o nieprzyzwoitej  jak na sobotę porze. Pobudka o siódmej po takim odprężającym śnie nie była przykrym doświadczeniem. Przeciwnie, pozwoliła mi nacieszyć się poranną ciszą spokojnych oddechów śpiących wciąż domowników, kawą wypitą w ogródku. Jeszcze w szlafroku, jeszcze bez makijażu ...

Niespieszność ... to takie rzadkie w naszej pędzącej ekspresowo codzienności.
Siedziałam sobie z tą kawą, słuchałam jak ptaki przekrzykują się w koronach lip... No właśnie, lipy już kwitną, a przecież dopiero co zaczynały się zielenić. Dziś są niemal żółte od kwiatów, pachną obłędnie. Przypomniało mi się, jak wiele lat temu i wiele kilometrów stąd razem z moją przyjaciółką rwałyśmy lipowe kwiatostany i suszyłyśmy na strychu, by kilka tygodni później na obozie wędrownym parzyć sobie aromatyczną lipową herbatkę. 

Joluś, pamiętasz? To już tyle lat a ja wciąż pamiętam tamten słodki zapach. I tamten obóz...

Wspomnienia...cudowny wynalazek. Niektóre chowają się głęboko na długie lata, by pod wpływem jakiegoś maleńkiego impulsu powrócić w całej barwnej okazałości. Zapach lipowych kwiatków przywiał wspomnienia sprzed ponad trzydziestu lat. A do tego jeszcze, jakby za sprawą jakichś magicznych połączeń teraz, gdy piszę te słowa w Trójce zabrzmiał głos, który dla pokolenia dziewczyn 40+ jest i chyba zawsze będzie idealną ilustracją dla takich właśnie wspomnień. 

Morten Harket. 
Przyznajcie, że miękły Wam nogi, gdy trzydzieści lat temu śpiewał "Take on me" i gdy na rysunkowym teledysku patrzył spod grzywki tymi swoimi głębokimi oczami. A tego głosu nie można nie rozpoznać, prawie nic się nie zmienił, przynajmniej w wersji studyjnej.
Cudowna piosenka i tak idealnie dopasowana do klimatu dzisiejszego poranka...


https://www.youtube.com/watch?v=3fLHoMOnie4

Miłej soboty ... korzystajcie z niej najlepiej jak to możliwe.

środa, 23 lipca 2014

bo ja lubię wracać ...

Powroty, powroty, powroty. Lubię wracać. Wracać do przeczytanych kiedyś książek, do filmów, które już widziałam, do wspomnień, do miejsc z przeszłości. Ale najbardziej chyba lubię wracać do domu. Do własnych czterech kątów, do własnego łóżka, do ulubionego kubka na kawę i do rytuałów niezauważalnych na co dzień, których brak czasem doskwiera, gdy jestem gdzieś poza domem na dłużej. I chociaż każdy wyjazd, nawet najkrótszy jest jak odświeżający powiew, jak zastrzyk nowości, odstępstwo od rutyny, to jednak dopiero otwierając furtkę podwórka, przekraczając próg domu czuję, że jestem we właściwym miejscu mojej życiowej układanki.


