Pokazywanie postów oznaczonych etykietą blogowanie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą blogowanie. Pokaż wszystkie posty

środa, 9 maja 2018

Na starym, na nowo ...




Żeby jednak było na nowo, czyli tak, jak od dawna chciałam musiałam zamknąć blog. Wiem, wiem, będę pisać tylko sobie a muzom, ale tego co i jak chcę teraz pisać nie chcę pokazywać każdemu. Zaczynając blogowanie zupełnie nie pomyślałam o tym, że będą tu zaglądać osoby nie całkiem mi przychylne, a co gorsza ja, nie będę miała o tym żadnego pojęcia. I że one kiedyś, w najmniej spodziewanym momencie wykorzystają to w takim, czy innym celu. Oczywiście to margines, bo przecież zaglądały tu również osoby z podobną mojej wrażliwością, ale jednak sama świadomość że niestety nie tylko takie paraliżowała mnie do tego stopnia, że nie byłam w stanie pisać otwarcie i szczerze. A że inaczej nie umiem, to zamilkłam całkiem.

I poczułam ogromną pustkę, bo dla mnie blog i samo pisanie jest bardzo ważne. Jest jak terapia na smutki i kłopoty. Czasem ma wrażenie, że gdy nie piszę, to mnie nie ma. Żeby więc czuć znowu, że jestem skorzystałam z opcji zamknięcia bloga. Mam świadomość, że tracę w ten sposób kontakt z cudownymi osobami, które  poznałam właśnie tu, ale teraz ważne jest dla mnie przede wszystkim to, by znowu móc szczerze i o wszystkim napisać.

Dla siebie ...

niedziela, 15 stycznia 2017

Szczerze na stycznia pólmetku ...

Głupio tak zaczynać od banału, ale nic mądrzejszego na początek nie przychodzi mi do głowy, więc żeby się nie zniechęcić mozolnym wyszukiwaniem idealnego pierwszego zdania poddam się temu, co mi przysłowiowa ślina na język przynosi. Mam nadzieję, że potem już jakoś poleci. 




No to najpierw ten banał ... ciężko się wraca do blogowania po dłuższej przerwie. 
Systematyczność, mimo, że niosła ryzyko przynudzania w kółko o tym samym, pozwalała mi zachować lekkość składania kilku sensownych (mam nadzieję) zdań w jakąś strawną dla czytających całość. Coraz dłuższe przerwy pomiędzy kolejnymi wpisami powodowały, że "ból tworzenia" stawał się coraz bardziej dotkliwy. A potem pojawiło się słowo, którego nie lubię najbardziej, słowo MUSZĘ. 
Muszę coś napisać, bo blog zarasta kurzem. Muszę napisać, bo sama zapomnę o tym wszystkim, co się u mnie i ze mną dzieje, co czytam, co oglądam. Gdzie potem to sprawdzę, jeśli nie na stronach własnego bloga? Wreszcie, muszę napisać, bo zapomną o mnie Ci ostatni, którzy jeszcze czasem zaglądają do Poukładanego Świata a jakiś chiński spryciarz wykorzysta moją nieaktywność i nagle wchodząc na własny blog znajdę tam jakieś obce teksty. Niestety, słowo to zadziałało na mnie jak zwykle, czyli odrzucało od pisania jeszcze bardziej. 
Wykorzystując jednak dopadającą mnie z każdym początkiem roku potrzebę sprzątania i układania postanowiłam zacząć od porządków na blogu. Sporo się zmieniło w blogosferze od czasu, gdy siedem lat temu rozpoczynałam swoje w niej bytowanie. Obserwowane miejsca, skrupulatnie dopisywane do zakładki "Ulubione" zaczęły być ulubionymi tylko z nazwy, bo do wielu przestałam zaglądać.  Blogi osobiste (albo wyglądające na takie) stały się z czasem tubami reklamowymi przeróżnych marek. Wpisy, z pozoru prywatne kończyła długa lista sponsorów. Gdy u trzeciej z kolei blogerki zobaczyłam zamieszczony "z potrzeby serca" wpis o jakże fantastycznym myciu okien, przypadkiem tylko wspomaganym przez ten sam sprzęt do tegoż mycia uznałam, że czas na moje, zupełnie niesponsorowane porządki. Usunęłam z bocznego paska wszystkie blogi, które przeszły tę metamorfozę.

Potem wymyśliłam, że osobno  zgrupuję te, które są mi szczególnie bliskie, głównie przez to, że z ich Autorkami miałam szczęście i wielką przyjemność spotkać się również w świecie realnym. Czasem tylko mailując, czy telefonując, czasem spotykając się na kawie, albo, jak z Hanią U. na koncercie Roda Stewarda. Zaglądanie na ich blogi jest jak kontynuowanie przerwanej rozmowy, jak odwiedziny w domu, w którym czuję się jak u siebie. Niestety, część z dziewczyn przestała już blogować, niektóre od kilku lat nie dają znaku, ale wciąż są w moim sercu i wciąż liczę, że kiedyś się odezwą.
Tak jak Hannah z Belgowa, której niestety jakiś troll przejął blog.Można czytać jej wpisy, gdy ktoś ją podlinkował, ale nie można zapisać na nowo. Gdy przeniosłam jej blog do nowej zakładki i NIESTETY usunęłam z poprzedniej, to pod przeniesionym linkiem znalazłam już całkiem inny blog :((( 
Hanku, jeśli tu jeszcze zaglądasz ściskam Cię bardzo mocno!!!!

To ostatnie zaważyło, że postanowiłam pilnować się, by od czasu do czasu napisać tutaj kilka słów, żeby Poukładany Świat był nadal moim światem a nie ofiarą "chińskich znaczków".
 


Noworoczne sprzątanie nie ograniczy się tylko do bloga. Przynajmniej taki mam plan, żeby przenieść je również na życie. Odnoszę wrażenie, że wszystko, co robiłam w ostatnim zwłaszcza roku pchało mnie w niewłaściwym  kierunku. Dzień po dniu, zdarzenie po zdarzeniu, decyzja za decyzją stawałam się osobą, której nie lubię. A skoro nawet ja siebie nie lubię ...

Dlatego czas na zmiany, o których, mam nadzieję Wam kiedyś napiszę. Bo one już się dzieją. Małe kroczki, które mają przywrócić do życia "dziewczynkę, którą kiedyś byłam ".
Obrazki, którymi okraszam ten wpis, to efekt jednej z tych zmian.

 


Tymczasem pozdrawiam Was ciepło. Dobrego tygodnia!
.

piątek, 9 października 2015

Oj, jak trudno wrócić ...


Od pół godziny siedzę przed monitorem i zastanawiam się nad pierwszym zdaniem... Ileż to czasu minęło od ostatniego wpisu? Raptem kilka tygodni, a jednak wybiłam się z rytmu i mam wrażenie, że nie pisałam od wieków. Mam jednak nadzieję, że z blogowaniem jest jak z jazdą na rowerze, nacisnę parę razy na pedały, koła zrobią kilkanaście niezbyt szybkich obrotów, kierownica zachybocze raz czy dwa ale potem już pomknę przed siebie. Równym tempem i bez niepotrzebnego wysiłku, ciesząc się z samej jazdy, poddając delikatnemu dotykowi słonecznych promieni, czułym podmuchom wiatru, chłonąc ... Wsiadam więc na mój blogowy rower i ruszam ... przecież tego się nie zapomina.

Kto czytał ostatni post wie, że już wtedy walczyłam z materią. Mój stary komputer od dawna na różne sposoby  dawał do zrozumienia, że ledwo zipie. Zawieszał się, grzał niemiłosiernie, buczał i huczał, ale poddawany szybkiej, domowej kuracji wciąż działał.  W końcu jednak odmówił współpracy na dobre i pokazał napis "nawet się nie wygłupiaj i tak nic z tego"...  No i zostawił mnie z rozgrzebanym wpisem o wakacjach, z nieobrobionymi zdjęciami, odciętą od mnóstwa plików i stron, które miałam zapisane tylko na pulpicie. Oczywiście mogłam korzystać z komputera Małża albo córki, ale same wiecie jak to jest na "cudzym"... zero komfortu. Dlatego cierpliwie poczekałam aż Małż wykorzysta wszelkie znane sobie metody reanimacji a potem dojrzeje do decyzji o zakupie nowego laptopa. No i w końcu wreszcie mam, nowy, mocny i tylko mój :))))) Jeszcze się do niego przyzwyczajam i uczę, bo wszystko ma inne a ja jak małpa przyzwyczajona do starych ustawień klikam automatycznie i wciskam nie ten klawisz, co trzeba (zawsze był w tym miejscu...), ale to wszystko pikuś. Ogarnę klawiaturę, ogarnę pulpit, ogarnę ustawienia i wracam do blogowania. 
Stęskniłam się za Wami straszliwie. I mam tyle zaległości w czytaniu i oglądaniu tego, co u Was. I tyle maili  do napisania ... nadrobię, obiecuję. Na razie nie mam GG ani Skypa, tu trzeba będzie cudu, bo nie pamiętam nawet jakie tam miałam loginy, w najgorszym wypadku założę sobie nowe konta. Dziś musiałam wykorzystać dziecko młodsze, żeby po lekcjach poszło do biblioteki prolongować moje książki, bo ja nie mogłam się zalogować, żeby zrobić to on-line. Zapomniałam jaki mam login ... Tak to jest, jak się wszystko miało ustawione na pulpicie i z zapamiętanym automatycznie hasłem. Mam nadzieje, że wszystko sobie poprzypominam, poodnajduję, poustawiam, urządzę się w nowym "domku" i będę śmigała jak kiedyś.

