Follow my blog with Bloglovin
 Uwielbiam spacery. Spacery same w sobie, wędrówki, tułaczki bez celu przed siebie, gdzie oczy i nogi poniosą. Tą miłość do pieszych eskapad zaszczepili mi rodzice. Spacerowaliśmy w dzieciństwie codziennie. Nawet mamy własną klasyfikację spacerów: spacery wieczorne, nocne, spacery na fiołki i po liście. Spacery długaśne bezdrożami w nieznane tereny, bez mapy ot tak po omacku. Spacery po lesie, na jagodach czy grzybach, etc.... Pamiętam jak będąc nastolatką na "randki" wybierałam się na spacery. Kiedy po latach jeden z owych wspólnych randkowiczów wyznał mi, że wspomina nasze spacery jak tor przeszkód i zarazem sprawdzian dla kandydata na "chłopaka", nie bardzo rozumiałam o co chodzi. Okazało się, że nie dla każdego "chodźmy na spacer", oznacza kilkugodzinną wędrówkę po okolicznych wioskach, wąwozami czy opuszczonymi torowiskami, brodząc po pas w pokrzywach ;)





Ta miłość do zagubienia się na chwilę wśród pól, łąk, lasów, drzew, z daleka od zgiełku ulic, zatopienia w dźwiękach przyrody pozostała mi do dziś. A wraz z nadejściem wiosny, nadszedł okres intensyfikacji wędrówek. Wychodzimy na dwór codziennie. Jednak to wtedy kiedy świeci słońce, a nad polami zaczynają śpiewać skowronki! wędruje nam się najlepiej. Tak więc kroczymy dzielnie polnymi drogami, zachwycając się krajobrazem i pięknem wczesnej wiosny. Nasz wózeczek dzielnie stawia czoła wszelkim nierównościom terenu, a córka dotrzymuje Mamie towarzystwa, lub błogo zasypia.