Miałam nadzieję, że po kilkudniowym pobycie w rodzinnych stronach będę miała materiał na długi post o powrotach do przeszłości. Niestety, w większości miejsc, które odwiedziłam nie znalazłam tego, co od tylu lat pielęgnowałam we wspomnieniach. Jedynie las wciąż stoi, jak stał i wciąż te same ścieżki go przecinają. I pachnie taka samo jak przed laty. Tak jak podejrzewałam dzieci nie dostrzegły tej magii, którą chciałam im pokazać. Grzybów niestety nie było, więc nawet tym nie mogłam ich zachęcić. Były za to pajęczyny osiadające na twarzach, kłujące gałęzie dzikich malin i jeżyn, tajemnicze "cosie" wpadające do kaloszy i uniemożliwiające chodzenie, ogólnie mówiąc NUDA i NIC CIEKAWEGO. Nawet jagody, wciąż przecież owocujące na krzaczkach były dla Młodej "jakieś dziwne" i na nic się zdało tłumaczenie, że te, które kupujemy w osiedlowym warzywniaku też ktoś zerwał w lesie. Tamte, pakowane w plastikowe pudełeczka były ok, te z krzaka były podejrzane. Przestałam namawiać, gdy zza pleców usłyszałam pytanie mojego dorosłego już od ponad roku Synia  "a te żółte robaczki ze środka jagód też się je?" Zamarłam, bo jak żyję ponad czterdzieści lat nie słyszałam o "żółtych robaczkach" w czarnych jagodach. Kazałam sobie pokazać to "dziwo" i zamarłam po raz drugi, gdy okazało się, że Synio żeby nie schylać się do krzewinek jagód zerwał sobie podobne z solidnego krzaka kruszyny (chyba!). Na szczęście nie były smaczne, więc co zjadł to wypluł, ale już do wieczora wypatrywaliśmy ewentualnych objawów zatrucia. 

W drodze powrotnej z lasu skręciliśmy jeszcze do wsi, w której mieszkali Dziadkowie, ale i tam ślady przeszłości zniknęły pod świeżym tynkiem nowych, murowanych domów i za coraz bardziej solidnymi i szczelnymi ogrodzeniami. A pamiętam, że gdy byłam dzieckiem płoty stawiano tylko od strony ulicy, z tyłu, za domami nie były potrzebne. Sąsiadom łatwiej było zachodzić do siebie od podwórza a my, dzieciaki ganialiśmy od końca wsi do końca niewstrzymywani przez furtki i parkany. A i te dwa wsi końce, między kościołem od wschodu i szkołą od zachodu teraz jakby zbliżyły się do siebie. Kiedyś była to wyprawa niemal po horyzont, teraz kilka chwil autem. Kościół już nie drewniany, sklepu od dawna nie ma, bo każdy i tak woli autem do pobliskiego miasteczka wyskoczyć a szkoła zamknięta na cztery spusty straszy pustymi oczodołami okien. I tylko jedno zostało jak wtedy - nadal nie ma chodnika, tylko piach ubity, teraz (o dziwo) już po obu stronach asfaltowej przelotówki. Pewnie już więcej tam się nie wybiorę, właśnie dlatego, by obrazy z teraz nie zatarły mi tych piękniejszych i bardziej kolorowych z przed wielu lat.


Tak jak nie wybiorę się już więcej na stary żydowski cmentarz leżący naprzeciwko domu moich Rodziców. W dzieciństwie właśnie tam najczęściej bawiliśmy się z naszą "bandą", przedzierając się przez krzaki, wspinając na drzewa i budując szałasy z gałęzi. Już wówczas cmentarzem był on tylko z nazwy, trzydzieści-kilka lat po wojnie nie było w miasteczku ani Żydów ani zbyt wielu śladów ich obecności. Wśród zarośli gdzieniegdzie tylko wystawały połamane resztki kamiennych macew, pod mchem skrywały się hebrajskie napisy. My dzieci, nie mieliśmy pojęcia czym były i skąd się tam wzięły. Świadomość, że "mogiłki" to nie przypadkowa kupa krzaków i drzew, ale miejsce pochówku i przede wszystkim fragment historii miasteczka przyszła dużo później. Poszłam tam z Małą, chciałam pokazać gdzie w jej wieku bawiłam się z przyjaciółmi w Tarzana, czy w Indian. Obeszłyśmy go wokół, ale nie miałam odwagi zapuścić się w głąb. Nie rozpoznałam tamtych ścieżek, zniknęły wszystkie "tajne wejścia", czyli dziury w drucianej siatce. Teraz nawet siatki już nie ma...