Tymczasem ściskam tych, co zaglądali nawet wówczas, gdy nic się tutaj nie działo, tych co pisali, pytali, co robię... 
A co robiłam?
czytałam "Grę o tron"... wciąż czytam, kolejna gruba książka, która rozbija mi nos, ale warto
chodziłam do kina - (Meryl Streep w "Nigdy nie jest za późno" polecam)
ćwiczyłam zumbę - uwielbiam!
uratowałam stary stołek od wyrzucenia na śmietnik (pokażę jak odzyskam zdjęcia)
kupiłam stary kredens - mam zajęcie na kilka miesięcy (też pokażę)
leczyłam królika ... skutecznie
przefarbowałam włosy na rudo - to była szybka decyzja
pracowałam
żyłam

A teraz, u schyłku piątkowego wieczoru życzę Wam udanego i ciepłego weekendu. Dziękuję, że jesteście.


Obrazek do tego posta też musiałam podkraść (stąd) , bo jeszcze nie wiem, gdzie (i czy) mam dostęp do pliku ze zdjęciami. A przecież obrazek musi być :)))))


Zostawiam Was z cudowną, nastrojową Beth Hart, którą na razie bezskutecznie usiłuję swoimi głosami wywindować na pierwsze miejsce trójkowej listy...


https://www.youtube.com/watch?v=CYABiE1-FAQ

Dobranoc

niedziela, 2 sierpnia 2015

Gwałtowne objawienia piękna ...

Gdy w późny piątkowy wieczór pustą ulicą wracałam do domu na niebie pysznił się wielki okrągły księżyc. Odcinał się wyjątkowo wyraźnie od czarnego jak sadza nieba, choć miejskie latarnie starały się osłabić ten kontrast swoim sztucznym światłem. Niezwykła, jak na tę porę cisza (wszak w weekend miasto nie zasypia przed świtem) pogłębiała jeszcze ten efekt. Stanęłam na chwilę i patrzyłam jak zauroczona. Weszłam do domu i chciałam opowiedzieć o tym, a zdobyłam się jedynie na banalne "piękna pełnia dzisiaj". Zdanie, które w żaden sposób nie oddało tego, co naprawdę widziałam. W głowie był festiwal emocji i przeżyć a język ulepił z tego raptem trzy banalne słowa... 
Ileż razy tak się dzieje! Słowa nie nadążają za tym, co w głowie, czy w sercu, spłycają, gubią to, co najważniejsze. Podobnie jest z próbą zamknięcia takiego widoku na fotografii. Oczy widzą magiczny, hipnotyzujący obraz a na zdjęciu wychodzi banalny kiczowaty landszafcik.
Kiedy dziś rano, z kubkiem gorącej kawy przemierzałam wirtualne ścieżki blogosfery wpadło mi w oko zdanie, które idealnie ilustruje owo poczucie niemożności oddania słowami niektórych zjawisk, bezradności wobec ich siły oddziaływania, banalności formy, bezużyteczności narzędzi jakimi dysponujemy.


"... doznaję czasami krótkich, dziwnych, gwałtownych objawień piękna, nieznanego, nieuchwytnego i zaledwie zdradzającego się w pewnych słowach, widokach, pewnych zabarwieniach świata, pewnych sekundach... Nie potrafię go ani dać poznać innym, ani wyrazić, ani opisać, zachowuję je dla siebie ... "  Guy de Maupassant


Nie jestem chyba prawdziwą blogerką. Może wcale nie zasługuję na to miano. Stworzyłam to miejsce z myślą o dzieleniu się z innymi moją pasją, ale teraz, gdy dla rękodzieła nie mam niemal wcale czasu blog przestał być blogiem "hendmejdowym" a stał się ... no właśnie, czym stał się Poukładany Świat? Mógłby być pamiętnikiem domowych zdarzeń, jednak szanując prywatność pozostałych członków mojej rodziny nie mogę i nie chcę zbyt szczegółowo wchodzić w naszą codzienność.
Pewne zdarzenia są zbyt intymne, by wyciągać je na forum, inne znowu wydają się zbyt banalne, by zawracać Wam nimi głowę. Czasem przemycę migawki z domu, zdjęcia wybranych wnętrz, szersze lub węższe kadry, ale dzieje się to na tyle rzadko, że trudno nazwać mój blog wnętrzarskim. Mógłby być blogiem kulturalnym, ale zważywszy, że na jego strony trafia tylko ułamek tego, co przeczytam, obejrzę, czy usłyszę, to jest co najwyżej notesem do wpisania wrażeń po obejrzanym filmie, czy przeczytanej książce.  Lubię się czasem rozpisać na tematy przeróżne, ale też nie tak często by nazwać blog psychologicznym czy społecznym. 

Czymże więc jest Poukładany Świat? Może odskocznią od codzienności, oknem z którego wychylam się do Was i wołam, hej! co słychać? I miło mi jest, gdy czasem machacie do mnie wirtualnie ręką i odpowiadacie wirtualnym "hej !"w komentarzu.

Na co dzień nie myślę blogiem, nie wyrobiłam w sobie nawyku łapania za aparat i utrwalania zdarzeń w kadrze. Nie fotografuję tego co gotuję, albo piekę, bo w tym właśnie momencie myślę o gotowaniu i pieczeniu a nie o blogu. Pięknie nakryty stół, fantazyjnie podana potrawa... uświadamiam sobie, że mogłam zrobić im zdjęcie  dopiero wówczas, kiedy już są historią.
Gdy ostatnio przerabiałam stary stół kuchenny to dopiero przy ostatniej warstwie lakieru pomyślałam, że przecież mogłam zrobić zdjęcia przed i po, albo wzorem koleżanek blogerek pokazać wszystkie etapy pracy w formie postu DIY. Tak samo było, gdy zajęłam się metamorfozą prostego, sosnowego taboretu z Ikei dopasowując go do tegoż stołu. 
Nie jestem jednak prawdziwą blogerką, więc przechodzę nad tym szybko do porządku dziennego. Nie rozpamiętuję nie napisanych postów i utraconych ujęć.  Nie żałuję, że mój blogowy kącik jest taki ubogi. I bez moich zdjęć internet jest już pełen kolorowych kubków z parującą kawą, smakowicie wyglądających ciast z owocami, kolorowych pledów, ścian udekorowanych obrazami albo odrestaurowanych starych mebli. I bez moich wypocin jest w sieci dość recenzji filmów, opisów książek albo linków do pięknej muzyki. Nie oszukujmy się - pisząc kolejny post nie dodam niczego, czego by już tam nie było, nie pisząc nie pozbawię świata niczego istotnego... Dlaczego więc tu jestem? Odpowiedź jest bardzo prosta.

Jestem tu dla siebie. Dla siebie dzisiaj, żeby odreagować troszkę codzienność, dla siebie jutro, bo nic tak dobrze nie pilnuje chronologii zdarzeń jak blogowe archiwum. I jeszcze, a może przede wszystkim dla siebie pojutrze, by kiedyś, po latach przypomnieć sobie jaka byłam i co czułam, myślałam i robiłam.

A "Poukładany Świat" jest i pozostanie moim wirtualnym powiernikiem ulotnych emocji i nieobiektywnych spostrzeżeń. Miejscem, w którym mimo wszystko będę podejmowała próby opisania, nazwania i przekazania tego piękna, które od czasu do czasu gwałtownie się przede mną objawia.



Od każdej reguły jest wyjątek. Czasem uda się zamknąć piękno w kadrze. 
5.07.2009  - zachód słońca w Kryspinowie

sobota, 18 kwietnia 2015

Inwazja chińskich znaczków ...

 Ten post miał być o czymś zupełnie innym.   

