Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wnętrza. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wnętrza. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 14 lutego 2016

Litery, wyrazy, zdania ...


Nie jestem na bieżąco, jeśli chodzi o trendy wnętrzarskie. Nie przeszkadza mi to szczególnie, bo dom nasz urządzam pod dyktando własnego gustu, który zmienia się zdecydowanie wolniej niż mody dyktowane przez stylistów. Uwielbiam przeglądać blogi, czy kupować pisma o tej tematyce, jednak nie poddaję się tym wszystkim "musisz to mieć!". Czasami jednak z przyjemnością zauważam, że w moim zupełnie niemodnym domu pojawiają się motywy, które są na topie. Motywy typograficzne, bo o nich chciałam napisać to nie jest nowy trend. Od kilku już lat widzę na Waszych ścianach i półkach obrazki z fajnymi napisami. Przeważają oczywiście te czarno-białe, pasujące do wszechobecnej bieli czy szarości. Fajnie zakomponowane są nie tylko wdzięczną ozdobą wnętrza, ale też pewnego rodzaju wizytówką gospodarzy, opisem ich charakteru, wskaźnikiem poczucia humoru czy wyznaniem życiowego credo. Lubię zbierać w pamięci przeróżne mądre motta, czy poważne sentencje, które mogę potem wykorzystać w tym, co sama piszę. Ale lubię też te wszystkie swobodne zabawy słowem, dowcipne powiedzonka, śmieszne hasła. Dlatego i ja uległam urokowi typograficznych dekoracji, tym bardziej, że znalazłam takie, które pasowały do mnie nie tylko w warstwie słownej, ale też jeśli chodzi o fakturę i kolor. 

Pierwszy obrazek sam się niejako zaprosił do naszego domu. Ktoś, kto mnie zna zrozumie, że musiał tu trafić :)))





Kolejny przyjechał z Chorwacji. Przyznam, że gdy po raz pierwszy weszłam do sklepu z pamiątkami, w którym wszystkie ściany obwieszone były tymi niewielkimi obrazeczkami na sklejce to zakręciło mi się w głowie od nadmiaru szczęścia. Czego tam nie było! Mądre sentencje i śmieszne rymowanki, romantyczne cytaty z wierszy i zwariowane teksty bohaterów kreskówek, dla rozważnych i romantycznych, dla poważnych i szalonych, do zadumy i do rozśmieszenia. Gdyby to było możliwe wróciłabym z torbą wypchaną tymi obrazkami. Niestety cena była nieadekwatna do rzeczywistej wartości , więc rozsądnie zdecydowałam, że kupię sobie tylko jeden Trzy razy wracałam do tej galerii i za każdym razem byłam już "na sto procent pewna", który obrazek wybiorę a w końcu wyszłam z tym...




Kolejną deseczkę wypatrzyłam jeszcze w grudniu, szukając prezentów świątecznych. Trafiłyśmy z Olą do Empiku, gdzie jest całkiem spory wybór przeróżnych tabliczek. Przekornie spodobał mi się ten uroczo szowinistyczny tekst, ponieważ jednak nie pasował do nikogo, komu akurat miałam zrobić prezent to tylko pozachwycałam się nim na głos i wyszłam. Kiedy miesiąc później byłam znów w Empiku, tym razem z Małżem pokazałam mu tę tabliczkę ot tak, jak ciekawostkę a on rzucił tylko "bierzemy ! ". Zważywszy, że mój M. rzadko uczestniczy czynnie w zakupach powiedzmy wnętrzarskich, była to reakcja co najmniej zaskakująca. Czy chciał mi coś zasugerować? ;)))) Nie, na pewno nie. Jak na inżyniera przystało zachwycił się na pewno urodą i kształtem liter ;)))))


A  dziś pojawił się w naszym domu jeszcze jeden obrazek. Wiadomo - Walentynki. Ten znalazł miejsce w sypialni. Fajnie będzie zasypiać się i budzić widząc tak optymistyczne wyznanie.



Literki, słowa i zdania ozdabiają też inne przedmioty, które wypatrzyłam przypadkiem przy okazji innych zakupów. Świeca z JYSK i prześliczne słoiczki z Pepco, których kształt i etykietki tak mnie oczarowały, że kupiłam trzy nie zastanawiając się nawet co w ich będę trzymać. 



Czyż nie są piękne?
Teraz dopiero zauważyłam, że wszystkie moje "zdobycze" mają teksty w języku angielskim. Przypadek? Zdecydowanie tak. Mam już jednak na oku tabliczkę z napisem po polsku.  Pochwalę się, gdy już zawiśnie.

