Pokazywanie postów oznaczonych etykietą remont. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą remont. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 8 marca 2015

Czekoladowo z nutką wanilii ...

Najdłuższy remont świata prawie zakończony. Pył i kurz przestał wreszcie opadać na meble, okna umyte (choć jak słońce dzisiaj przyświeciło, to widać, że trzeba zrobić to jeszcze raz), podłogi, a zwłaszcza fugi miedzy płytkami doczyszczone, meble poustawiane. Ściany wciąż są gołe, nie ma karniszy, kontaktów i włączników, ale można już normalnie mieszkać, nie potykając się o bałagan i nie roznosząc gipsu na butach. Na dopieszczanie i dekorowanie dajemy sobie czas. Tak mnie cieszą te czekoladowe ściany, że nad każdą dziurą pod obrazek zastanawiam się godzinami, a nawet dniami całymi. Dlatego ogromny zegar, który w piątek upolowałam w Jysku czeka pod ścianą aż mu wymyślę najlepsze miejsce.
Wciąż też rozmyślam, w jaki sposób ubrać okna. Stare, ciężkie czarne karnisze wylądowały w garażu i raczej do salonu nie wrócą. Zastąpi je prawdopodobnie stalowa linka rozciągnięta na całej długości ściany, na której będą wisieć cienkie, wiotkie zasłonki, nie tyle zasłaniające, bo nie chcę całkiem zasłaniać okien, ile dające jaśniejszy akcent na ścianie. Nie jest to jednak ostateczny pomysł, dlatego póki co okna są gołe. 
Coś tam jednak mogę pokazać nie czekając na efekt końcowy. Ot, kilka migawek z naszego salonu w wymarzonym przeze mnie, wyczekanym czekoladowym kolorze.

Panie i Panowie, oto w stu procentach "moje", nic a nic nie "skandynawskie" ;), ciemne do niemożliwości wnętrze. Zapraszam.

  Wbrew obawom domowych sceptyków ciemny kolor wszystkich czterech ścian nie zmniejszył optycznie przestrzeni. Salon jest na tyle duży i jasny (południowa strona), że nie bałam się "efektu ciemnej nory" i  jak lwica broniłam swojej wizji. 

Długo rozmyślaliśmy też o meblach. Ikeowska, sosnowa seria bejcowana na ciemny brąz mogła "zniknąć" na tle ciemnych ścian. Był pomysł, żeby wymienić meble na nowe, jednak te, które nam się podobały - z litego drewna w kolorze złamanej bieli z cudnymi przecierkami miały cenę z kosmosu (a raczej z kredytu). Inne, tańsze, chociaż niebrzydkie niemal w całości zrobione były z "paździerza". Dlatego stanęło na tym, że stare meble zostaną, kto wie, może w przyszłości odważę się je lekko rozbielić. Farby kredowe kuszą ...


 

Nie mogę się doczekać, kiedy za oknem, zamiast łysych gałęzi będzie znowu ściana zieleni.

 Kupiona zeszłego lata w Czaczu "Maryjka" wreszcie stoi na swoim miejscu ...

 

Kanapę skręciliśmy wczoraj wieczorem. Stary "ludwiczek" w kolorze brudnego łososia poszedł do ludzi. Do dzisiaj nie mogę pojąć, co mnie zaćmiło, że wybrałam tamtą kanapę, kompletnie nie była w moim stylu, do tego była niewygodna, zwłaszcza dla przedtelewizorowych śpiochów. Po latach wróciliśmy więc do wygodnego Ektorpa, idealnego do wieczornego, rodzinnego polegiwania. Kiedyś, w pierwszej wersji salonu mieliśmy dwie kanapy-dwójki, tym razem zdecydowaliśmy się na kanapę z leżanką w jednym. Marzyło mi się obicie w granatowo-brązową kratkę. Niestety zdecydowany sprzeciw pozostałych domowników spowodował, że wybraliśmy jasne obicie. Nie jest to na pewno praktyczny wybór, ale a na szczęście pokrowce Ektorpów są zdejmowane i nadają się do prania, więc najwyżej jak będzie trzeba, to będziemy latać do pralni. 

Na pustej ścianie obok kanapy pojawią się półki na książki. Mam nadzieję, że jeszcze tej wiosny uda mi się je zrobić.  No i stolik kawowy, idealny przy poprzedniej kanapie z tą nową jakoś nie zagrał. Coś czuję, że będzie zmieniony na niższy i raczej kwadratowy...




