Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kucharzenie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kucharzenie. Pokaż wszystkie posty

środa, 14 sierpnia 2013

Wolna środa ...

9:00
Zrobiłam sobie wolny dzień. Bez planów na wyjazd, czy wyjście gdzieś konkretnie. Dzień na posnucie się z kąta w kąt i robienie tego, co mi przyjdzie do głowy. Żeby odetchnąć, żeby się zatrzymać, żeby niczego nie musieć. Żeby nie zwariować, żeby poczuć, że jestem i że mam jakieś inne życie niż to związane z pracą. Chociaż tak do końca od pracy nie uciekłam, nie umiem się całkiem wyłączyć i odciąć i troszeczkę doglądam "wirtualnie". Ale świadomość, że wcale nie muszę tego robić jest cudowna i bardzo odprężająca.

11:00
Z samego rana zagniotłam ciasto na jagodzianki. Myślałyście, że odpuszczę? W żadnym wypadku! Wciąż mam niedosyt i wciąż poszukuję smaku z dzieciństwa. Ciasto już urosło, właśnie podzieliłam je na małe porcje i zgodnie z sugestią Margarytki "zostawiłam do napuszenia", za kwadrans będę nadziewać... Dziś wypróbowałam ten przepis. Tym razem mąkę odmierzyłam z iście aptekarską precyzją, może dlatego ciasto dość długo kleiło się do rąk zanim uzyskało idealną konsystencję.

12:00
Czas jest jednak wielką zagadką. Wciąż pędzi jak szalony by nagle przystanąć ... na kwadrans ... niemiłosiernie długie piętnaście minut.

12:15
Kręcę lukier. Magiczna czynność. Zwykły cukier, zwykła cytryna, zwykła woda. Niezwykły, lekko kwaskowy smak, by zrównoważyć słodycz jagodowego nadzienia.


To jest to!!!! Udały się! :))) Są idealnie puszyste, trochę za słodkie, ale takie były jagody ze słoika.


Jestem z siebie dumna. Pierwszą połowę wolnej środy uważam za udaną. Druga, mam nadzieję, nie zepsuje tego wrażenia, choć zgodnie z planem ma być bardziej gospodarczo-porządkowa.

 17:00
Gdybym normalnie poszła do biura już bym była w domu po pracy. Teraz w biegu podgrzewałabym ulepiony wieczorem obiad a po nim, także pędem gnałabym na zakupy. Wszak jutro dzień wolny także dla sklepów, trzeba więc nakupić chleba, mąki, cukru itp. Czy w Waszej okolicy też widać u ludzi taki przedświąteczny przymus zrobienia zapasów na "dzień bez sklepu"? Tego się chyba nigdy nie oduczymy i na zawsze pozostanie w nas strach, że "chleba zabraknie". Korzystając z niespieszności wybrałam się dziś do Lidla dużo wcześniej niż zwykle, a i tak zastałam półki z pieczywem i lodówki z grillowymi gotowcami przetrzebione przez pierwszy poranny, czy przedpołudniowy szturm. Nie będę się wybielała, sama też nakupiłam więcej, niż potrzebowałam, zapomniałam tylko o  ... chlebie
Zanim jednak przyłączyłam się do tego rytuału wstąpiłam do mieszczącego się po w tym samym budynku Pepco. Rzadko odwiedzam ten sklep, bo odnoszę wrażenie, że prawie nic tam się w asortymencie nie zmienia. Dlatego im rzadziej bywam, tym większą mam szansę na jakieś odkrycie, zwłaszcza na półkach z wyprzedażą. Tym razem oko szperacza zawędrowało ku wieszakom z ozdóbkami i zatrzymało się na wisiorku-zegarku. Nie wiem czy pamiętacie, ale wisiorki i zegarki ( razem i z osobna) to mój bzik, nie mam ich nigdy dość i przyznam szczerze nie gardzę nawet egzemplarzami z pogranicza kiczu i tandety, jeśli tylko mnie czymś ujmą? W tym wypadku odezwał się we mnie pierwiastek męski, którego ostatnio odkrywam w sobie nadmiar  i najzwyczajniej w świecie rzuciłam się na "fajną laskę". Ikona kobiecego stylu i urody w wersji słodko seksownej czy seksownie słodkiej, kobieta, z którą łączą mnie niestety jedynie inicjały, czyli  boska Marylin Monroe. 



Mój egzemplarz jest grafitowy z czarnymi cyferkami i wskazówkami. Była jeszcze wersja w złocie, ale to nie mój styl. Drażnią mnie tylko te kolorowe wzorki, które widać na pierwszym zdjęciu. Pojawiają się tylko, gdy patrzy się na zegarek pod pewnym kątem i nie zauważyłam ich w sklepie, dopiero moja Ola-sroczka wypatrzyła "śliczne serduszka i gwiazdki" na szkiełku. No ale nie będę grymasić, mam śliczny biżutek za jedyne 15 złotych

Nie sądzicie, że będzie idealny do wąskich spodni i małego czarnego sweterka?