Nigdy więcej nie pójdę już na spacer wokół ogromnego sadu, na brzegu którego stał nasz dom. Można go było obejść naokoło, można było skrótem przebijać się przez środek. Stałym elementem naszych wakacyjnych zabaw były wyścigi do torów kolejowych (kto pierwszy do słupa?). Gdy przejeżdżał towarowy koniecznie trzeba było zatrzymać się i policzyć wagony, kiedy jechał osobowy machaliśmy do podróżnych i cieszyliśmy się jak wariaci, kiedy oni nam odmachiwali. Na końcu sadu stała drewniana komórka na skrzynki. Nikt jej nie zamykał, więc anektowaliśmy ją na nasz letni domek - meble ze skrzynek, jakieś naczynia przyniesione z domów, stare koce i już mieliśmy wspaniałą bazę na deszczowe dni. Od strony miasta był niewielki stawik w założeniu rybny, ale jedynymi stworzenia jakie w nim żyły były żaby. Był okropnie zamulony i zarośnięty zielskiem, ale komu to przeszkadzało. Kąpaliśmy się w tej błotnistej wodzie niemal codziennie, a jak nam się znudziło pływanie biegliśmy między drzewka i krzewy najeść się do woli owoców. Sad należał do szkoły ogrodniczej, więc rosło w nim wszystkiego po trochu - od czereśni, wiśni, śliwek po gruszki i jabłka w kilku gatunkach, porzeczki w trzech kolorach i agrest. Czegóż chcieć więcej ? Raj. 
A potem raj zmienił właściciela, potem kolejny raz a teraz jest wielkim polem rzepaku i nie ma już ścieżek wokół i na przestrzał. Zabrałam Małża na spacer pod te tory, piaszczystą ścieżką wśród rzepaku i owsa i chociaż pięknie zachodziło słońce i sarnę zobaczyliśmy to już też nie było to ...


Powrót do przeszłości nie zawsze się udaje. Na szczęście powrót do domu przebiegł bez niespodzianek. Dzięki fantastycznym sąsiadom nasze kwiaty nie zwiędły, pomidory nie oklapły a kot nie usechł z głodu i tęsknoty. Nawet przez chwilę sprawiał wrażenie, że się cieszy na nasz widok :)))



 Nie wiem, czy Wy też tak macie, ale ja po każdym wyjeździe łapię "syndrom gniazda". Choćbym nie wiem jak posprzątała przed wyjazdem to po powrocie zaczynam układać, przekładać, pucować. Tak jak kot na powitanie ociera się o moje nogi tak ja "ocieram" się o moje cztery kąty. Ścierką do kurzu na przykład :))). Taki mus. Tym razem naszło mnie na pieczenie. Ledwie przekroczyłam próg domu dopadła mnie natrętna myśl, że muszę upiec drożdżowe bułeczki. Tym bardziej, że przywiozłam od Mamy słoik wiśni. No i upiekłam. I gdy z piekarnika zaczął dochodzić zapach ciasta, ciuchy kręciły fikołki w cicho szumiącej pralce a przede mną na stole stał mój ulubiony kubek z kawą poczułam, że jestem na swoim miejscu. Wróciłam.


Teraz sobie przypomniałam o tej piosence... wydaje mi się, że idealnie ilustruje powyższy tekst ...




środa, 16 lipca 2014

Urlop... urlopik maleńki ...