 Trzecim kolorem, po brązie i ecru jest gołębi (że nie powiem brudny) błękit. Oczywiście największą plamę tego koloru stanowi bryła kominka, jednak pojawia się on jeszcze w kilku miejscach - na opasce "Dziewczyny z perłą", która od kilku lat czekała aż wyjmę ją z paskudnej ramy i powieszę właśnie w tym miejscu, na płaszczu Świętego ze stojącej na kominku ikony, czy na decou-drobiazgach porozstawianych po całym pokoju. Na pewno trafi tu również najnowszy szydełkowy pled, którego powoli, ale konsekwentnie przybywa. Z czasem przybędzie więcej roślin, więcej tkanin, może dywan ... z czasem. 
Na razie cieszę się, że wreszcie jest tak, jak jest.

Miłego tygodnia!


niedziela, 22 lutego 2015

To nawet jeszcze nie połowa ...

Nie minęła nawet połowa czasu, w jakim nasza ekipa remontowa obiecała się zmieścić a ja już widzę niedalekie światełko końcowej stacji. Tyle się naczekałam, najpierw na decyzję o tym, żeby przestać gadać a zacząć robić, potem, żeby przestać się oszukiwać, że sami damy radę i oddać remont w ręce fachowców, że teraz, gdy jeszcze więcej nie widać niż widać widzieć więcej i cieszyć się tym jak dziecko.  Po trzech dniach kucia, gładzenia, skrobania mamy wreszcie wymalowany salon. I choć to nadal puste cztery ściany i kurz na kominku i kilka rzeczy do zrobienia, to jednak jest to już mój wymarzony czekoladowobrązowy salon. Kolor jest idealny. Trochę dzięki temu, że chyba po raz pierwszy nie wybierałam go pochopnie. Przez dwa miesiące, każdego dnia przy dziennym świetle i każdego wieczora przy zapalonych lampach patrzyłam na pomalowane pięcioma wybranymi próbkami miejsca na ścianach. Każdego, kto w tym czasie wpadał do nas zmuszałam do odpowiedzi na jakże ważne pytanie - jak myślisz, który będzie najlepszy? Wybrałam w końcu ten jeden, nie bez obaw jednak, jak będzie wyglądał nie na plamie niewielkiej a na całej powierzchni ściany. Kiedy jednak w piątkowe popołudnie zobaczyłam wszystkie cztery ściany już nieodwracalnie czekoladowe odetchnęłam. To był TEN kolor. Wbrew obawom salon nie zmniejszył się, nie zamienił w ponurą jaskinię, przeciwnie, nabrał cudownego klimatu i nawet taki pusty, bez mebli, bez tkanin, bez miliona pierdółek, którymi go obstawię już jest taki ciepły, przytulny i taki ... mój po prostu.
Teraz przed nami kolejne dylematy ... meble - przemalować stare, czy szarpnąć się na nowe, co powiesić w oknach, zasłony, firanki - wieszać, nie wieszać, jak wieszać... jak ozdobić ściany ... wbicie każdego gwoździa w świeżo pomalowaną ścianę rozważa się godzinami... uwielbiam mieć takie "problemy" :))) 

A panowie fachowcy od jutra wkraczają do kuchni i przedpokoju. Znowu będzie się kurzyło i znowu będzie bałagan i hałas, ale co tam! Remont trwa i to jest cudowne. Trzymajcie tylko kciuki, bo niestety kolor, jaki wybrałam do tych pomieszczeń (o jakże oryginalnej nazwie "ogon iguany"), przepiękny na opakowaniu, maźnięty na kawałeczku ściany okazał się za ciemny i dziwnie metaliczny. Patrząc na próbnik koloru w sklepie byłam nim tak zachwycona, że nie pomyślałam o alternatywie dlatego niestety jutro po pracy czeka mnie szaleńczy tour po sklepach w poszukiwaniu idealnego odcienia zieleni. Na szczęście mam w pobliżu aż trzy centra budowlane, więc jestem dobrej myśli. Zieleń, której szukam musi być ciemna ... oliwkowa, może butelkowa, w żadnym wypadku "wiosenna", "radosna" , itp. , bo w przeciwieństwie do wszechobecnej skandynawskiej bieli, albo wiosennej inwazji pasteli u mnie w domu musi być ciemno.

Kiedy już zetrę ostatnią warstwę białego, poremontowego kurzu, kiedy umyję okna, ustawię meble, powieszę firanki i obrazki, kiedy już z remontowego chaosu wydobędę DOM pokażę Wam go na zdjęciach.