Tymczasem zostawiam Was z Leonardem Cohenem. Niech jego cudowne "You Got Me Singing" wprowadzi Was w romantyczny nastrój na ostatnie godziny walentynkowego świętowania.


niedziela, 12 kwietnia 2015

Weekend prawie idealny czyli radośc z DIY

Takie weekendy lubię. Niespieszne, lekko leniwe, choć niekoniecznie przepuszczone przez palce. Takie, kiedy robię tylko to co chcę. Zajęcia niekonieczne, spotkania niewymuszone. Wykorzystując cudowną, niemal letnią pogodę ogarnęłam lekko "nie ogród" (Bestyjeczko, wybacz, ale ukradnę Ci to określenie, bo idealnie oddaje istotę tego spłachetka ziemi, jaki mamy za domem ). Kupiłam cudowne miniaturowe bratki i ustawiłam je na zaokiennych parapetach. Wysiałam nawóz, jak co roku naiwnie wierząc, że usunie z naszego marnego trawnika wszechobecny, ekspansywny mech, uporządkowałam resztki drzewa, którego nie spaliliśmy w kominku. Nie wiem jak Was, ale mnie niesamowicie relaksuje takie wydawałoby się bezmyślne przekładanie kawałków drewna, układanie w równy stosik...   Był czas na upieczenie szarlotki i na przeczytanie najnowszego numeru Werandy Country. Było cudowne, spontaniczne spotkanie z sąsiadami przy remiku, winie i pogaduszkach trwających długo w noc. Nie wiem, czy kiedykolwiek Wam o tym pisałam, ale naszym spotkaniom przy kartach, które kultywujemy już od kilku lat zawsze towarzyszy duży zeszyt, do którego za każdym razem coś wpisujemy. Zawsze jest to jakieś zadanie. Raz jest to wiersz, raz rysunek, kiedyś zagraliśmy w "gdyby-to by"  i wkleiliśmy kartki z zabawy do zeszytu (pamiętacie taka zabawę z dzieciństwa?), w Sylwestra 2014 bawiliśmy się  w przewidywanie przyszłości i każdy z nas odpowiadał na pytania dotyczące tego, co może się wydarzyć na koniec 2015. Już teraz, gdy wracamy do starych wpisów to mamy niezły ubaw, ale zeszyt zapełniamy tak naprawdę z myślą o dużo bardziej odległej przyszłości. Czytany z jakieś 10-15 lat będzie prawdziwą pamiątką sąsiedzkich spotkań.

Z ostatniego weekendu pozostanie mi jeszcze jedna pamiątka - nowy pojemnik na czasopisma. Jeszcze wczoraj rano stał sobie na naszym osiedlowym śmietniku, dziś, gdyby miał pierś prężyłby ją dumnie stojąc "na salonach".

Sama nie mogę uwierzyć, że to zdjęcie zrobione jest w piękne, lśniące słońcem popołudnie. A tu co? ciemności egipskie, których w rzeczywistości wcale nie było. Ot talent fotograficzny ;)))

Zwykła skrzynka po owocach wpadła mi w oko, gdy rano wynosiłam śmieci. Porządna, z drewnianych deszczułek, żaden paździoch ze sklejki. Do tego czyściutka, prawie nówka. Nie powiem, w pierwszym odruchu pomyślałam, że szkoda ją tam zostawić, ale wyrzuciłam swoje śmieci i odeszłam. W połowie drogi do domu pomyślałam, OK, wrócę po nią wieczorem (niby stała obok kontenera, ale jakiś irracjonalny wstyd podsunął mi myśl, że głupio tak zabierać coś ze śmietnika w biały dzień). Zanim jednak doszłam do domu już miałam pomysł na wykorzystanie tej skrzynki, a że kilka domów dalej mamy sąsiada, który regularnie obchodzi okolicę i  zbiera wszystko, co nadaje się do spalenia to stwierdziłam, że do wieczora ta "moja" skrzynka zniknie (patrzcie jak szybko pojawiło się poczucie własności ;) ...). No i co zrobiłam? Oczywiście zawróciłam i przytargałam skrzynkę do domu .
A potem to już poszło migiem. Najpierw ostre mycie. Potem szlifowanie, żeby każda deseczka była gładka jak pupcia niemowlaka. Jedna bejca (czarna porzeczka), druga bejca (brąz jatoba), przecieranie, przecieranie, farba szara, farba brązowa, przecieranie, przecieranie, przecieranie, bitum, lakier, przykręcenie kółek i voila!!! Satysfakcja ze zrobienia czegoś własnymi łapkami, radość z uratowania czegoś przed zniszczeniem, cudowny relaks i wyciszenie przy szlifowaniu i malowaniu. Taki tam malutki sukcesik.

 
 
 
A dlaczego weekend był idealny prawie?  Bo już się kończy. :((((

niedziela, 8 marca 2015

Czekoladowo z nutką wanilii ...