Gdy wczoraj bardzo późnym wieczorem zasiadłam do laptopa chciałam Wam opowiedzieć, jak cudnie zakończył mi się tydzień. Zasiadłam z głową pełną myśli i słów układających się w entuzjastyczną opowieść o wydarzeniu, z którego kilkanaście minut wcześniej wróciłam. O koncercie Piotra Bukartyka (Małgosiu, jeszcze raz bardzo dziękuję). Koncercie niesamowicie energetycznym, bo i ten człowiek taki jest. Koncercie czasami lirycznym, jak teksty Jego piosenek, koncercie pełnym humoru, jak to, co mówił pomiędzy piosenkami. Choć pora była już późna, to endorfiny, jakimi naładowałam się przez dwie godziny trwania koncertu tak we mnie krążyły, że nie było mowy o pójściu spać, musiałam "ulać" ich nieco przez klawiaturę na karty bloga. Niestety, gdy tylko wpisałam w wyszukiwarkę swój adres układając już w głowie pierwsze zdania nowego posta powitała mnie "niespodzianka". Zamiast strony głównej mojego bloga - znajomego okna z zieloną okiennicą i białych liter układających się z nazwę Poukładany Świat zobaczyłam dziwny niebieski odcisk psiej łapy i całą masę chińskich znaczków ułożonych na podobieństwo strony startowej naszego starego wujka Googla. W pierwszym odruchu oczywiście zamknęłam stronę i znowu otworzyłam swoją. Trzy sekundy i znowu chińskie znaczki. Kolejna próba i znowu moja strona widoczna tylko przez trzy sekundy. No przyznam Wam, że zamarłam. Na informatyce znam się tak samo jak na fizyce kwantowej i budowie silników samochodowych. Nie wgłębiam się z tajniki komputerowych wnętrzności. Używam komputera jak większość z Was, więc podobnie jak przy awarii samochodu, czy pralki gdy komputer szwankuje to wzywam fachowca. Mój "fachowiec" od komputerów już prawie drzemał na kanapie, ale na hasło "ktoś mi zhakował blog" zerwał się rześki i gotowy do walki z niewidzialnym wrogiem. Wybebeszył blog, wywrócił na lewą stronę i szukał. Nie miał łatwo, bo sam nie bloguje, nie używa więc Bloggera na co dzień i niestety błądził po omacku. A ja stałam gryząc palce i rozważając najczarniejszy scenariusz, czyli totalne i nieodwracalne uziemienie "Poukładanego Świata". I oczywiście cały czas myślałam, dlaczego ja? Jest tyle blogów z ogromną liczbą obserwatorów, blogów z kilkoma, czy kilkunastoma tysiącami odwiedzin dziennie. Po co komu taki malutki, niszowy, znany garstce ludzi blog, blogunio, blożątko? Przecież to nielogiczne i ekonomicznie nieopłacalne. Sprawdziłam losowo kilka znajomych blogów, wszystkie działały normalnie, a u mnie inwazja chińskich znaczków...
A fachowiec szukał, klikał w każdy element strony i znowu szukał ... bez skutku. I już mieliśmy odpuścić i powrócić do walki rano, kiedy Małż wrzucił zapytanie do wyszukiwarki. I okazało się, że nie tylko mój blog przekierowywał do chińskiej przeglądarki. Byli też inni blogerzy z takim samym problemem i na szczęście w sieci był już ratunek. I tu dziewczyny rada dla wszystkich Was, które "ozdabiacie" swoje blogi gadżetami spoza Bloggera. Okazało się bowiem, że wirus czy inne cholerstwo, które przekierowywało wpisujących adres mojego bloga prosto do chińskiej przeglądarki siedział w  ... liczniku odwiedzin!!!  Licznik ściągnęłam sobie zaraz na początku mojej przygody z blogowaniem, podobnie jak tapetę, czy znaczek dekorujący tekst o komentarzach. I przez pięć lat wszystko było OK  - aż do wczoraj. Bo wczoraj właśnie do strony z licznikiem ktoś podpiął to dziadostwo. Oczywiście natychmiast usunęłam licznik, po pięciu latach blogowania nie liczenie gości i nie statystyki są dla mnie ważne. Czy czyta mnie jedna osoba, czy pięć, czy pięćdziesiąt piszę, bo taką mam potrzebę. I będę pisała tak samo nie wiedząc ile mam odwiedzin. Najważniejsze, że znowu mam gdzie pisać i że mój blog nadal żyje.

Dziewczyny! Jeśli macie na stronie jakieś linki ściągnięte skądś, usuńcie je od razu. Nie ważne że do tej pory wszystko było fajnie. A tak swoją drogą, to nawet nie przypuszczałam, że świadomośc całkowitej utraty bloga i odcięcia od Was będzie dla mnie takim stresem. Serce mi waliło, ręce się trzęsły... masakra jakaś! Nikomu nie życzę, dlatego uważajcie Kochane na swoje miejsca w sieci, ustawiajcie sobie mocne hasła,  instalujcie porządne antywirusy i nie sciągajcie niczego z niepewnych źródeł (ależ jestem teraz mądra  ;) .

I tylko moje ego troszkę ucierpiało, że to jednak nie o mnie hakerom chodziło ...

No nie...żartowałam... całe szczęście, że nie o mnie i niech tak pozostanie.


piątek, 5 września 2014

Post dedykowany...


Niby taki drobiazg... nieduży kawałek tekturki... kolorowy z jednej strony, z drugiej literki napisane ODRĘCZNIE. Nie oszukujmy się... w dobie maili, sms-ów, twitterów i fejsbuków coraz rzadsze zjawisko. Dlatego tak cieszy.
Prawdziwa, przysłana tradycyjną pocztą pocztówka z wakacji. Namacalny dowód, że komuś się chciało. Adres zapisać... kartkę wybrać... pocztę znaleźć... znaczek kupić. Niespodzianka.  Zaskoczenie. Radość ogromna.
Sama od dawna takich kartek już nie wysyłam. Tym bardziej wzrusza mnie, że komuś się chciało...
A przecież znamy się tylko stąd...

Haniu, dziękuję.



 Niecierpliwie i z wielką radością czekam na listopad. 
Buziaki.

sobota, 3 sierpnia 2013

Namieszałam ...

No nie wyszło! 
A już się cieszyłam. Pozostały wszystkie posty z komentarzami, tło, lista Obserwatorów, szablon. Nie było tylko zakładek z ulubionymi blogami, ale na to byłam przygotowana i z tym sobie poradziłam. Potem odkryłam, że stary blog, choć pousuwany i pozamieniany we wszystkich możliwych miejscach nie chce ustąpić pola nowemu. Nowy post nie pojawił się na Waszych paskach, gdy do wyszukiwarki wpisywałam stary adres pojawiała się informacja, że już nie istnieje, ale nowego nie było widać. Wciąż spokojnie czekałam, bo przecież nazwa nowa, więc może trzeba jej trochę poużywać, wtedy i googlowe wyszukiwarki ją wynajdą. Zaczęłam do Was zaglądać pod nowym nickiem, podawałam ścieżkę dostępu. Praca mozolna, bo sporo już Was Kochane do mnie zaglądało, ale myślałam, nie ma sprawy, warto, intencja jest słuszna, więc krok po kroczku, jedną po drugiej przywołam... Wczoraj wieczorem jednak załamałam się zupełnie. Okazało się bowiem, że nie tylko Wy nie widzicie mojego nowego bloga, ale nawet ja sama nie jestem w stanie otworzyć żadnego starego wpisu przez skrót tytułu. Pojawiała się ta durna informacja, że blog nie istnieje. Wkurzona postanowiłam skorzystać z podpowiedzi Jerzy_nki i najpierw wyeksportować stary blog na dysk twardy a potem zaimportować go pod nowy adres. Oczywiście od razu to zrobiłam, przywróciłam stary blog, kliknęła Eksportuj, blog się pięknie wyeksportował do mojego komputera, tylko niestety za diabła nie wiedziałam gdzie dokładnie. Nie było go na pulpicie, nie było go na żadnym dysku lokalnym (choć oczywiście ścieżka dostępu wskazywała dysk lokalny), a żeby zaimportować blog w nowe miejsce trzeba było skopiować go z tego właśnie miejsca. Próbowałam, szukałam, klęłam na siebie, że mi się zachciało zmian, na Bloggera, że taki durny, na moją komputerową indolencję i na moje popyrtanie, żeby wszystko robić już, zaraz, natychmiast. W końcu zaczęłam ryczeć i zaćmiona już swoją bezradnością i przerażona, że teraz to już całkiem straciłam blog zdesperowana poszłam do sypialni ,budzić Małża, żeby ratował durną żonę. A było już sporo po północy i Małż spał sobie od godziny przynajmniej. Całe szczęście, że sypialnię mamy na poddaszu i że w połowie drogi zaćma mnie opuściła. Przecież nie obudzę go z powodu takiej bzdury, spróbuję jeszcze raz, a jak się nie uda zostawię ten cały rozgrzebany majdan i rano spróbujemy razem. Wróciłam, ochłonęłam i chyba rozum mi zaskoczył na miejsce bo odnalazłam tą kopię na dysku.
Niestety radość trwał tylko kilka minut. Stary blog zaimportował się do nowego, ale oprócz postów i komentarzy nie przeniosło się nic więcej. NIC!!!! Miałam dwa blogi - stary Poukładany Świat w wersji kompletnej sprzed tej całej akcji i nowy, niemal pusty, beznadziejnie nijaki - i dwie opcje. Zostawić stary, pod starą nazwą i wrócić do blogowania na nim biorąc na klatę wszystkie anonimowe komentarze, albo brnąć w nowy odtwarzając w nim wszystko od zera nie mając wcale pewności, że się uda.  Przyznam, że o pierwszej w nocy decyzja była prosta. Z moją wiedzą techniczną szanse na sukces z nowym blogiem były marne, więc ...