Póki co w domu nie ma co fotografować, więc posyłam Wam zdjęcie które zrobiłam zeszłej niedzieli. Kilkanaście minut niespiesznym spacerkiem od domu mam takie urokliwe zakątki.  
 


Niby wciąż luty a pogoda już prawdziwie wiosenna. I niech już tak zostanie ...


P.S .
Post ten powstał z wielkiej, nieopanowanej potrzeby podzielenia się ze "światem"  (mam pełną świadomość, że średnio albo nawet zerowo zainteresowanym) moją radością, że słowo chociaż odrobinkę, ale jednak stało się ciałem. Kto choć raz przeżywał mękę remontu, ten, mam wielka nadzieję zrozumie i wybaczy mi ten wpis.

niedziela, 8 lutego 2015

Książki niekonieczne i świecznik niedzielny ...



 Po mroźnej, ale pełnej słońca sobocie niedzielny poranek objawił nam za oknami krajobraz jakby w całości wyjęty ze stron powieści Camilli Lackberg. Nie bez powodu właśnie do tej autorki nawiązałam. Nie bez powodu a nawet z premedytacją pewną, bo chcę Wam powiedzieć o książce, którą z czystym sumieniem i bez wahania możecie ... ominąć w księgarni czy bibliotece. Tak, tak, nie przewidziało Wam się. Dzisiaj nie będę zachęcać. Przeciwnie.


 Książka "Zamieć śnieżna i woń migdałów" skusiła mnie nie tylko promocyjną ceną, ale właśnie nazwiskiem autorki, stawianej przez wydawców, recenzentów i czytelników na równi ze Stiegiem Larssonem, czy Henningiem Mankellem.  Nie tak dawno przeczytałam "Księżniczkę z lodu" tej samej autorki i chociaż nie zaryzykowałabym porównania do poziomu opowieści o komisarzu Wallanderze, to jednak nie żałowałam tych kilkunastu wieczorów spędzonych w towarzystwie bohaterów tego kryminału. Porządne czytadło na zimowe długie wieczory, czy na wakacyjne leniuchowanie pod gruszą. Niestety "Zamieć śnieżna ..." zawiodła moje i tak niewygórowane oczekiwania. Pomysł wydawał się niegłupi - członkowie rodziny bogatego przedsiębiorcy zjeżdżają do niewielkiego pensjonatu na wyspie, by tam spędzić święta. Razem z wnuczką seniora rodu przyjeżdża jej narzeczony, policjant, który już pierwszego dnia musi wyjść z roli gościa i zająć się rozwikłaniem przyczyny i odnalezieniem sprawcy nagłej śmierci jednego z członków rodziny. Zdany jest tylko na siebie, bo z powodu śnieżycy wyspa zostaje zupełnie pozbawiona kontaktu z lądem. Historia zamkniętej grupy ludzi, wśród której znajdują się ofiara (ofiary) i morderca to nic nowego. Od razu narzuciło mi się porównanie do "Dziesięciu małych Murzynków" Agaty Christie. Też wyspa odcięta od świata, też tajemnicze zgony. Niestety, tyle tylko wspólnego mają obie te historie a młodej szwedzkiej pisarce daleko do Mistrzyni Kryminału. Z każdą stroną (krótkiej na szczęście) powieści Camilli Lackberg przybywa bezsensownych, niczego nie wnoszących dialogów, absurdalnych tropów i wyjaśnień, dodatkowych wątków wprowadzonych "od czapy", ani nie wnoszących niczego do samej akcji, ani nie umotywowanych jakoś sensownie. Postaci ledwo muśnięte, przedstawione powierzchownie, nijakie. A zakończenie ... dla mnie mistrzostwo absurdu i niepotrzebnego przekombinowania. Oczywiście przeczytałam do końca, bo książka niedługa, straciłam na nią ledwie trzy wieczory, łudząc się, że może jednak, gdzieś bliżej końca sens powróci... Nie powrócił :))). W pierwszej chwili pomyślałam, że to może pierwsza książka autorki, jakaś wprawka młodzieńcza, wyciągnięta przez wydawcę z szuflady jej biurka i wydana szybko na fali popularności poprzednich powieści. Ale nie. Skąd więc taka "skucha"? Wypadek przy pracy, skutek pośpiechu, gonienia terminów. Nie mam pojęcia. Wiem jednak, że po jej przeczytaniu raczej już nie sięgnę po kolejne książki Camilli Lackberg. I powtórzę, za koleżanką z pracy, której pożyczyłam tę książkę zaraz po kupieniu "niech już ona dalej pisze dla dzieci..." 