Mam i ja! To znaczy będę mieć. Od jutra. Całe sześć dni. Ktoś powie, co to za urlop, cztery dni z weekendem? Dla mnie jednak nawet taka niedługa przerwa w normalnym funkcjonowaniu praca-dom-praca-w-domu to spore wyzwanie. I powód do bezsenności już od kilku nocy. No bo jakże to? Nie przyjdę do biura? Nie zrobię SAMA, tego, co robię codziennie. Ktoś zrobi to zamiast mnie? Czy zrobi dobrze? A czy nie zapomni? Wiem, że to pytanie retoryczne, bo przecież nie ma ludzi niezastąpionych, a to co robię, to nie są jakieś magiczne sztuczki, które znają tylko nieliczni. Od tygodnia przekazuję moim dwóm niezrównanym pracownicom nowe obowiązki, spisuję procedury, żeby miały łatwiej, tłumaczę, wyjaśniam, pewnie już mają dość, bo wciąż dopytuję, czy już to im przekazałam, czy aby na pewno wiedzą? Nie śmiejcie się, ja wiem, że to pachnie zaawansowanym pracoholizmem, ale nic na to nie poradzę. Wiem, że dziewczyny sobie poradzą, są świetnie zorganizowane, inteligentne i znają temat a i tak zastanawiam się jak to będzie jak mnie przez tych kilka dni nie będzie... Małż mi cały czas powtarza, że normalnie będzie i żebym w to wreszcie  uwierzyła i zaczęła myśleć o pakowaniu walizki. I straszy, że jak będę nadal tak panikować, to mi jeszcze laptop schowa i nie pozwoli zabrać ze sobą na wakacje. A laptop przecież musi ze mną jechać już nawet nie z powodu pracy, która się w nim chowa, ale z powodu internetu i poczty i bloga przede wszystkim. Bo na wakacjach mam zamiar troszkę nadrobić blogowe zaległości i pobuszować po Waszych stronach. A może i napiszę coś, może jakiś króciutki raporcik z urlopiku wysmaruję. Kto wie, kto wie ...

Urlopik nasz króciutki spędzimy u moich Rodziców, w mojej rodzinnej miejscowości. Nie wiem już kiedy ostatnio pojechałam tam na dłużej niż dwa dni. Najczęściej wpadaliśmy jak po ogień zostawić dzieci na wakacje lub je z nich odebrać. Rekord pobiliśmy przyjeżdżając w sobotę po południu i jeszcze tego samego dnia wracając. A nie wspomniałam Wam, że to  ponad czterysta kilometrów w jedną stronę.  Tym razem pobędziemy kilka dni, będzie dość czasu i na rozmowy, na które zawsze go brak i na spacery po dawno nie widzianej okolicy i na odwiedziny u koleżanek z liceum (Reniu, będę na pewno!). Przede wszystkim jednak musimy pójść do lasu. Nie pierwszego lepszego, ale tego, który wciąż do mnie wraca we wspomnieniach z dzieciństwa. Lasu we wsi, w której mieszkała moja Babcia. Spędzałam tam niemal każde wakacje, cudownie beztroskie, pełne biegania z innymi dzieciakami a to od podwórka do podwórka, a to po ogrodach pełnych krzewów i drzew owocowych, które objadaliśmy bez opamiętania, a to nad stawy, w których kąpaliśmy się beztrosko nie zważając na wodę niezbyt czystą i na dno muliste i na kaczki i gęsi pływające obok. Najfajniejsze jednak były wyprawy do lasu, oddalonego od wsi na tyle blisko, by nie stracić z oczu dachów domów i na tyle daleko, by czuć emocje związane z prawdziwą wyprawą i nadzieję na ekscytujące przygody. A przygodą był wówczas wszystko. Ot, choćby przeganianie o świcie krów na pastwisko za lasem. Kuzynka, dla której był to codzienny obowiązek nie mogła uwierzyć w nasz entuzjazm dla wstawania o czwartej rano tylko po to, by pędzić na bosaka po piachu (wtedy we wsi był bruk na szosie i ubity piach w miejscu chodnika) i długą witką naganiać krowy na właściwą ścieżkę. I dla powrotu przez las wśród jagodowych dywanów, wśród krzaków malin dzikich i jeżyn. Dla nas to było warte i tej nocy krótkiej i zmęczenia i nawet tych cierni wyciąganych z brudnych pięt po powrocie do domu. Gdy wujek wybierał się rano na grzyby też bez zastanowienia wstawaliśmy z kurami i taszczyliśmy za nim niemal tak wielkie jak my sami kosze wiklinowe. I nurkowaliśmy pod drzewa w poszukiwaniu maślaków i robiliśmy zawody kto znajdzie największego i najpiękniejszego prawdziwka,  przekrzykiwaliśmy się kto ma więcej w koszyku i czy kurki się liczą, czy nie liczą. Mam nadzieję odnaleźć chociaż echo tamtych emocji wracając do tego lasu po tylu latach. I mam maleńką, choć pewnie płonną nadzieję, że moje dzieci chociaż iskierkę zachwytu nad tym miejscem z siebie wykrzeszą.
Ale nawet, jeśli one nie zauważą tej magii, nie poczują tego specyficznego zapachu, tego niesamowitego, niemal fizycznego "dotyku" lasu to ja na pewno, z przyjemnością powrócę do przeszłości...


