Pokazywanie postów oznaczonych etykietą skrzyneczki na klucze. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą skrzyneczki na klucze. Pokaż wszystkie posty

piątek, 15 marca 2013

A idźże już !!

Obiecałam sobie, że nie napiszę ani słowa o tej, co to miała sobie już pójść w cholerę (przepraszam), ale z jakiegoś powodu zawróciła. Nie wiem, kluczy zapomniała, albo nie była pewna, czy żelazko wyłączyła, w każdym razie wróciła. I chyba jej mleko wykipiało, bo się wściekła i z tej złości na nas też wylała wszystko co w tych garnkach było. Cały śnieg, jaki jej został wywaliła na nas w trzy dni raptem. Zapasy mrozu też postanowiła zużyć do końca. No i mamy znowu wszechobecną biel, łopaty, skrobaczki, pługi, poślizgi, grube szaliki  i długie paltoty. I pomyśleć, że w zeszłym tygodniu śmigałam już w kusym, wiosennym płaszczyku. A może mi się to tylko śniło? Już nie jestem pewna. 

Obiecałam sobie, że zignoruję ten fakt, zacisnę zęby i przeczekam. Ponoć jeszcze tylko kilka dni i będzie wreszcie wiosna. Oby, bo już bym posprzątała ogródek, ogarnęła garaż (to taka nasza rodzinna tradycja), nawet okna bym umyła, choć nie przepadam za tym akurat. Strasznie mnie nosi a okoliczności przyrody nie pozwalają dać upust chuciom ;)). I zamiast "eksplozji namiętności" ograniczam się do "delikatnych pieszczot". A to okap przetrę, a to poprasuję odkładane na kiedyś prześcieradła i poszewki, garnki w szafce poprzekładam... satysfakcja niewielka, bo i efekt mało widoczny, ale jakoś człowiek przetrwa. Ja wiem, że to troszkę trąci skrzywieniem, ale dopiero jak się tak porządnie umorduję, ukurzę, jak wyniosę na śmietnik sterty niepotrzebnych klamotów składanych w garażu przez zimę, wory z zeszłorocznym zielskiem wyrwanym w ogródku, to wtedy dopiero czuję, że zima się skończyła. Spływa ze mnie ta zima symbolicznie pod prysznicem, który sobie funduję po takiej "gospodarczej" sobocie. Oby stało się to jeszcze przed świętami!

A pamiętacie, że w zeszłym roku było to samo? Też zima zawróciła. Pamiętam jak pewnej niedzieli, w pośpiechu wracałam na strych po odłożone tam zimowe kurtki i buty, bo nagle po kilkunastu pięknych, ciepłych dniach wrócił śnieg i mróz. Może to tak ma być, tylko  my robimy się coraz bardziej niecierpliwi i nie umiemy spokojnie poczekać aż przyroda sama da nam to, co dać powinna. Z naturą nie wygramy, to jeden z ostatnich bastionów nie zdominowanych przez człowieka. Przyroda, żywioł, potrafią pokazać nam, gdzie jest nasze miejsce. I nie trzeba do tego tajfunów i trzęsień ziemi, wystarczy "nieoczekiwany atak zimy" i mamy paraliż. I cóż możemy? Nic, co najwyżej ponarzekać... 

No i jak to u mnie, miało nie być o zimie a trzy akapity natrzaskałam. Mało tego, ten czwarty też jeszcze będzie "w temacie", bo tak mi właśnie zaświtało, że to może przeze mnie ta zima wróciła. Od razu uspokajam, to nie megalomania,  uświadomiłam sobie  tylko, że ja tej zimy ani razu nie wyrżnęłam dupskiem na chodnik a małą świecką tradycją jest, że przynajmniej jeden taki radosny upadek co roku zaliczam. A tej zimy nic, mimo, że mam dość śliskie buty, udało się jakoś uniknąć nagłego zetknięcia z podłożem. Zima też to zauważyła i wróciła, by odebrać swoje. I tak sobie myślę, że może ja dzisiaj wzuję te moje ślizgające się kozaczki i przejdę się z nonszalancką nieostrożnością po osiedlu, zaliczę malowniczą glebę i obwieszczę, że tradycji stało się zadość i niech już zima sobie idzie precz. Co Wy na to? Sama jestem ciekawa, czy to by pomogło. Ale zrobię to dopiero wieczorem, po ciemku, bo choć cel sam w sobie zbożny, to głupio tak publicznie robić z siebie przedstawienie. :)))

Tymczasem popracuję sobie jeszcze w ciepłym biurze, na szczęście dziś jest wyjątkowo spokojnie, dlatego jestem w stanie pozaglądać na Wasze blogi i sama coś skrobnę. Rzadko mam taką okazję w dni powszednie, dlatego rozkoszuje się tym faktem, smakuję tę niespieszność ... niby nic, a cieszy jak niespodziewany prezent. Korzystając z okazji posprzątałam też troszkę w moich plikach ze zdjęciami i znalazłam dowody moich dekupażowych poczynań z ostatnich miesięcy. Niewiele tego, ale wyciągnę je na światło dzienne, choćby po to, by umiejscowić je sobie w czasie.

