Nie minęła nawet połowa czasu, w jakim nasza ekipa remontowa obiecała się zmieścić a ja już widzę niedalekie światełko końcowej stacji. Tyle się naczekałam, najpierw na decyzję o tym, żeby przestać gadać a zacząć robić, potem, żeby przestać się oszukiwać, że sami damy radę i oddać remont w ręce fachowców, że teraz, gdy jeszcze więcej nie widać niż widać widzieć więcej i cieszyć się tym jak dziecko. Po trzech dniach kucia, gładzenia, skrobania mamy wreszcie wymalowany salon. I choć to nadal puste cztery ściany i kurz na kominku i kilka rzeczy do zrobienia, to jednak jest to już mój wymarzony czekoladowobrązowy salon. Kolor jest idealny. Trochę dzięki temu, że chyba po raz pierwszy nie wybierałam go pochopnie. Przez dwa miesiące, każdego dnia przy dziennym świetle i każdego wieczora przy zapalonych lampach patrzyłam na pomalowane pięcioma wybranymi próbkami miejsca na ścianach. Każdego, kto w tym czasie wpadał do nas zmuszałam do odpowiedzi na jakże ważne pytanie - jak myślisz, który będzie najlepszy? Wybrałam w końcu ten jeden, nie bez obaw jednak, jak będzie wyglądał nie na plamie niewielkiej a na całej powierzchni ściany. Kiedy jednak w piątkowe popołudnie zobaczyłam wszystkie cztery ściany już nieodwracalnie czekoladowe odetchnęłam. To był TEN kolor. Wbrew obawom salon nie zmniejszył się, nie zamienił w ponurą jaskinię, przeciwnie, nabrał cudownego klimatu i nawet taki pusty, bez mebli, bez tkanin, bez miliona pierdółek, którymi go obstawię już jest taki ciepły, przytulny i taki ... mój po prostu.
Teraz przed nami kolejne dylematy ... meble - przemalować stare, czy szarpnąć się na nowe, co powiesić w oknach, zasłony, firanki - wieszać, nie wieszać, jak wieszać... jak ozdobić ściany ... wbicie każdego gwoździa w świeżo pomalowaną ścianę rozważa się godzinami... uwielbiam mieć takie "problemy" :)))
A panowie fachowcy od jutra wkraczają do kuchni i przedpokoju. Znowu będzie się kurzyło i znowu będzie bałagan i hałas, ale co tam! Remont trwa i to jest cudowne. Trzymajcie tylko kciuki, bo niestety kolor, jaki wybrałam do tych pomieszczeń (o jakże oryginalnej nazwie "ogon iguany"), przepiękny na opakowaniu, maźnięty na kawałeczku ściany okazał się za ciemny i dziwnie metaliczny. Patrząc na próbnik koloru w sklepie byłam nim tak zachwycona, że nie pomyślałam o alternatywie dlatego niestety jutro po pracy czeka mnie szaleńczy tour po sklepach w poszukiwaniu idealnego odcienia zieleni. Na szczęście mam w pobliżu aż trzy centra budowlane, więc jestem dobrej myśli. Zieleń, której szukam musi być ciemna ... oliwkowa, może butelkowa, w żadnym wypadku "wiosenna", "radosna" , itp. , bo w przeciwieństwie do wszechobecnej skandynawskiej bieli, albo wiosennej inwazji pasteli u mnie w domu musi być ciemno.
Kiedy już zetrę ostatnią warstwę białego, poremontowego kurzu, kiedy umyję okna, ustawię meble, powieszę firanki i obrazki, kiedy już z remontowego chaosu wydobędę DOM pokażę Wam go na zdjęciach.
Póki co w domu nie ma co fotografować, więc posyłam Wam zdjęcie które zrobiłam zeszłej niedzieli. Kilkanaście minut niespiesznym spacerkiem od domu mam takie urokliwe zakątki.
Niby wciąż luty a pogoda już prawdziwie wiosenna. I niech już tak zostanie ...
P.S .
Post ten powstał z wielkiej, nieopanowanej potrzeby podzielenia się ze "światem" (mam pełną świadomość, że średnio albo nawet zerowo zainteresowanym) moją radością, że słowo chociaż odrobinkę, ale jednak stało się ciałem. Kto choć raz przeżywał mękę remontu, ten, mam wielka nadzieję zrozumie i wybaczy mi ten wpis.
P.S .
Post ten powstał z wielkiej, nieopanowanej potrzeby podzielenia się ze "światem" (mam pełną świadomość, że średnio albo nawet zerowo zainteresowanym) moją radością, że słowo chociaż odrobinkę, ale jednak stało się ciałem. Kto choć raz przeżywał mękę remontu, ten, mam wielka nadzieję zrozumie i wybaczy mi ten wpis.