Witajcie Kochane na moim starym blogu!!!!


Nadal jestem "poukładana", nadal jestem nieanonimowa, wracam na tarczy, ale wracam.
Przepraszam te wszystkie dziewczyny, które pozmieniały sobie ustawienia, żeby widzieć mój nowy blog. Dziękuję Wam za szybką reakcję i mam nadzieję, że wybaczycie mi ten bałagan i przywrócicie Poukładanego do swoich "ulubionych".
Wszystko, co robimy, wszystko, co nas spotyka jest dla nas jakąś lekcją. Ja też się kilku rzeczy dzięki tym zawirowaniom nauczyłam. O sobie też :))
I wiecie co? Przeraża mnie to, jak bardzo jesteśmy uzależnieni od technologii, których używamy i jak bardzo w starciu z nimi bezradni...Niedługo trzeba będzie kończyć studia informatyczne tylko po to, by normalnie funkcjonować w codziennej rzeczywistości.

A podsumowaniem tego całego zamieszania niech będzie piosenka, która dziś rozpoczęła mój dzień. Przypadek, a jaki trafiony...


Zapowiada się bardzo upalny weekend, my spędzimy go w drodze. Po dwóch tygodniach "wolności" przywozimy dzieciaki z wakacji. Znowu w domu będzie głośno :))))

Trzymajcie się cieplutko! 


niedziela, 28 lipca 2013

Nowy stary blog ...

Myślałam, kombinowałam, próbowałam i w końcu wybrałam najlepsze, mam nadzieję,  wyjście z sytuacji. Żeby nie tracić historii niemal czterech lat blogowania, zachować wszystkie posty i Wasze komentarze pod nimi zdecydowałam się na zmianę adresu bloga i jego nazwy przez "nadpisanie" nowego w ustawieniach. Niestety straciłam w ten sposób listę moich ulubionych blogów, ale to mam nadzieję bardzo szybko uzupełnić, bo przecież pamiętam do kogo zaglądałam regularnie i do kogo nadal zamierzam zaglądać. Nawet, jeśli nie wyciągnę adresów z pamięci, to wynajdę je okrężną droga przez inne blogi. Widzę też, że gdy wpiszę starą nazwę bloga wyszukiwarka informuje, że został on zamknięty. W sumie o to mi chodziło. Jeśli ktoś będzie szukał mnie "firmowej" znajdzie oficjalne dane i linki firmowe, ale już nie trafi do mojego prywatnego świata. Wszystkich innych zainteresowanych jakoś postaram się sama naprowadzić. Kto zechce wpisze sobie mój nowy adres do ulubionych, mam nadzieję, że z czasem będzie tu równie gwarno, jak kiedyś. Nowa nazwa funkcjonuje od wczoraj, więc jeszcze nie bardzo wiem jak i gdzie mnie "widać", na pewno nie ma mnie jeszcze w wyszukiwarce, ale to się być może zmieni, gdy opublikuje ten post, możliwe, że trzeba wyszukiwarkom dać jakieś mięsko do przetworzenia i dopiero wtedy zaczynają widzieć nowy adres. Dlatego dzisiejszy post będzie raczej krótki, jeszcze nie całkiem "mój", ale chcę przetestować jak się "Motyl niebieski" sprawuje w blogosferze.


Upał nie sprzyja natchnieniu, więc poprzestanę na podziękowaniu dla wszystkich, którzy zostawili komentarze pod poprzednim postem. Niesamowicie zbudowały mnie Wasze słowa, wsparcie i  pozytywna energia. Dziękuję za porady techniczne przesłane mailowo i w komentarzach. Dodały mi odwagi przed ostatecznym kliknięciem w okienko "Edytuj". Mam nadzieję, że "Motyl niebieski..." będzie miał przynajmniej tylu czytelników i komentatorów ile miał "PŚ" i że wracając do regularnego blogowania odzyskam radość współuczestniczenia w czymś niezwykle pozytywnym, ciekawym i bardzo rozwijającym. Bo blog to niesamowite emocje, wrażenia i odkrycia, których często nie spotykamy w życiu tak zwanym realnym. To spotkania z kreatywnymi ludźmi, to inspiracje, to wzruszenia, to odkrywanie bliskości myśli i przeżyć w ludziach, którzy fizycznie są gdzieś daleko. 

Dlaczego "Motyl niebieski ... "? Mogłabym na odczepnego rzucić - bo ładnie :)))), ale przecież wiadomo, że  nie w tym rzecz.  Nawet nie wiecie, jak trudno było mi znaleźć nową nazwę dla mojego miejsca w sieci, gdy poprzednia była tak bardzo, bardzo "moja". Pomysły, które przychodziły mi do głowy przez wiele dni spisywałam w notesie. Było ich sto i trochę, a co jeden to gorszy, albo banalny, albo pretensjonalny, albo za długi, albo ... zajęty. I gdy już skreśliłam wszystkie i odpuściłam sobie główkowanie przyszedł, sfrunął niemalże ten jeden idealny, krótki, bez polskich znaków, łatwy do zapamiętania i bardzo, bardzo "mój".

Dla wszystkich, którzy kibicowali tej przemianie mam symboliczne serducho. Powstało w ciągu jednego popołudnia, jako remedium na różne niefajne sprawy i emocje. Jest tak niedoskonałe, jak tylko może być, bo to podwójny debiut, pierwsze serducho szyte ręcznie od początku do końca i  pierwszy mój haft niekrzyżykowy (chyba powinnam wziąć słowo haft w cudzysłów). Serducho miało zająć mi ręce i głowę, więc powstało na szybko, bez planu, ze starej lnianej zasłonki i kilku nitek muliny, wzór lawendy powstawał w trakcie wyszywania, do środka z braku innego wypełnienia wrzuciłam waciki kosmetyczne, guzik, sznurek, koralik. Jest krzywo, w kilku miejscach widać szwy, ale i tak serducho zawisło na honorowym miejscu i ciesze się z niego jak nie wiem co. 



A żeby tradycji stało się zadość żegnam się dzisiaj z Wami piosenką, która ze mnie ostatnio nie wychodzi. Smutna jest jak nie wiem co, ale taaaaaaaaaaaka piękna, że się nią z Wami muszę podzielić. Zostawiam Was z Bird York


 

czwartek, 4 lipca 2013

Nie chcę, ale muszę ...

Chciałam napisać więcej... jakoś to wytłumaczyć, stworzyć post w moim stylu ze wstępem, rozwinięciem i zakończeniem. Niestety nie potrafię. Powiem więc krótko. 