Te dwa pudełka na płyty czekały na swoją kolej prawie dwa lata. Już wtedy wiedziałam, że ozdobię je tą piękną serwetką z kluczem wiolinowym. Czas jednak mijał, serwetki trafiały na inne przedmioty i gdy się w końcu dokopałam do zapomnianych i zakurzonych pudełek, to miałam już tylko jedną i to napoczętą. Starczyło na jedno pudełko. Na drugim wylądował więc kolejny serwetkowy "samograj" - kolorowe pojazdy na fajnym kolażowym tle. I teraz jedno pudełko jest muzyczne, a drugie kojarzy mi się z kinem lat 60-tych, więc będę w nim przechowywać stare filmy.

 
 


Zimą zrobiłam też kolejną skrzyneczkę na klucze. Tym razem mniejszą, bo do tych długich z dodatkową półeczką jakoś się zraziłam. W okienku znowu łódka, tło spokojne, barwione kilkoma odcieniami bejcy. Na razie nie znudził mi się jeszcze ten motyw, delikatny, nostalgiczny, taki po prostu "mój". Ten egzemplarz poszedł do ludzi, ale muszę w końcu zrobić podobny dla siebie, bo u nas klucze wciąż się poniewierają na komodzie w przedpokoju.





 Kwiatowe wieszaki też już kiedyś robiłam, ale znowu mnie naszło...



I to tyle z zimowych porządków. W kolejce do fotografa czeka kilka przedmiotów zrobionych dla Oli no i szale boa, które machnęłam hurtem w kilka wieczorów po mocno stresujących dniach. Niech no tylko wróci słońce, to zrobię im sesję w plenerze.

Tymczasem posyłam Wam weekendowe uściski i garść nutek na dobre popołudnie. Muzyka z cudownego, ciepłego filmu "Dom nad jeziorem" . A tytuł fragmentu pasuje idealnie do dzisiejszych moich rozważań.



Bardzo bym chciała mieć taką amerykańską skrzynkę na listy.


Miłego weekendu.



P.S. 22:02
Zrobiłam co mogłam, trzy kursy z domu do śmietnika. Żeby nie było, że łażę jak głupia po ciemku to wyniosłam trochę śmieci z garażu. Naprawdę się starałam... niestety, nie wyszło... przepraszam. Może jutro się uda. Dobranoc.






niedziela, 25 marca 2012

Kobieta z taką aparycją ...

Mieszkałam z Nią przez dziesięć miesięcy na ledwie dziesięciu metrach kwadratowych. Dwadzieścia pięć lat temu, może więc dlatego z trudem przypomniałam sobie jak miała na imię. Co ja piszę... nie z trudem... w ogóle nie mogłam sobie przypomnieć. Na szczęście mam swój pamiętnik z tamtego czasu...
Miała na imię Dorota. Nie była ani specjalnie ładna, ani dość zgrabna. Szczerze mówiąc była nieładna i miała spora nadwagę, miała jednak cechę, której Jej bardzo zazdrościłam, wiarę w siebie i wielkie pokłady samoakceptacji. Dbała o swoje okrąglutkie ciało fundując mu masaże, najlepsze balsamy, olejki i kremy . A były to czasy, gdy szczytem marzeń był dezodorant Bac i sprowadzany z Węgier żółciutki jak jajeczko i obłędnie pachnący balsam do ciała, którego nazwy nie pamiętam, ale który czasami po kryjomu otwierałam i wąchałam namiętnie...co to był za zapach! Codziennie obserwowałam jak pod wpływem kosmetyków Dorota z wersji sote przeistacza się w Dorotę gotową pokazać się światu. Po kilkudziesięciu minutach smarowania, wklepywania, wcierania i szczotkowanie stawała przed lustrem z miną zdobywcy i mówiła ni to do siebie, ni to do mnie " no! kobieta z taką aparycją nie może nie zdać egzaminu", albo "kobieta z taką aparycją musi dostać zaliczenie".

Kobieta z taką aparycją ...