Oczywiście jesli ktoś ma inne zdanie na temat tej książki, to chętnie posłucham. Może naprowadzicie mnie na tropy, które przegapiłam, może zbyt pochopnie wydałam werdykt...

Żeby było zabawniej, kolejna z kupionych na empikowo-matrasowych promocjach książek okazała się jeszcze większą chałą. Nawet pisać mi się o niej nie chce. "Pracownia naprawiania życia" Valerie Tong Cuong, ponoć bestseller 2013 roku we Francji, wbrew temu, co napisano na okładce nie jest absolutnie "powieścią niosąca nadzieję, naprawiającą życie", nie jest też "oryginalna, mądra ani tajemnicza". Jest głupia i szkoda na nią zarówno czasu, jak i pieniędzy.
Na szczęście nie wszystkie moje ostatnie wybory okazały się pomyłką, jest szansa, że kolejny książkowy post będę pisała by znowu zachęcać do poczytania. 

Skoro nie mogłam się dziś pochwalić ciekawą lekturą a moje włóczkowe kwadraty, są na razie jedynie stosem wielobarwnych elementów i wciąż czekają na ostateczną wizję pokażę Wam coś innego. Świeczniki! 

 

Zeszłej wiosny kupiłam je na giełdzie staroci pod Halą Grzegórzecką od jakiegoś żula, który sprawiał wrażenie mocno "wczorajszego". Chciał dwadzieścia złotych za jeden. Od razu bym brała, ale miejsce zobowiązuje, trzeba się było chociaż troszkę potargować - zaproponowałam trzy dyszki za dwa. Sprzedawca był nieustępliwy a jego argument powalił mnie na kolana:
- Szefowo, ja za jeden dałem czterdzieści...
- No to widzę, że robi pan interes życia, odpowiedziałam podając "królowi sprzedaży chodnikowej" cztery dziesiątki... 
No rozczulają mnie do łez takie rozmowy. Jestem pewna, że świeczniki znalazł na jakiejś wystawce, albo przy sprzątaniu jakiejś piwnicy, bo zalatywały delikatnie stęchlizną, ale co tam, był w nich potencjał. Swoje jednak musiały odleżeć, nabrać mocy urzędowej. Wyjęłam je jesienią, oskrobałam z resztek brązowej farby i ... znowu odłożyłam do pudła na kilka miesięcy. Do dzisiaj, bo wreszcie przy niedzieli spłynęła na mnie wena. Wyciągnęłam białą farbę, gąbkę i wtarłam w surowe drewno tę biel. Delikatnie, niedużo, tak, żeby tylko rozjaśnić, ale żeby pozostawić widoczne słoje.

 

 Nie jest to jeszcze produkt finalny, ale pozostało mi już w zasadzie jedynie lakierowanie, więc wizualnie niewiele się zmieni. Chociaż ściana,na której docelowo zawisną nadal czeka na malowanie (wciąż zamiast spokojnego, czekoladowego brązu jest gipsowe szaleństwo na starym budyniowym tle), to miejsce nad stołem jest już wybrane. Nie mogłam się powstrzymać, żeby chociaż nie przyłożyć na chwilkę...


Przy wieczornych posiadówkach będzie nam towarzyszyć lampa wisząca nad stołem, ale świece migocące na tle ciemnej ściany na pewno dodadzą kącikowi jadalnianemu magicznego uroku. Mam nadzieje, że już niedługo, bo wreszcie przestaliśmy się łudzić, że sami ten remont doprowadzimy do końca i podjęliśmy decyzję - oddajemy nasz salon w ręce fachowców. W tym tygodniu szukamy ekipy, która zechce dokończyć, to, co rozgrzebaliśmy i może z końcem lutego (góra w marcu) przestaniemy mieszkać na placu budowy. Trzymajcie kciuki!