Kochani! Blog Poukładany Świat zniknie z blogosfery. Bardzo tego nie chcę, ale okoliczności przeróżne mnie do tego zmuszają. Zaczynając moją przygodę z blogiem,  nadałam mu jedyną w moim przekonaniu, pasującą do niego i do mnie nazwę. Nazwę, która wymyśliłam kilka miesięcy wcześniej dla mojej świeżutkiej i dziewiczej firmy. Na początku blog rozwijał się szybciej niż firma, zajmował mój wolny czas i moje myśli. Nie przesadzam, ale żyłam blogiem, dbałam o niego i dopieszczałam. Gdy myślałam "poukładany świat" to jako pierwszy stawał mi przed oczami właśnie ten kolorowy fragmencik internetowego kosmosu. Gdzieś obok funkcjonowała firma-karmicielka o tej samej nazwie. Minęło kilka lat i uświadomiłam sobie, a raczej uświadomiono mi, że Poukładany Świat to nie tylko moja niespieszna pisanina, nie tylko zdjęcia moich decou-poczynań i nie tylko Wy, moje koleżanki, czytelniczki i komentatorki. Uświadomiono mi, że frazę "poukładany świat" wpisują w wyszukiwarkę nie tylko hobbystki, rękodzielniczki, czytelniczki czy filmoholiczki, osoby o podobnym do mojego spojrzeniu na życie, podobnej wrażliwości, ale także osoby poszukujące z rozmaitych powodów danych o mojej firmie, konkurenci z branży, partnerzy handlowi, czy klienci.  Nie przeszkadza mi sam fakt, że szukają. Firma funkcjonuje w sieci, więc informacje o niej są i muszą być dostępne.  Przeszkadza mi jednak świadomość, że przypadkowe i nie zawsze życzliwe mi osoby mają dostęp do moich całkiem prywatnych zwierzeń i do tego, kim jestem poza pracą. A najbardziej przeszkadza mi, że wchodzą w mój świat w ubłoconych buciorach i zostawiają brudne ślady. Ktoś powie, że taka jest cena "bycia" w sieci - blogowania, fejsbukowania czy innego otwierania się (czy obnażania nawet). To prawda, nikt nas nie zmusza, granice intymności określamy sobie sami. Moim błędem było to, że nie przewidziałam pewnych zależności. Z nieusprawiedliwioną w moim wieku naiwnością zakładałam, że świat moich blogowych czytelników i świat całkiem realnych, choć także raczej anonimowych klientów nie będą się przenikać. Jak pensjonarka ufałam, że nie krzywdząc nikogo swoim zachowaniem tu na blogu, czy w pracy, sama nie powinnam obawiać się skrzywdzenia. Życie zagrało mi na nosie dość szybko. Nie ukrywam, że ostatnio, to nie brak czasu czy zmęczenie, ale właśnie strach przed tym KTO przeczyta to, co napiszę powodował, że ogarniał mnie niemal fizyczny, wyczuwalny w każdym mięśniu bezwład. Słyszane ostatnio zbyt często "zaglądałem na pani blog" zamiast radości, jaką powinna blogerowi dawać świadomość bycia  czytanym wprawiała moje serce i ręce w chorobliwe drżenie.

Kochani moi! Piszę ten post do wszystkich dłużej lub krócej, ale zawsze życzliwie podpatrujących mój poukładany zakątek.!  Zastanawiam się od wielu tygodni jak wybrnąć z tego problemu. Nie chcę zostawiać blogowania, bo jest to jednak ważna część mojego życia. Nie chcę zamykać się na kluczyk i udostępniać blog tylko dla zaproszonych użytkowników, bo tym posunięciem odetnę się od wielu nowych, ciekawych znajomości, od ludzi, którzy mogliby tu trafić za jakimś moim tekstem o książce, o filmie, za zdjęciem jakiejś decou-robótki. Nie chcę też zakładać nowego bloga, bo wiem, że nie starczy mi czasu aby zaczynać od nowa zabawę z ustawieniami, zakładkami itp. Wpadłam na pomysł, żeby zmienić nazwę i adres bloga nadpisując ją jakby na starym. Próbowałam na razie na szybko jak to działa i wydaje mi się, że to się może udać, jednak nie bez pewnych "strat w ludziach", bo niestety znikają mi wówczas wszystkie obserwowane blogi. Nie wiem też, bo jeszcze tego nie sprawdziłam jak będzie po takiej zmianie wyglądała "historia", co pokażą wyszukiwarki, gdy wpiszę starą nazwę, czy stare podtytuły. Nie wiem, czy Wy, obserwatorzy będziecie mnie nadal "widzieć" i traficie do mnie. Bo tego byłoby mi żal najbardziej.

Na razie błądzę trochę po omacku i na czuja. Mam nadzieję, że jakimś przypadkowym kliknięciem nie zrobię czegoś nieodwracalnego, niestety moja wiedza na temat bloggera jest marna, w sieci nie znalazłam żadnej konstruktywnej podpowiedzi a pomoc techniczna bloggera jest poza moim zasięgiem chociażby z powodu bariery językowej. Dlatego mam wielką prośbę do Was. Może znacie kogoś, kto miał podobny problem i rozwiązał go, może któraś z Was wie jak to zrobić. Będę wdzięczna za każdą podpowiedź. 

Daję sobie czas do końca lipca, potem mam nadzieję zaglądać do Was już pod nowym nickiem, postaram się Wam przekazać nowy namiar na mnie i mam ogromną nadzieję, że mnie tam będziecie odwiedzać.

Bo bardzo chcę pokazać Wam co nowego wydziergałam, pochwalić się nową półką w kuchni, czy nowym kolorem ścian w sypialni. Chcę Wam opowiedzieć, co ostatnio przeczytałam i na jakim filmie  popłakałam się jak bóbr. Ale chcę to powiedzieć tylko Wam, moim blogowym przyjaciołom. A przed buractwem, prostactwem i chamstwem zamykam drzwi poukładanego na klucz i ogromną kłódkę.

 


niedziela, 13 maja 2012

Bezbronność w sieci...


Od kilku godzin siedzę przed monitorem. Przestałam już liczyć ile razy kliknęłam w okienko "Nowy post", ile razy wpisałam tytuł, pierwsze zdanie, drugie, raz nawet doszłam do trzech... I koniec. Ściana. Biała plama. Blokada. Zaćmienie. Zazwyczaj pierwsze dwa zdania były czymś na kształt wyjścia z bloków. Potem następował strzał startera i ... poszło! Raz był to szybki sprint, parę zdań dla okraszenia pliku fotografii przygotowanych zawczasu. Innym razem solidny bieg na 800 metrów lub nawet półmaraton. Ale zawsze biegłam i zawsze dobiegałam do mety, na której witał mnie napis "Publikuj". I pojawiał się post. Nie jakiś specjalnie mądry, piękny czy odkrywczy. Na pewno jednak szczery i na pewno bardzo "mój". Nigdy nie miałam problemu z przelewaniem tego, co tłucze mi się po głowie na papier. Wystarczyło tylko poczekać na właściwy moment, gdy treść sama ułożyła się w formę, złapać ją i zamienić w nieskomplikowany układ czarnych znaczków na białym tle.
Dlaczego więc dzisiaj męczę się nad każdym zdaniem jakbym wykuwała je maleńkim młoteczkiem w twardym granicie? Dlaczego najczęściej używanym klawiszem jest klawisz Backspace? Przecież w głowie wszystko już się poukładało. Piękne, krągłe zdania, wstęp, rozwinięcie, zakończenie... Gdzieś na trasie głowa-ręce to wszystko utyka

Nalewam sobie lampkę wina. Podobno "in vino veritas" :)) Skoro więc rozwiązuje język, to może i te węzełki na drodze myśli rozsupła. To zabawne, ale supły się rozwiązują. Mniejsza o to, czy to zasługa wytrawnego chilijskiego Shiraz czy przypadkowy przebłysk, ale już wiem. Ten blogowy analfabetyzm nie pojawił się bez powodu. Nie przyniosło go ani zmęczenie, ani znudzenie. Nagle dociera do mnie, że przyczyną jest strach. Dlaczego się boję? Boję się, bo ... no właśnie... czego?

Gdy zakładałam blog widziałam w nim coś na kształt pamiętnika, dziennika zdarzeń, które chciałam utrwalić w namacalnej formie przede wszystkim dla siebie. Żeby za kilka lat, gdy drobiazgi, niuanse ulecą z pamięci znowu je sobie przypomnieć, żeby z pomocą tekstów i zdjęć poskładać sobie siebie sprzed lat. To pewnie naiwne, ale do niedawna wierzyłam, że tekst, który sznureczkiem liter zapełnia białe pole ekranu to tylko moja własność, że klikając w okienko "Publikuj" jedynie archiwizuję dla siebie kawałek mojego życia. Jak się okazuje naiwność nie mija z wiekiem :)) Oczywiście miałam świadomość, że publikowanie postów jest jak wieszanie wielkich afiszy na słupach ulicznych i że obok takiego afisza przechodzą różni ludzie, nie tylko Ci, którym bliskie są moje zainteresowania czy poglądy na życie. Zakładając jednak, że Ci INNI po prostu ominą mój afisz bez zainteresowania, nie zawracałam sobie nimi głowy. I pisałam. Dla siebie i dla tych, dla których było to z różnych powodów bliskie. I trzeba było mało przyjemnego zdarzenia, żeby uświadomić mi, że afisz nie przestaje być afiszem tylko dlatego, że ja o nim tak nie myślę. Że są tacy, którzy go tylko przeczytają, ale są też tacy, którzy go będą chcieli na przykład obrzucić zgniłymi pomidorami, albo tacy, którzy zauważywszy niedokładnie przyklejony róg oderwą go jednym szarpnięciem i zostawią z takim oddartym farfoclem. Jeszcze inni wyczytają w nim coś zupełnie opacznie i wielkim czarnym flamastrem nabazgrzą na nim swoje hasła. Czasem tylko głupie uwagi a czasem całkiem realne zastraszanie. Anonimowo, a jakże, bo przecież w sieci nie obowiązuje savoir vivre. Bo sieć to nie tylko wspaniały wynalazek dający ludziom całą masę pozytywnych możliwości. Sieć to także śmietnik, szambo i arena walki.  