Mimo dzielenia "stołu i łoża" nigdy się nie polubiłyśmy i żadnej z nas nie przyszło do głowy, by kolejny rok akademikowego życia spędzić w tym samym składzie. Nasze drogi rozeszły się i całkiem szybko zapomniałam o mojej pierwszej "współspaczce". Szufladka z jej imieniem, przysłonięta innymi szufladkami, zakurzona i pozbawiona karteczki z opisem leżała bardzo głęboko pod stosami podobnych szufladek w najdalszym kąciku mojej pamięci. I pewnie leżałaby tam dłużej gdyby nie On...

Człowiek mniejszego formatu...

Jeden z bohaterów powieści Deana Koontza, czarny charakter, zawodowy zabójca Krait tak właśnie zwykł myśleć .. "człowiek mniejszego formatu zrobiłby to inaczej, ale ja..." "człowiek mniejszego formatu ..." . On był kimś innym, lepszym, godniejszym. Był Księciem, przybyszem z lepszego świata po drugiej stronie lustra. On nie zabijał, on porządkował i upiększał świat, likwidując razem ze swoimi ofiarami brzydotę, bezguście i kicz, jakim się charakteryzowały w codziennym życiu. Przepełniony wiarą w ważność swojej misji i przeświadczony o swojej wyjątkowości... zabawne, że słuchając jego wynurzeń przywołałam z zakamarków wspomnień Dorotę. Niezwykle się plączą ścieżki skojarzeń....

Dean Koontz. Nie czytałam dotąd niczego, co wyszło spod pióra tego pisarza. "Dobry zabójca" trafił do mojego odtwarzacza zupełnie przypadkiem, dzięki Kasi i to był bardzo trafiony prezent. To wciągająca już od pierwszych minut/stron historia murarza, który przez zbieg okoliczności stanął na drodze profesjonalisty wynajętego do zlikwidowania kobiety i postanowił nie dopuścić do realizacji zlecenia. Misiowaty Tim nie tylko ostrzega potencjalną ofiarę, że grozi jej poważne niebezpieczeństwo, ale pomaga jej uciec przed zabójcą. I podczas tej ucieczki radzi sobie zaskakująco sprawnie jak na małomiasteczkowego budowlańca...

Zawsze mam problem z klasyfikowaniem książki czy filmu. Trudno mi powiedzieć, czy "Dobry zabójca" to kryminał, czy powieść sensacyjna, czy może thriller. Może po prostu całkiem sprawna, pełna nienaciąganych postaci, dowcipnych, inteligentnych dialogów opowieść, idealna jako książka do podróży czy audiobook towarzyszący prasowaniu (bywały dni, że miałam ochotę skoczyć do sąsiadów po dodatkową porcję pościeli do prasowania). Dla tych, którzy lubią ten typ literatury, może niekoniecznie skomplikowany intelektualnie, ale też nie prymitywnie naiwny i prostacki. Gdy będę szukać solidnej książki na wakacyjne polegiwanie pod gruszą albo na długie oczekiwanie w poczekalni u ortodonty to poszukam czegoś podpisanego nazwiskiem Koontz.

Zupełnie bez związku z powyższym, za to z wielką radością, że wreszcie znalazłam chwilkę na decou- pochwalę się moim tegorocznym urobkiem. Mniejsza o to, że te dwie skrzyneczki robiłam przez ponad dwa miesiące (!!!), ważne, że są i że trzecia już prawie prawie skończona a czwarta zaplanowana i wymyślona ...

Komplet marynistyczny z nutką nostalgii...











A kolejna skrzyneczka na klucze już schnie...


Bardzo dziękuję za wszystkie komentarze pod poprzednim postem. To takie miłe, że tyle osób o mnie pamięta. Pewnie nie uda mi się wrócić do blogowania z taką częstotliwością jak bym chciała, nie zdołam też nadrobić nieobecności na Waszych blogach, ale postaram się. Dopiero dzisiaj mój blogger zaczął działać normalnie, bo jak na złość oprócz braku czasu na pisanie na przeszkodzie stanął mi jakiś program hakerski, który przyczepił się do mojego bloga. Mam dobre zabezpieczenia, więc szkód nie narobił, ale niestety zawieszał mi net, więc nie tylko nie mogłam niczego napisać, ale nawet nie mogłam otworzyć żadnego bloga z bocznego paska. Udało mi się odnaleźć źródło problemu (niestety był to jeden z ostatnio dodanych linków) i mam nadzieję, że już będę mogła normalnie funkcjonować w blogosferze. Plan na jutro - zajrzeć na wszystkie zaprzyjaźnione blogi.

A dziś już czas do łóżka... dobranoc.