 
 
















19:00
Świadomość, że nic nie muszę sprawia, że chcę wziąć się za całkiem przyziemne zajęcia. Myję dwa okna, spoglądam zza czystych szyb na chylące się ku zachodowi słońce. Czy wiecie, że dzień jest już krótszy od najdłuższego o ponad godzinę?

22:00
Środa powoli dobiega końca. Wieczór spędzamy rodzinnie. Dobry film, lampka czerwonego wina, ciepłe światło świec i druty. Kolejny ciepły szal, który już dawno powinnam była skończyć, ale trzydziestostopniowe upały nie sprzyjały bliskim kontaktom z wełną.  




To był bardzo dobry, zwyczajny dzień. A jutro wszyscy leniuchujemy. Jak miło...


Dobrej nocy.


PS
22:30 - zostały cztery jagodzianki. Teoretycznie mamy jutro szansę na słodkie śniadanie dla każdego. Teoretycznie ;))

niedziela, 11 sierpnia 2013

Zachcianka spełniona po dwakroć ...

Rzadko miewam kulinarne zachcianki. Nawet w czasie ciąży ich nie miewałam. Dlatego sama byłam zaskoczona tym, jak natrętnie o NICH myślałam. Iskra zatliła się, gdy zawieźliśmy dzieci do moich Rodziców. Z pomiędzy "jak dawno Was nie było?", "co słychać?", jak tam droga?", " jak oni wyrośli !!", które zwykle padają zaraz po otwarciu drzwi samochodu moje ucho wyłapało jedno "upiekę Wam drożdżowe bułeczki". Moje dzieci, do których babcia skierowała te cztery słowa pewnie ich nawet nie usłyszały, za to w mojej  głowie od razu uruchomił się pokaz slajdów. Sobotnie przedpołudnie, zagniatanie drożdżowego ciasta w wielkiej misce, pieczenie porcjami po sześć sztuk w prodiżu, zapach, który wypełniał cały dom, niecierpliwe wyczekiwanie, aż pierwsza porcja przestygnie (nie jedz gorących, bo dostaniesz skrętu kiszek!) i wreszcie moment, gdy można było zasiąść z puszystą, polukrowaną bułą w jednej i kubkiem mleka w drugiej ręce. Jeden ze smaków dzieciństwa, zapachów, które zapadają w nas głęboko i wracają, gdy myślimy o Domu.

Wiedziałam, że nie spróbuję tych obiecanych bułeczek, bo wpadliśmy jak zwykle tylko na jedną noc i w niedzielne popołudnie wracaliśmy bezdzietnie do Krakowa. Nadszedł poniedziałek a ja cały czas myślałam o tych bułeczkach  i tak bardzo zazdrościłam moim dzieciom, że będą mogły uczestniczyć w tym cudownym rytuale... rozczyn z drożdży i mleka, zagniatanie (obowiązkowo ręcznie), formowanie zgrabnych kulek i wreszcie pieczenie... Żadna, nawet najbardziej "domowa" cukiernia nie odtworzy tego smaku.

Na szczęście bułeczkowe natręctwo przytłumił natłok obowiązków i zajęć domowych (gdy nie ma dzieci w domu, to nie jesteśmy niegrzeczni, ale wymyślamy sobie "mały remoncik"). I może całkiem by mi przeszło, gdyby nie radio. Przypadek? Chichot losu? No bo jak często się zdarza, że wybrzmiewa kolejna melodia a spiker zamiast czyściutko wejść w kolejny tekst-przerywnik między piosenkami przeprasza, że przeżuwa na antenie, ale właśnie dostał ciepłe jagodzianki i nie mógł się powstrzymać? A ja już nie tylko słyszę, jak on mlaska z zachwytem pochłaniając ostatni kęs, ja czuję ich zapach, widzę ten puszysty środek, te jagody wypływające, ten lukier bialutki i kruchy. I jak nigdy w życiu zazdroszczę temu gościowi tak bardzo, że tę całą zazdrość wyrzucam z siebie na głos.

Ależ bym zjadła taką jagodziankę!!!!!

Pierwsza myśl, zadzwonić do Mamy i zapytać, czy by nie zechciała... zanim byśmy dojechali czekałaby cieplutka porcja ... ale nie miałam sumienia. I tak przez ostatnie dwa tygodnie karmiła i dopieszczała naszą dwójkę. Przecież nie będę świrować z powodu jakiejś bułki,  zatrzymamy się po drodze w Maku, to sobie kupię ciastko. Nie prowadziłam, więc trochę podsypiałam, jak to w drodze, którą się zna niemal na pamięć, do przerwy na "popas" i tankowanie mieliśmy jeszcze przynajmniej półtorej godziny. Dlatego zdziwiłam się, gdy mój Małż zamiast przejechać przepisową pięćdziesiątką przez kolejne miasteczko skręcił w lewo i zaparkował na małym ryneczku. Nie zdążyłam nawet odpiąć pasów, gdy jego już nie było w aucie. Wrócił po kilku minutach z białym zawiniątkiem i tajemniczym uśmiechem...