I ja, ze swoim blogiem czuję się na tej arenie bezbronna. 
I ta świadomość mnie paraliżuje. 
I dlatego znowu nie jestem w stanie napisać nic sensownego...


Wiem, że ta piosenka jest o czymś innym, ale tytuł "Eyes without a face" bardzo mi pasuje do tego, o czym napisałam.



Dobrej nocy...

niedziela, 29 kwietnia 2012

Odgarniam pajęczyny, zdmuchuję kurz ...


... z mojego bloga a ten wita mnie "niespodzianką". Pisze do mnie bezduszna maszyna, że to, co widzę po zalogowaniu się przypomnianym nie bez trudu hasłem to jest "lepszy, szybszy i bardziej elegancki interfejs". Rozumiem, że szybszy, ale czy lepszy i bardziej elegancki to już chyba sama powinnam ocenić. Nie mam jednak siły na analizę estetyczną tego, co widzę, bo kwadrans zajmuje mi doszukanie się gdzie jest to, co zwykle było tam a teraz jest gdzie indziej... Znowu ktoś wiedział lepiej ode mnie czego mi potrzeba. Kolejny kwadrans na przyzwyczajenie się do nowego okienka edycji postów...i znowu zgrzytanie zębami i coraz bardziej nerwowe przesuwanie myszką. Okropne uczucie, że choć jestem u siebie, to nie jest to całkiem moje miejsce. Nie takim je zostawiłam. To tak, jakby sąsiedzi, którym przed wyjazdem na wakacje zostawiłam klucze, żeby podlali kwiatki i nakarmili rybki postanowili mi zrobić niespodziankę i poprzestawiali meble, posegregowali i wyrzucili pół zawartości szaf i regałów, rybki zamienili na kanarka bo wydawało im się, że tak będzie lepiej i estetyczniej. Nie zostawiłam Bloggerowi kluczy. Miał swój zapasowy komplet, z którego skorzystał żeby mnie "uszczęśliwić".

Nie lubię, gdy się mnie uszczęśliwia na siłę. Wściekam się na zmiany wprowadzane poza moimi plecami i udogodnienia wrzucane z rozdzielnika. Lubię mieć wybór i  prawo do decyzji czy zostać przy starej wersji czy korzystać z nowej. Bo może ja nie chcę szybciej, lepiej i bardziej elegancko. Bo może ponad elegancję stawiam wygodę wymoszczonego przez kilka lat grajdołka, w którym mogłam się poruszać nawet z zamkniętymi oczami. Teraz nawet w pełnym świetle błądzę i potykam się o wystające kanty. Co z tego, że eleganckie, skoro nabijają siniaki i zmuszają do rzucania mięsem.

Wiem, wiem...nie jestem tak całkiem u siebie. Blog jest jak wynajęte mieszkanie. Niby moje, bo płacę rachunki, ale jednak nie wszystko mi wolno. Bo jest właściciel, który określa zasady tej wolności. Mogę wstawić swoje meble ale to on zdecyduje na jaki kolor mam malować ściany. I jeśli będzie miał ochotę zrobić remont łazienki to zrobi go wtedy, gdy znaleziony po znajomości tani fachowiec będzie miał wolny czas, nie zważając na to, że właśnie wróciłam ze szpitala z kilkudniowym dzieckiem. I że kucie kafelków, wymiana pieca i wanny to nie jest to, o czym myśli świeżo upieczona matka. Nawet jeśli te nowe kafelki i wanna będą hitem designu a stary piec często się przycinał. 

Przyzwyczaję się. Jasne, że się przyzwyczaję. Przecież to tylko nowy układ bloga... Kto wie, może niedługo, gdy przeczytam ponownie ten tekst zdziwię się, że tak się wkurzałam na ten świetny, szybki i niezwykle elegancki interfejs. A bo kto za kobietą nadąży...

...

...

...

A poza tym, to wciąż... i nieustannie ... JEST CUDNIE!!!! 



 Na szczęście do tekstu i obrazków "właściciel mieszkania" się nie wtrąca.



wtorek, 5 kwietnia 2011

"Jest dobrze chociaż nie beznadziejnie"

Drogie moje zaglądaczki-podczytywaczki. Dziewczyny kochane. Dziękuję Wam bardzo za wszystkie słowa otuchy zostawione pod poprzednim moim postem. Czytałam je i wracała mi energia, przy niektórych nawet wracał mi dobry humor (Majowababciu, rozśmieszyłaś mnie do łez tą dynią). To nie był dobry dzień... źle się zaczął i potem już tylko było gorzej... stres, nerwy, lęk, panika ... mieszanka złych emocji. Ktoś by powiedział, po co obciążać tym innych i pisać? No cóż... ten blog to rodzaj pamiętnika a pamiętnik służy też do tego, by przelewając na jego strony smutki i smuteczki zrzucić je z własnych ramion. W sumie można też wyjść gdzieś w pole i wykrzyczeć to z siebie, albo zaszyć się w kącie i wypłakać. Niestety bezludne pole mam dość daleko od domu a płakać...no cóż... czasem tak jest, że choć człowiek szlocha wewnątrz, to łzy nie przychodzą. Znacie to uczucie, gdy gdzieś wysoko w gardle tkwi wielka, dławiąca gula, która dusi i odbiera dopływ tlenu, gdy w środku wszystko się kłębi i gotuje a płacz, choć tkwi tuż tuż pod powiekami nie przychodzi. A łzy są potrzebne, oczyszczają i to nie jest żaden truizm. Pięknie o tym napisała Tabu na swoim blogu, Tabu zawsze pisze tak, jakby była tuż obok mnie i pisała o moich problemach i przemyśleniach... to niesamowite, ale tak właśnie jest. Metafizyka jakaś.
Szukałam łez...w muzyce Nicka Cave'a szukałam, ale nawet jego dołujący głos nie wystarczył.

Przyszedł wieczór i wiecie co? Znowu zdarzyło się coś niebywałego, niewytłumaczalnego. Gdy już reszta rodziny spała błogim snem a ja wciąż tłukłam się po domu pomyślałam, że może zapomnienie znajdę w filmie. Logicznym wyborem wydawała się jakaś lekka komedia, durna i bardzo śmieszna... przebiegałam palcami po kolejnych okładkach i wybrałam ...



A może to on mnie wybrał... długo stał na półce ... "Godziny" ... znacie? Czytałam książkę, na podstawie której go nakręcono, ale nie zrobiła na mnie aż takiego wrażenia. Ale może właśnie trzeba było takiego dnia, takiego nastroju, kilku kieliszków wina... Trzy kobiety... trzy różne historie ... i moja ... czwarta... Historia o tym, że wcale nie trzeba wielkiej tragedii życiowej, żeby się załamać, że to właśnie drobiazgi... maleńkie sprawy, błahe i nieszkodliwe pojedynczo, gdy jest ich więcej i więcej zabijają w człowieku energię, radość a czasami nawet wolę życia. Znacie taką grę komputerową w której z góry ekranu spadają kolorowe kulki? Trzeba do nich strzelać, likwidować je po kolei. Gdy spadają pomału, jedna po drugiej nie ma problemu, ale z czasem spadają coraz szybciej, jest ich coraz więcej, coraz trudniej jest trafić i w końcu wielką lawiną spadają na nas eliminując nas z gry. Strzelanie do kulek jako metafora codziennych zmagań ... zabawne :))).

Ale wracając do filmu. Kto oglądał wie, że bohaterkami są kobiety, które obserwowane z boku przez postronnych wydają się wieść spokojne, poukładane (nomen omen) życie. Ale na każdym z tych obrazków pojawiają się rysy... maleńkie kreseczki niezauważalne pojedynczo, ale gdy jest ich coraz więcej.... Bohaterki, każda inaczej, każda na swój sposób tłumią w sobie duszące je lęki i emocje... światu pokazują taką twarz, jakiej ten świat od nich oczekuje, ale w środku... kłębowisko emocji, obaw, niepewności. Oglądając ten film nie płakałam... ja ryczałam jak bóbr... sterta chusteczek rosła.. mój nos zaczynał przypominać nos klowna...
Zasnęłam... A potem wstał nowy dzień, zaświeciło słońce i choć kłopoty nie zniknęły to poczułam, że mam siłę się z nimi zmierzyć. Bo, jak głosi motto z mailowego "spamu", który też trafił na moją pocztę wtedy kiedy trzeba...