Najdłuższy remont świata prawie zakończony. Pył i kurz przestał wreszcie opadać na meble, okna umyte (choć jak słońce dzisiaj przyświeciło, to widać, że trzeba zrobić to jeszcze raz), podłogi, a zwłaszcza fugi miedzy płytkami doczyszczone, meble poustawiane. Ściany wciąż są gołe, nie ma karniszy, kontaktów i włączników, ale można już normalnie mieszkać, nie potykając się o bałagan i nie roznosząc gipsu na butach. Na dopieszczanie i dekorowanie dajemy sobie czas. Tak mnie cieszą te czekoladowe ściany, że nad każdą dziurą pod obrazek zastanawiam się godzinami, a nawet dniami całymi. Dlatego ogromny zegar, który w piątek upolowałam w Jysku czeka pod ścianą aż mu wymyślę najlepsze miejsce.
Wciąż też rozmyślam, w jaki sposób ubrać okna. Stare, ciężkie czarne karnisze wylądowały w garażu i raczej do salonu nie wrócą. Zastąpi je prawdopodobnie stalowa linka rozciągnięta na całej długości ściany, na której będą wisieć cienkie, wiotkie zasłonki, nie tyle zasłaniające, bo nie chcę całkiem zasłaniać okien, ile dające jaśniejszy akcent na ścianie. Nie jest to jednak ostateczny pomysł, dlatego póki co okna są gołe. 
Coś tam jednak mogę pokazać nie czekając na efekt końcowy. Ot, kilka migawek z naszego salonu w wymarzonym przeze mnie, wyczekanym czekoladowym kolorze.

Panie i Panowie, oto w stu procentach "moje", nic a nic nie "skandynawskie" ;), ciemne do niemożliwości wnętrze. Zapraszam.

  Wbrew obawom domowych sceptyków ciemny kolor wszystkich czterech ścian nie zmniejszył optycznie przestrzeni. Salon jest na tyle duży i jasny (południowa strona), że nie bałam się "efektu ciemnej nory" i  jak lwica broniłam swojej wizji. 

Długo rozmyślaliśmy też o meblach. Ikeowska, sosnowa seria bejcowana na ciemny brąz mogła "zniknąć" na tle ciemnych ścian. Był pomysł, żeby wymienić meble na nowe, jednak te, które nam się podobały - z litego drewna w kolorze złamanej bieli z cudnymi przecierkami miały cenę z kosmosu (a raczej z kredytu). Inne, tańsze, chociaż niebrzydkie niemal w całości zrobione były z "paździerza". Dlatego stanęło na tym, że stare meble zostaną, kto wie, może w przyszłości odważę się je lekko rozbielić. Farby kredowe kuszą ...


 

Nie mogę się doczekać, kiedy za oknem, zamiast łysych gałęzi będzie znowu ściana zieleni.

 Kupiona zeszłego lata w Czaczu "Maryjka" wreszcie stoi na swoim miejscu ...

 

Kanapę skręciliśmy wczoraj wieczorem. Stary "ludwiczek" w kolorze brudnego łososia poszedł do ludzi. Do dzisiaj nie mogę pojąć, co mnie zaćmiło, że wybrałam tamtą kanapę, kompletnie nie była w moim stylu, do tego była niewygodna, zwłaszcza dla przedtelewizorowych śpiochów. Po latach wróciliśmy więc do wygodnego Ektorpa, idealnego do wieczornego, rodzinnego polegiwania. Kiedyś, w pierwszej wersji salonu mieliśmy dwie kanapy-dwójki, tym razem zdecydowaliśmy się na kanapę z leżanką w jednym. Marzyło mi się obicie w granatowo-brązową kratkę. Niestety zdecydowany sprzeciw pozostałych domowników spowodował, że wybraliśmy jasne obicie. Nie jest to na pewno praktyczny wybór, ale a na szczęście pokrowce Ektorpów są zdejmowane i nadają się do prania, więc najwyżej jak będzie trzeba, to będziemy latać do pralni. 

Na pustej ścianie obok kanapy pojawią się półki na książki. Mam nadzieję, że jeszcze tej wiosny uda mi się je zrobić.  No i stolik kawowy, idealny przy poprzedniej kanapie z tą nową jakoś nie zagrał. Coś czuję, że będzie zmieniony na niższy i raczej kwadratowy...




 Trzecim kolorem, po brązie i ecru jest gołębi (że nie powiem brudny) błękit. Oczywiście największą plamę tego koloru stanowi bryła kominka, jednak pojawia się on jeszcze w kilku miejscach - na opasce "Dziewczyny z perłą", która od kilku lat czekała aż wyjmę ją z paskudnej ramy i powieszę właśnie w tym miejscu, na płaszczu Świętego ze stojącej na kominku ikony, czy na decou-drobiazgach porozstawianych po całym pokoju. Na pewno trafi tu również najnowszy szydełkowy pled, którego powoli, ale konsekwentnie przybywa. Z czasem przybędzie więcej roślin, więcej tkanin, może dywan ... z czasem. 
Na razie cieszę się, że wreszcie jest tak, jak jest.

Miłego tygodnia!