Jeszcze tylko pakowanie (nie lubię, nie lubię) i śmigamy. Życzcie nam pogody!

sobota, 15 lutego 2014

Kwiaty, serduszka, kilka godzin snu ... i malutkie candy

W takim dniu jak wczorajszy wszystko wokół pokrywa się czerwienią. Róże, serca z piernika, czekoladki, pocztówki, pluszaki, poduszki i Bóg wie co jeszcze jest czerwone. I do tego wszędobylskie "kocham Cię". Bez względu na to, co myślimy o genezie tego święta i czy je przyjmujemy jako swoje, czy buntujemy się przeciwko jego nieswojskiemu pochodzeniu, to nie zmienimy już tego, że ono jest i zapewne będzie już zawsze z tym swoim słodkim anturażem. I dobrze! Czyż można gniewać się na jeszcze jedną okazję do powiedzenia komuś, że się go kocha? Oczywiście wiem, że trzeba to robić codziennie, że prawdziwa miłość nie czeka na pretekst w postaci daty w kalendarzu. No pewnie że tak... w idealnym świecie na pewno tak jest. Ale my nie żyjemy w bajce, większość z nas pcha szary wózek z napisem codzienność i często nie ma czasu / ochoty / siły, by dopchawszy go wieczorem na miejsce oskubywać płatki róż, by je przed snem rzucić u stóp ukochanej, ukochanego, rysować ketchupem serca na podawanych na kolację kanapkach czy ubierać czerwone tasiemki zwane bielizną i wygładzając fałdki na jedwabnej pościeli w uroczej pozie kusić wybranka a potem uprawiać miłosną ekwilibrystykę. Oczywiście są tacy, którzy w tej euforii żyją codziennie, ale nie oszukujmy się, większość zakochanych nie epatuje miłością , nie eksploduje wyznaniami przez całą dobę i nie obwieszcza jej wszem i wobec werbalnie lub za pomocą symboli. I dlatego dobrze, że jest 14 lutego i dobrze, że wszystko dokoła przypomina, że nie ma nic piękniejszego niż miłość. I dobrze, że poddajemy się kiczowatej estetyce tego dnia, nawet jeśli kłóci się ona z naszym gustem, wymyślamy prezenty, niespodzianki, chcemy, żeby było niecodziennie, inaczej, zabawniej, kombinujemy, zadajemy sobie trud, tryskamy pomysłowością, wszystko, żeby ten dzień był inny, specjalny, wyjątkowy. Nie ważne, czy święto jest nasze, jankeskie, czy z kosmosu. Jeśli służy dobremu to ja jestem po trzykroć za.
Moje Walentynki były w tym roku zwyczajnie niezwyczajne. Bo były zwyczajnie kwiatki i było kino (jutro opowiem Wam ten film, bo zasługuje na osobny wpis), ale najpiękniejszy prezent, zapowiedziany już dzień wcześniej dostałam rano. Był to WOLNY DZIEŃ. Nawet nie wiecie jaka to była niespodzianka. I nawet gdyby nie było tych kwiatów, czekoladek, serduszek czy wieczornego seansu to byłyby to najpiękniejsze Walentynki w moim życiu. Mogłam się wyspać do siódmej (gdy się codziennie wstaje o piątej, to ta siódma jest jak południe), mogłam celebrować niespieszną poranną kawę czytając gazetę, mogłam wyjść z domu i zobaczyć jak wygląda moje miasto w ciągu dnia. Udało mi się nawet zgubić poczucie winy, że tam gdzieś pracuje ktoś, by byczyć się mógł ktoś, czyli ja (Pani Paulinko, dziękuję!). Najśmieszniejsze było, że wciąż miałam wrażenie że jest sobota i kiedy uświadamiałam sobie, że nie, że sobota i niedziela jeszcze przede mną, to było to cudowne i błogie uczucie. 