"Nie ważne jak minął dzień. Zawsze wracaj do domu z wysoko podniesioną głową...

Obolały, obdarty i wk...ony, ... zgoda, ale zawsze wyprostowany" :))))


A potem upiekłam chleb ... ale o tym i o innych "normalnościach" opowiem Wam już jutro. Ściskam Was mocno!



piątek, 1 kwietnia 2011

Ścieżki niepojęte...

Logując się na mój blog rzucam czasem okiem na statystykę. Zawsze ciekawi mnie jaką ścieżką docierają na mój blog osoby powiedzmy sobie przypadkowe, a więc nie obserwatorzy, czy stali bywalcy, ale googlowi poszukiwacze rzeczy przeróżnych. Niejednokrotnie zdumienie mnie ogarniało gdy widziałam jakie frazy wpisywane w wyszukiwarce kierowały człowieka właśnie do mnie. Niektóre wydają się logiczne. Nie mówię już o decou - decou-pochodnych, bo to jest zrozumiałe. Czasem ktoś wpisywał tytuł książki lub filmu, o których akurat zdarzało mi się napisać, czasem nazwisko, które wspomniałam w jakimś poście. Niektóre jednak zwroty wydawałyby się śladowo, jeśli nie wcale związane z tym, o czym tu sobie od czasu do czasu plotę. No bo jakim tokiem rozumowania kierowała się googlowa wyszukiwarka kierując osobę zainteresowaną stwierdzeniem "czy Iksiński jest gejem?"(oczywiście chodziło o konkretnego Iksińskiego), albo "czego brakuje w Ikei?" akurat do mnie? Pojęcia nie mam, ale jeśli ów przypadkowy sieciowy wędrowiec po przeczytaniu fragmentu "na temat" wróci do mnie raz jeszcze już nie przypadkiem, to niech jej, tej wyszukiwarce, będzie. Mój blog nie jest jakoś szczególnie oblegany i popularny, więc każdy gość cieszy. A gdy jeszcze zostawi po sobie ślad w komentarzu, to już jest pełnia szczęścia.

Miałam dzisiaj napisać coś optymistycznego przed nadchodzącym wiosennym, mam nadzieję, weekendem. O moim pierwszym chlebku-nie chlebku chciałam napisać i o fajnych gestach ze strony ludzi, których znamy tylko ze stron ich blogów i o moich nowych "zmalowaniach" ... Ale czasem tak jest, że jedna wiadomość, jedna nieciekawa informacja odbiera człowiekowi cały optymizm z jakim się obudził... podcina skrzydła...odcina dopływ energii. Więc zamiast tego zdołuję się ( i Was przy okazji, za co przepraszam) jeszcze bardziej słuchając po raz n-ty Nicka Cave'a. To taki mój lekko masochistyczny sposób, by dobijając się bardziej osiągnąć dno, od którego można się będzie jedynie odbić w górę. Mam nadzieję.



piątek, 13 sierpnia 2010

Z ostatniej chwili ...


Jeszcze zdyszana po ostatniej prostej pod górkę rzuciłam rower na trawnik i dopadłam komputera żeby przekazać Wam wieści. Dziś do mojej krakowskiej wsi dotarł kolejny ( 8/9 ) numer miesięcznika (he, he, he, jak widać czasami niekoniecznie) Dobrze Mieszkaj.
A w nim moje blogowe koleżanki, idolki decoupage i nie tylko: Agnieszka Babulewicz i dwie strony Jej cudownych prac, Penelopa (za mało, za mało) i Jagoda z cudowną Chatą Magoda. Dziewczyny skromne są bardzo i się oczywiście nie pochwaliły.
Na www.dobrzemieszkaj.pl na razie jest zawartość numeru poprzedniego ale kto chce, to znajdzie.

A teraz kawa, fotel i nie ma mnie dla nikogo.

...
...
...

No dobra, najpierw podniosę rower ;))

poniedziałek, 19 lipca 2010

Moja wizja bloga ...

Dziś nie będzie o książkach, nie będzie o filmach ani o muzyce. Nie będzie też o decou- (no może troszeczkę, na koniec, żeby nie było całkiem bez obrazków). Dziś będzie o ... no właśnie, nawet nie wiem jak to nazwać. Będzie o dziwnych propozycjach i moim stosunku do "wyścigu szczurów".
Tylko jak zacząć? Może od początku :))

Blogowisko to prawdziwy kosmos. Blogów jest w nim cała masa, różnych różnistych, tak jak różni są ludzie, którzy je zakładają. I dobrze, bo dzięki temu każdy może znaleźć w nich coś dla siebie, tak jak i każdy może dzięki nim coś od siebie przekazać. Mamy swoje zainteresowania, poglądy nie tylko polityczne, mamy swoje małe światy, które "meblujemy" zgodnie z własnym gustem i przekonaniami. Jednym z takich mebli jest blog. Kto chce, zakłada i nie jest ważne, czy z potrzeby podzielenia się ze światem swoimi przemyśleniami, czy pokazania światu siebie, czy po prostu po to, by używać go jako dziennika czy pamiętnika swoich poczynań. Ilu bloggerów, tyle powodów i tyle wizji blogowania. Nie mam nic przeciwko temu, co więcej, bardzo cieszy mnie możliwość wyboru.
Mój blog jest dla mnie czymś w rodzaju notatnika. Nie pamiętnika, bo nie wpisuję tam wszystkiego, co dzieje się w moim życiu. Zachowuję sobie prawo do dozowania czy cenzurowania prywatnych informacji, bo mam świadomość, że publikując wrzucam je do kotła z napisem - bierzcie i jedzcie! Ci, którzy doświadczyli na własnej skórze jak smakuje anonimowy, pełen bezinteresownego jadu komentarz kilka razy zastanowią się zanim upublicznią choćby najmniejszy skrawek swojej prywatności. Oczywiście nie można dać się zwariować i żyć w strachu przed trollami, bo wtedy najlepiej zwinąć manatki i zamknąć blog. Wtedy też zamykamy drogę wspaniałym ludziom, ciepłym, wrażliwym, których nigdy byśmy nie poznali, gdyby nie net. Złoty środek i odrobina zdrowego rozsądku i można korzystać z wszelkich dobrodziejstw, jakie daje posiadanie własnego bloga.

Jednym z nich, oprócz tego, że mogę w nim dokumentować moje decou-poczynania, przeplatając je od czasu do czasu muzyczno-filmowo-literackimi wstawkami jest możliwość zapisania w jednym miejscu stron, do których lubię i chcę powracać. Blogi, do których lubię zaglądać zapisuję sobie na pasku bocznym, żeby w każdej chwili, bez szukania po omacku móc pooglądać piękne zdjęcia, zainspirować się niesamowitym rękodziełem, czy po prostu poczytać coś napisanego po polsku. To takie "moje miejsca" i chciałabym, żeby takie pozostały.

I tu właśnie dochodzę do "meritumu" ;))

Dostałam już kilka propozycji wymiany linków. Nie wiem czy zdarzyły Wam się takie prośby i jaki jest Wasz stosunek do tego, ale postanowiłam napisać na moim blogu jakie jest moje zdanie na temat takich wymianek. Choćby po to, żeby osoby zainteresowane kolekcjonowaniem obserwatorów nie brały mnie już więcej pod uwagę.
Bo ja dziękuję bardzo, nie jestem zainteresowana.
Jeśli jakiś blog mnie zainteresuje na tyle, że chcę do niego wracać, to wpisuję go na moją listę. Jeśli określam jakieś blogi mianem "ulubione", to zaglądam tam często i staram się zamieszczać komentarz (jeśli oczywiście mam coś do powiedzenia). To mój świat i chcę sama decydować jak będzie wyglądał. I chociaż mam swoją internetową galeryjkę i sprzedaję w niej swoje wytworki, to nie interesuje mnie jej pozycja w wyszukiwarce i statystyka odsłon. Nie startuję w blogowym wyścigu szczurów i nie licytuje się z nikim na liczbę obserwatorów. Cieszy mnie każdy, kto chce do mnie zaglądać, bo mam nadzieję, że robi to dlatego, że to co piszę, czy to co pokazuję jakoś tam współgra z Jego wrażliwością. Cieszy mnie każdy komentarz napisany z potrzeby serca, a nie dlatego, że akurat ogłoszę candy (ilość komentarzy pod takim postem rośnie w tempie kosmicznym, ale wystarczy zobaczyć te, pod postem z losowania...).
Oczywiście to tylko moje bardzo subiektywne stanowisko, mam nadzieje, że na własnym blogu mogę sobie na to pozwolić. Nie potępiam absolutnie, tych którzy mają akurat odwrotną wizję, bo każdy ma prawo do swojej. I to jest w blogowym świecie największą wartością.