- Na jagodzianki już za późno, ale w cukierni mieli jeszcze ciasto drożdżowe na wagę, miałem niecałe cztery złote, więc jest tylko taki kawałek... podobno pieczony na miejscu, domowy przepis.

"Taki kawałek" był sporą porcją pysznego, puszystego ciasta z prawdziwymi jagodami, które swoim smakiem zaskoczyło mnie tak samo jak mój Małż swoim gestem... Oczywiście pochłonęłam placek zanim zdążyliśmy wrócić na trasę. Oczywiście podzieliłam się z moim rycerzem. Oczywiście podział nie był sprawiedliwy ;))))

Jeśli myślicie, że to koniec jagodziankowej historii, to niestety nie mam dla Was dobrych wieści. Ciasto z domowej cukierni w małym miasteczku tylko zaostrzyło mój apetyt na "prawdziwą" domową drożdżówkę. I wiedziałam już, że jeśli jej sobie sama nie upiekę, to nikt tego dla mnie nie zrobi. I chociaż w kuchni najlepiej wychodzi mi zmywanie, to w sobotę zaraz po pierwszej kawie rozczyniłam drożdże w ciepłym mleku, przesiałam mąkę, dodałam wszystkie składniki i wyrobiłam (obowiązkowo ręcznie) ciasto. 


 Odczekałam aż urosło, uformowałam, nadziałam...




 i upiekłam.



I może to nie było mistrzostwo świata. Na pewno nie było.  Bułeczki bardziej przypominały granaty przeciwpiechotne niż pulchniutkie poduszeczki ... i nie były polukrowane, bo znowu zapomniałam, że mi się skończył cukier puder... i trochę się spiekły i były uroczo niefotogeniczne, ale były PYSZNE!!! 

Od razu zjadłam trzy, jeszcze gorące, popiłam zimnym mlekiem, bo nigdy nie wierzyłam w ten "skręt kiszek". Do wieczora dotrwały trzy. W niedzielę rano nie było już żadnej...



Skorzystałam z tego przepisu, z oczywistą modyfikacją dotyczącą nadzienia i jednym omsknięciem rzutującym, jak się domyślam, na jakość (niestety sypnęłam za dużo mąki, stąd to podobieństwo do granatów bojowych ).




W lodówce mam jeszcze pół kostki drożdży i słoik jagód ... nie zamierzam czekać do weekendu.

sobota, 9 kwietnia 2011

Jutro będzie futro ... albo chleb

Cała ja! Po tylu latach powinnam już wiedzieć, że słowo "jutro" wypowiedziane przeze mnie w kontekście obietnicy zrobienia czegoś staje się zaklęciem samoniespełniającym. Jeśli ktoś chce, żebym do niego zadzwoniła, napisała, przyszła niech nie pozwoli mi powiedzieć, że zrobię to jutro. Bo to moje "jutro" zaczyna od tego momentu swój tajemniczy bieg, który dla większości oznacza najbliższe 24 godziny, w moim przypadku dziwnie przypomina nieskończoność :)))). Poprzedni post zakończyłam właśnie taką obietnicą i kto wie jak długo bym czekała, gdyby nie Jolanna i Jej ostatni wpis o chlebie. Zmobilizował mnie , no bo przecież już dawno miałam napisać o tym jak upiekłam swój pierwszy chleb. Ziołowy z otrębami i białym serem, więc nie do końca prawdziwy, ale za to idealny dla tych, którzy będąc "na Ducanie" mają ochotę czasem poudawać, że jedzą normalnie. Upiekłam go z przepisu Qury z bloga A(QURATNIE) Smakuje równie dobrze, jak wygląda, ale przesadzić nie wolno, bo... no wiecie...otręby.

prosto z piekarnika, jeszcze gorący

apetyczne przyrumieniona skórka

dzienny limit - trzy kromki


A nazajutrz, gdy pojechaliśmy na zakupy do sklepu na "L" zobaczyliśmy tam ... maszynę do pieczenia chleba. I nie zastanawiając się długo, kupiliśmy ją. Może to jest droga na skróty a chleb upieczony w tym urządzeniu wygląda trochę jak chleby z supermarketów, ale smakuje wspaniale. Jeszcze ciepły, posmarowany prawdziwym masłem zniknął w pół godziny, więc zdjęć niestety nie mam. No i ten zapach ...

Miłego weekendu!