Mężu! Dziękuje Ci za ten dzień! Te dodatkowe dwie godziny snu były najcudowniejszym "kocham" jakiego mogłam oczekiwać.

Wczoraj wszystkie stacje radiowe prześcigały się w prezentowaniu najbardziej miłosnych z miłosnych kawałków. Przy okazji wyłuskały z archiwów różne zapomniane melodie, które przywołały z mojej pamięci różne sytuacje, wbrew intencjom dj-ów wcale nie romantyczne ani z miłością nie związane. I pomyślałam sobie, że piosenka wcale nie musi być ckliwa i pełna "ajlowiów" żeby kojarzyć się komuś z miłością. Bo przecież można mieć dobre wspomnienia związane z jakimś hardcorowym kawałkiem, bo słyszało się go akurat wtedy, gdy ON ..., albo z inną melodią country, bo właśnie puszczali ją w radio gdy ONA ... no wiecie. Bo są piosenki "nieewidentne", na których dźwięk miękną nam nogi, bo wspomnienia, bo skojarzenia, bo wiecie...
No i przyszło mi do głowy, że zapytam Was o takie skojarzenia muzyczne, takie Wasze piosenki miłosne. I będzie mi bardzo miło, jeśli zechcecie się ze mną podzielić tą muzyką. Jeżeli macie ochotę na taką zabawę pod niewyszukanym tytułem  "od Walentynek do wiosny" to wrzućcie w komentarzach do tego postu link do Waszej piosenki z niekoniecznie krótkim opisem związanego z nią skojarzenia. Nie jest to typowe candy, ale autor(ka) komentarza, który mnie najbardziej poruszy, zaskoczy lub zaintryguje dostanie ode mnie mały prezent utrzymany w walentynkowo-wiosennym klimacie.

 


Dwie książki z opowiadaniami bardzo różnych autorów, oczywiście o miłości, do tego wiosenne ceramiczne serducho, które nie mam pojęcia do czego może służyć poza tym, że cieszy oko, garść serwetek w pastelowych kolorach i może jeszcze jakaś niespodzianka, którą wymyślę do finału zabawy, który planuje oczywiście na pierwszy dzień wiosny.  Kto ma chęć, zapraszam serdecznie.

Jeśli zechcecie umieścić informację o tej zabawie na swoich blogach, to wspaniale, ale nie jest to konieczne. Jedyny warunek, jaki należy spełnić to link do piosenki i kilka słów wyjaśnienia dlaczego właśnie ta a nie inna.

Żeby zachęcić Was do zwierzeń rozpocznę zabawę od mojej piosenki. Mam ich wiele, więc wybór był trudny i kto wie, może za tydzień zdecydowałabym inaczej, ale dziś pierwsze skojarzenie to właśnie to:


Nie słucham zbyt często tej piosenki, ale kiedy natykam się na nią od razu powracają wspomnienia pierwszego roku studiów. Niepokoje związane z nową sytuacją, nowym miejscem, cała masa lęków zakompleksionej dziewczyny z maleńkiego miasteczka o śmiesznej nazwie, która wpadła na szalony pomysł, żeby studiować w Krakowie, akademik, pokój dzielony z przypadkowymi osobami i straszliwa, przenikająca samotność. Najbardziej doskwierająca wieczorami i w weekendy. I wątpliwości, czy ta ucieczka, którą był wyjazd do dalekiego miasta miała sens, czy było warto zostawiać wszystko i pchać się w nieznane. Czy uciekając od tego, co raniło i bolało, nie zgubiłam tych, którzy byli bliscy, mogli dać wsparcie a pozostali zbyt daleko. Czy dokonując takiego wyboru nie zamknęłam sobie drogi do czegoś pięknego, co mogło powstać tam, skąd odeszłam. 
A ta piosenka, płynąca przez trzeszczący głośnik studenckiej radiostacji a potem słyszana na żywo, na koncertach dawała nadzieję, że  "jeszcze zdążymy w dżungli ludzkości siebie odnaleźć...". 

A teraz kolej na Was. Czekam do 21 marca.

niedziela, 1 grudnia 2013

Wyskrobek, czyli Frida w objęciach Roberta Delaunay* ...

Jednym ze wspomnień związanych z Babcią Józią są Jej pączki. Pamiętam, że piekła je zimą, gdy wiedziała, że my, gromada wnucząt pojawimy się na jakiś weekend, albo na ferie.  Pączki babci były chrupiące z wierzchu, miękkie i puszyste w środku, nadziane pysznymi konfiturami. I były wielkie jak pięści, jeden pączek i kubek ciepłego mleka wystarczały za podwieczorek i kolację. Mimo to rzadko poprzestawaliśmy na jednym, takie były pyszne. Rzucaliśmy się na nie, jeszcze gorące,  a babcia z udawaną złością odganiała nas ścierką, strasząc "skrętem kiszek. Jednak ani nasza niecierpliwość, ani nieposkromiony apetyt nie dziwiły Babci tak bardzo jak wojny, które toczyliśmy o to, kto będzie miał prawo do pączka, który jako ostatni opuszczał rondel z gorącym tłuszczem. Na stole kuchennym stała pełna micha ogromnych pąkulców a my kłóciliśmy się o tego ostatniego, malutkiego, bo zrobionego z resztek ciasta wyskrobanych z miski. Śmiała się, że taki "wyskrobek", jak go nazywała, wzbudza w nas takie emocje. A dla nas to było najcenniejsze trofeum, wyjątkowa zdobycz, rarytas, smakołyk. Cenny i atrakcyjny, bo jedyny.  

"Wyskrobek" przypomniał mi się, gdy zeszłej soboty popatrzyłam na resztki włoczek, jakie mi zostały po zrobieniu "fridy". Końcówki kolorów i malutki motek czarnej. Wkurzają mnie takie resztki. Za mało, żeby coś sensownego zrobić, a wyrzucić żal. I wtedy właśnie przypomniałam sobie pączki Babci i przyszło olśnienie. A może jednak coś jeszcze z tych paru nitek "wyskrobię" ??  No i mam!  Jeden wieczór szydełkowania, drugi wieczór zszywania (nie lubię, nie lubię) i "serwetka" w wersji zimowej gotowa. Niestety, mimo, że cały tydzień polowałam na światło, kolory na zdjęciach są absolutnie nieprawdziwe. W rzeczywistości barwy są mocne, nasycone, moim zdaniem genialnie komponują się z kolorowymi świecami. Wykorzystałam każdy centymetr włóczki, nie została ani niteczka. Jeśli wśród moich przodków jest jakiś Szkot, to na pewno jest ze mnie dumny ;)) A ja tylko żałuję, że zaczynając moje zmagania z "fridą" nie miałam tych tchibo-szydełek. Serwetka robiona piątką ma idealną miękkość. 



  




PS A jak Wam się podoba tegoroczny "trójkowy" Karp? Bo mnie bardzo. Póki co jednak, nawet on nie jest w stanie wzbudzić we mnie świątecznego nastroju.




* - przesadziłam z tym tytułem, ale mam nadzieję, że potraktujecie go jak żart ;))) Kto ciekawy, odsyłam TU

piątek, 20 września 2013

Lidka ...