czwartek, 1 stycznia 2015

Ruszamy z jedynki, czyli refleksje noworoczne

Jeśli prawdą jest stwierdzenie, że jaki Sylwester taki cały rok to mój 2015 będzie spokojny. Zapanuje w nim równowaga pomiędzy pracą a życiem domowo-towarzyskim. Choć do biura nie poszłam, to podgoniłam troszkę papierkową robotę w domu a potem bez specjalnego spinania się przygotowałam kameralną kolację dla Sąsiadów, z którymi postanowiliśmy żegnać stary rok przy kilku partyjkach remika. Po raz kolejny przekonałam się, że gdy wkraczam do kuchni bez poczucia, że muszę, to potrawy, nawet te nowe, albo troszkę bardziej skomplikowane wychodzą mi niemal idealnie. Im mniejsze mam wobec nich oczekiwania i im mniej się przejmuję efektem końcowym (co oczywiście nie oznacza, że mi na nim nie zależy) tym bardziej udany jest efekt końcowy. Tym razem przebojem stołu były nie faszerowane jajka, nie paszteciki z farszem grzybowym (w tym przypadku o stres przyprawiła mnie jazda od sklepu do sklepu w poszukiwaniu ciasta francuskiego, ale tak to jest, jak sobie człowiek przypomina o tym o szesnastej), nie sałatka z paluszków krabowych (stały punkt każdej imprezy od kiedy Jola "sprzedała" mi przepis - Joluś, ściskam mocno!) i nawet nie bigos. Przebojem, ale też mistrzem pozytywnego zaskoczenia było ciasto bananowe według przepisu z zabranej od niechcenia ostatniej gazetki Biedronki. Zrobiłam je tylko dlatego, że w koszyczku zaczynały już smętnie brązowieć cztery banany, którym,  jak na perfekcyjną panią domu przystało ;)) nie mogłam pozwolić się zmarnować. Przepis okazał się ułomny, ponieważ na liście składników nie było mąki, natomiast w opisie wykonania stało czarno na białym "dodać mąkę". OK, dodać mąkę, ale ile???? Tego już nie napisano, ale na szczęście wujek Google znał milionpięćsetstodziewięćset przepisów na ciasto vel chlebek bananowy, więc z pierwszego z brzegu zaczerpnęłam potrzebną wiedzę i szybkimi ruchami trzepaczki, bo ciasto nie wymaga nawet użycia miksera, sporządziłam miksturę, która po 45 minutach pieczenia i udekorowaniu polewą czekoladową została królową stołu. 
Gdyby porzekadło "jaki Sylwester taki cały rok" analizować dalej, to spędzę go w towarzystwie życzliwych mi i sympatycznych osób. Tradycją naszej części ulicy jest sylwestrowe spotkanie tuż po północy pod garażem jednego z sąsiadów, gdzie popijając szampana i oglądając okołoosiedlowe pokazy fajerwerków składamy sobie życzenia i gawędzimy przez godzinkę. Nawet, jeśli na co dzień nasze kontakty ograniczają się do "dzień dobry", czy zdawkowych rozmów gdzieś w przelocie, to tego dnia jesteśmy wielką osiedlową rodziną. Potem albo wracamy do swoich domów, albo, co nierzadkie ktoś kogoś porywa do siebie, dwie-trzy małe domówki łączą się w jedną większą, grupy przemieszczają i tak impreza rozpoczęta u jednego sąsiada kończy się o świcie u kogoś innego. Takie niewymuszone, spontaniczne imprezy sa zwykle najbardziej udane. Nasza skończyła się grubo po czwartej rano.

Jest jednak inne powiedzenie, że cały rok będzie taki, jaki Nowy Rok. Jeśli ono jest prawdziwe, to mój 2015 będzie niespieszny i leniwy. Mój 1 stycznia zaczął się w okolicach południa. Mocne postanowienie niemieszania trunków uchroniło mnie przed bólem głowy i efektem tańczących ścian. W szlafroku i ciepłych skarpetach, z resztkami wczorajszej fryzury wypiłam poranną (południową?) kawę, zagryzając ostatnim kawałeczkiem bananowej pyszności.