Żeby, jak wspomniałam nie było bez obrazków, to wklejam serducho z dedykacją dla wszystkich zaglądających tutaj bez przymusu. Dziękuję, że jesteście.

czwartek, 11 marca 2010

Motylowo mi ...

Lenię się ostatnio jeśli chodzi o decou-, oj lenię. Niby coś robię, ale to raczej takie drobiazgi, zaczęte i przerwane w pół drogi. Nie martwię się tym jednak zbytnio,bo uważam, że lepiej robić mało, ale z sercem niż dużo, ale bez entuzjazmu. Decou- nie jest moim źródłem utrzymania, więc robię bo lubię (Ago, wybacz cytat bez pozwolenia) i kiedy mam wenę. Teraz mam wenę na buszowanie po Waszych blogach, czytanie, oglądanie. Tyle się u was dzieje! Tyle pięknych rzeczy zrobiłyście! Podziwiam Was i bardzo zazdroszczę tej kreatywności. To wszystko wydaje się powstawać ot tak, od niechcenia. Zdaję sobie sprawę, że tak nie jest, że wkładacie w to mnóstwo pracy i czasu, ale lekkość efektu końcowego jest zadziwiająca. No więc buszuję po Waszych stronach godzinami, przy okazji pięć razy gotuję wodę na kawę, bo zapominam, że nastawiłam czajnik, przypalam ziemniaki i sosy ... znacie to?

Przy okazji witam w gronie obserwujących mój blog nowe osoby: Gabrysię ( jej całkiem młody blog jest bardzo ciepły i urzeka "normalnością"), Martinę (właścicielkę jednego z piękniejszych domów jakie widziałam), de Zeal (że ja wcześniej nie znalazłam Jej bloga, Uwielbiam Jej poczucie humoru, cudowną autoironię i lekkość pióra, klawiatury znaczy). Dziękuję, że chcecie tutaj zaglądać, że zostawiacie ślad w postaci komentarza. To bardzo miłe i bardzo to sobie cenię.

Przy okazji zahaczę jeszcze temat wyróżnień. Penelopa pierwsza zabrała głos w tej sprawie, ale przyznam, że i mnie męczyło to od pewnego czasu. Jednak "będąc młodą... blogerką" nie chciałam wyskakiwać przed orkiestrę i grymasić. Nie byłam aż tak zasypywana wyróżnieniami, więc umówmy się mile łechtane ego przysłaniało wątpliwości ;). Jednak ostatnie wyróżnienie, obwarowane regułami spowodowało, że zamiast nagrody zobaczyłam "łańcuszek szczęścia". I wiecie co? Przestraszyłam się, że coś, co w założeniu miało być dowodem, że czyjś blog nam się podoba, inspiruje, zachwyca zdewaluowało się i stało czymś kłopotliwym. Bo jak wybrać spośród dziesiątek blogów kilka, jakie kryterium zastosować, jak poradzić sobie z wyrzutami sumienia, że się kogoś pominęło? Kiedyś myślałam, że opowieści o tym, jak trudno jest przekazać wyróżnienie, to zwykła kokieteria. Sama się przekonałam jakie to niewdzięczne zadanie. Dlatego z ulgą przyjęłam inicjatywę Penelopy, pomoc Bestyjeczki i włączyłam się do akcji "Wyróżnienia są miłe, ale nie, dziękuję". Jeśli podoba Wam się mój blog, lubicie tu zaglądać, zostawcie kilka słów komentarza, napiszcie proszę emalię. To będzie dla mnie prawdziwe, szczere wyróżnienie.

Żeby jednak post ten nie pozostał golutki ;) to pokażę Wam jaki kosz na śmieci zmalowałam dla mojej Oli. Miał być oklejony tym "ludzikowym" motywem, który tak mnie zachwycił i który jest na wieszaku i sercach. Niestety (albo stety) Ola zaglądała mi przez ramię, kiedy zamawiałam kolejne serwetki. Zobaczyła na jednej piękny rój niebieskich motyli i powiedziała, że ta albo żadna. Poczekała cierpliwie na przesyłkę i teraz swoje wycinankowe śmietki może zgarniać do motylowego kosza. A ja myślę nad zrobieniem podobnego dla siebie, do mojego decou-kącika, bo to bardzo wygodny patent przy wycinaniu serwetkowych wzorków.


Wystarczyło przenieść kosz w inne miejsce a zupełnie pozmieniały mu się kolory :))
W rzeczywistości jest niebieski w wielu odcieniach tego pięknego koloru.


W poszukiwaniu lepszego światła kosz zawędrował aż na łóżko
a ja przesadziłam z "obróbką" techniczną ;)))

Na dnie przysiadł jeszcze jeden, tym razem samotny motylek.

Żegnam się więc z Wami tym razem delikatnym łopotem motylich skrzydeł. Może one przywołają wreszcie upragnioną wiosnę? Już jest jakby troszkę cieplej? U Was też?

niedziela, 7 marca 2010

Wyróżnienia puszczam w świat ...

Dostawać wyróżnienia jest bosko, że tak sobie lekko sparafrazuję linijkę piosenki Maanaamu. A pewnie, bo to cieszy, bo milutko łechce moją próżność, bo świadczy o tym, że ktoś tam po drugiej stronie komputerowego monitora czyta, ogląda, czasem komentuje. Dla takiego "młodego bloggera" jak ja każdy dopisujący się do stałych gości, każdy komentujący moje wpisy jest jak promyk słońca na zimowym niebie. Bo nawet jeśli zakładałam ten blog przede wszystkim dla siebie "ku pamięci", to miałam też nadzieję, że uchylone w ten sposób okno do mojego poukładanego świata przyciągnie spojrzenia myślących i odczuwających podobnie. I nie zawiodłam się. Blogi do których zaglądam to miejsca ciepłe, pełne życzliwości dla ludzi, pełne kreatywnych pomysłów na stworzenie swojego świata piękniejszym. Takie są, bo ich autorki są takie. Wy takie jesteście. Bez względu na to czy Waszą pasją jest haft krzyżykowy, scrapp czy decou-, czy spędzacie czas pielęgnując ogród, urządzając dom czy piekąc chleb robicie to z pasją, sercem i pięknie o tym opowiadacie. Dziękuję Wam za to, że jesteście, za to, że mogę zaglądać do waszych domów i pracowni, szukać tam inspiracji, motywacji czy po prostu relaksu. Dziękuję za komentarze, które są rodzajem rozmowy na temat podrzucony we wpisach i za emaile, które mile zaskakują i baaaaaaardzo cieszą. Jeszcze raz dziękuję też za wyróżnienia, które teraz z przyjemnością przekazuję dalej.

Otrzymane od Zielichy
...


...przekazuję dziewczynom, z którymi już po kilku zamienionych słowach poczułam prawdziwe "pokrewieństwo dusz". To Margott z "a wszystko co kocham" i Fila z "mojej prowansji".


Przyznany mi ostatnio niemal jednocześnie przez Ivcię z "Anioła z Zieleńca" i Margott z "a wszystko co kocham" ...



... przekazuje 10 blogom (bo taki jest wymóg tego wyróżnienia, ale serce boli, że nie mogę go przyznać wszystkim). Ivcia sprawdziła, że pochodzi ono z Białorusi, ja wyślę je między innymi za południową granicę.

Mam jeszcze wiązankę wyróżnień od Kaprysi i wierzcie mi, nie umiem już zdecydować komu ją przekazać. KAŻDY blog, który odwiedzam zasługuje by dostać taki bukiet i dlatego daję go wszystkim, których wpisałam sobie do Ulubionych.



Są Wasze.

A na koniec, tradycyjnie już, dedykuję Wam wszystkim przepiękny motyw muzyczny. To utwór jednego z moich ulubionych kompozytorów filmowych (i nie tylko) Shigeru Umebayashi z magicznego i hipnotyzującego obrazem i dźwiękiem filmu " Dom latających sztyletów". Miałam problem z wyborem pomiędzy krótką wersją instrumentalną z pięknymi obrazami z filmu a bardzo rozbudowaną sześciominutową wersją wokalną bez obrazków. Wybrałam złoty środek - sopran Kathleen Battle ilustrowany fragmentami filmu. Zapraszam do baśniowego świata.