Piaskownica pod blokiem? Osiedlowa alejka? A może poczekalnia u pediatry? Już nie pamiętam w jakich okolicznościach zamieniłyśmy pierwsze zdanie. To ja Ją zaczepiłam, kojarzyłam z widzenia jeszcze z czasów studiów, mijałyśmy się w akademiku ... mam dobrą pamięć do twarzy. A potem już się potoczyło. Młode matki na urlopie wychowawczym nie muszą na siłę szukać wspólnych tematów. Było ich pełno, dziecko, dziecko, dziecko... potem inne. Dzieci bawiły się w piaskownicy a my rozmawiałyśmy i poznawałyśmy się lepiej. Potem poznali się też nasi mężowie i już spotykaliśmy się nie tylko przy okazji codziennych spacerów z wózkami. Niemal w tym samym czasie urodziłyśmy drugie dzieci. Potem obie wyprowadziłyśmy się "naszego" osiedla, trochę dalej od siebie, trudniej było o spotkanie, ale od czasu do czasu udało na, się umówić na jakieś posiaduchy przy winie, dzieci się lubiły, to i okazji nie brakowało. Potem kolejne przeprowadzki, obie wróciłyśmy do pracy, spotkania były coraz rzadsze, rzadsze... Jakiś czas temu przypadkiem wpadłam na nią na ulicy, w biegu miedzy odwiezieniem jednego dziecka na zajęcia i odebraniem drugiego od opiekunki. W pędzie rzucone "co słychać? musimy się koniecznie umówić...", cmok, cmok... Nic się nie zmieniła... wciąż drobna, niemal krucha, wciąż z naturalnie jasnymi włosami splecionymi w prosty warkocz.  Taka Anna Nehrebecka. Pamiętam, że zawsze żartowałyśmy, że z takim typem urody będzie się pięknie starzeć. 

Nie będzie.  

Umarła dwa dni temu ...



czwartek, 26 lipca 2012

Staszek ...


 "Życie, ten szczególny czas, kiedy rozbłyska i trwa czucie świata" *


Dowiedzieliśmy się we wtorek. Nie mogę przestać myśleć. Życie jest takie kruche. Wystarczy chwila. Nie wiem jak to się stało. Jakie to ma teraz znaczenie? Wypadek. Tragiczny splot okoliczności. Chwila.
Pozostała pamięć. Od kilku dni powtarzamy sobie z Małżem "A pamiętasz?"... i wspominamy.

A pamiętasz zimę 2005? Jedna z ostrzejszych. M. musi zostać dłużej w pracy, nie może odebrać Kuby ze szkoły. Ja w domu z maleńką Olą, uziemiona bez prawa jazdy. Komunikacja miejska sparaliżowana przez wyjątkowo nagły atak mrozu - ulice w kilka godzin ścina przezroczysta tafla lodu. Staszek, pojedziesz po Kubę? Nie ma sprawy! Odległość kilkunastu przecznic pokonują w kilka godzin. Miasto niemal stoi, auta poruszają się w żółwim tempie ale i tak, co moment ktoś wpada w poślizg.  Szklanka nie asfalt. Dojeżdżają w końcu. W drodze powrotnej hamulce staszkowego mercedesa przegrywają z lodem. Nie pomaga refleks. Latarnia. Cały przód auta do klepania. Nigdy ani pół słowa pretensji...

A pamiętasz 40-tkę Staszka? Nie wiedzieliśmy co dać mu w prezencie, żeby nie popaść w banał butelki whisky i krawata. Uwielbiał czekoladową mieszankę krakowską. Znaleźliśmy wielkie trzy czy pięciokilowe opakowanie. Cieszył się jak dziecko...

A pamiętasz ten dzień kiedy umierał Papież? Staszek wpadł wtedy na chwilę...został do końca.

A pamiętasz?

Będę pamiętać. 

Blue Sky Stachu!


* - cytat z prof. Marka Łagosza