Ogarnąwszy delikatnie teren wczorajszych karciano-tanecznych zabaw, zapędziwszy zmywarkę do pracy osiadłam na czas dłuższy na kanapie ograniczając swoją aktywność do czynności niekoniecznych. Dawno nie miałam okazji tak po prostu pomarnotrawić czasu. Stary katalog IKEI, przekartkowany kiedyś pobieżnie teraz przejrzałam bardziej dokładnie. Złapałam się na tym, że coraz bardziej podoba mi się coś, co jest chyba podstawową cechą stylu tego sklepu - totalny miks stylów, kolorów, faktur mebli, które na pierwszy rzut oka kompletnie różne tworzą zaskakująco spójną i klimatyczną całość. Kiedyś nie wyobrażałam sobie, że mogłabym mieć w jednym pomieszczeniu meble np. z różnych kompletów. Jak kupowałam stół z bejcowanej na ciemno sosny, to logicznym wyborem wydawały się takie same krzesła, komoda, stolik pod telewizor itp. Tylko taki "zestaw" wydawał mi się oczywisty. Spokojny, dopasowany, ale ... nudny. Teraz łapię się na tym, że podoba mi się zupełnie przeciwna koncepcja. Meble z różnych parafii, różne faktury drewna, miks wzorów. To oczywiście wymaga większego skupienia i wyczucia koloru, bo łatwo popaść w chaos i bałagan, ale jeśli zachowa się proporcje i nie przedobrzy, efekt może być niesamowity. Popatrzcie na to zdjęcie.


 Meble z różnych serii, białe, szare, czerwone. Fotel w paski, zasłona w kratę, salonowy uszak obok z założenia kuchennego pomocnika...ale całość - dla mnie idealna. Nic nie zgrzyta, chociaż mogłoby. Tak właśnie widzę nasz przyszły salon, którego remont mamy nadzieję szczęśliwie zakończyć w tym roku. Może już nawet w tym miesiącu. To chyba najdłuższy remont jednego pokoju w historii tego osiedla. Pamiętam, że gdy dwa lata temu rodził się pomysł gdzie zorganizować Sylwestra dla dość sporej liczby osób rzuciliśmy - róbmy u nas, zaczynamy remont salonu, to możemy szaleć. Potem nasi ówcześni goście pytali nas, no jak tam salon? skończyliście? Coraz niezręczniej było odpowiadać, że nawet nie zaczęliśmy. Rok temu znowu pytanie, gdzie robimy Sylwestra? No jak to gdzie? U nas, bo wiecie, zaczynamy remont ... W końcu jednak pomysł nabrał "mocy urzędowej" i  jakieś dwa miesiące temu przestaliśmy o tym mówić a ZACZĘLIŚMY działać. 

Siedziałam sobie dzisiaj na kanapie i ogarnęłam wzrokiem (i obiektywem aparatu) stan aktualny. Zdjęcia z dziś byłyby idealne do sesji before-after, ale ponieważ znam siebie i wiem, że taka sesja i taki wpis nigdy nie powstanie, to dziś dla swojej i mężowskiej mobilizacji pokażę publicznie jak ściany wyglądają teraz:

 



Prawda, że uroczo? To białe na pierwszym zdjęciu, to nie skutek sylwestrowych szaleństw ale to, co trzeba było zrobić ścianom przed malowaniem, bo niestety po 10 latach ujawniło się sporo spękań tynku. Dom się rusza i niestety pęka. Te ozdobne wzory w kilku odcieniach brązu na kominku i za choinką, to próbki pięciu odcieni farby, które rozmieściłam w kilku miejscach, żeby się upewnić jaki ostatecznie chcę mieć. Bo, że będzie to czekoladowy brąz, to wiedziałam od początku, ale w życiu nie myślałam, że tych brązów jest aż tyle. Po dwóch miesiącach wpatrywania się w te próbki pozostał wybór między dwoma najciemniejszymi odcieniami, które różnią się od siebie naprawdę nieznacznie. Zanim Małż wykona cała czarną robotę - przeniesienie lamp w inne miejsca, usunięcie kinkietów, pociągnięcie kabli tam, gdzie ich dotąd nie było a usunięcie innych z miejsc niepotrzebnych, ... to w końcu się zdecyduję i wtedy już będzie z górki. Bo malowanie to fraszka w porównaniu z tym wszystkim, co robi się przed nim. A po malowaniu to już same przyjemne rzeczy, zakup nowej kanapy, krzeseł, malowanie tych mebli, które zostają, przerabianie innych, nowe karnisze, nowe zasłony, nowe lampy, obrazki, półeczki, durnostojki. Będzie zupełnie inaczej, mam nadzieję, że lepiej i że wreszcie salon stanie się taki, jak sobie wymarzyłam.

Tymczasem jednak zanurzam się w beztroskim nicnierobieniu, w tle snuje się kolejna odsłona trójkowego Topu Wszechczasów, pachnie trzecia już kawa, trzaskają drwa w kominku. 
Jest cudnie!


Gdyby taki miał być cały najbliższy rok, to ja nie mam nic przeciwko temu. 

I Wam również tego życzę.