Pokazywanie postów oznaczonych etykietą autobiografia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą autobiografia. Pokaż wszystkie posty

środa, 15 lutego 2017

"Totalnie nie nostalgia - memuar" Wanda Hagedorn, Jacek Frąś


Znajduję w sieci piękne recenzje "Totalnie nie nostalgii" ze zdaniami okrąglutkimi jak paciorki, płynnymi i takimi trafnymi. I szlag mnie trafia, bo ja tak nie potrafię. Mogę za to przekazać, jak wielu doświadczyłam emocji podczas czytania tego komiksu.
Autorka pisze bowiem z tak obezwładniającą szczerością, że moja własna pamięć zaczęła się budzić i wygrzebywać jakieś okruchy wspomnień, niekoniecznie miłych. Tak bowiem mamy, że to, co nieprzyjemne, zapominamy, wymazujemy i zabijamy deskami. To naturalne i zdrowe (Kir Bułyczow popełnił kiedyś opowiadanie na temat tego zjawiska, poleciłabym, ale nie pamiętam tytułu, na pewno z Guslaru). Wanda Hagedorn, a właściwie młoda Wandziulka, odmyka te klapki w pamięci. Uwiera to czasami w duszę. Czasem zaś pomaga zrozumieć samą siebie sprzed wielu lat. Nieodmiennie jednak mocno porusza.

środa, 8 czerwca 2016

"Autobiografia" Agatha Christie




O autobiografii Agathy Christie skreślę tylko kilka słów, bo na więcej mnie nie stać. Jedno tylko ciśnie się pod palce: ależ to jest urocza, ciekawa, mądra i doskonale napisana książka! Jestem pod wielkim wrażeniem.

Autorka uczciwie potraktowała temat i opisała wszystko, co pamiętała od najwcześniejszych lat (a może opisała wszystko, co pamiętała i co chciała opisać), toteż materiału było naprawdę sporo. Jest co czytać: o rodzinie, o wojnach (pierwszej i drugiej), o małżeństwie (pierwszym i drugim), o rozlicznych podróżach, o jeszcze liczniejszych powieściach, o znajomych...

poniedziałek, 21 września 2015

"566 kadrów" Dennis Wojda - opowieść nie przejmująca się czasem


Wypatrzyłam komiks w namiocie z tanią książką w Łebie (udało nam się z Marianką dostać na tygodniowy turnus rehabilitacyjny), schował się między literaturą kobiecą i ledwo go było widać. Otworzyłam na przypadkowej stronie i wzdrygnęłam się, natrafiwszy na rysunek człowieka z głową konia. Orzekłam, że to dość makabryczne i już miałam odłożyć na miejsce, ale zatrzymała mnie cena. 9,99 zł nie majątek, wzięłam. Bardzo dobrze zrobiłam, że wzięłam, bo autor opowiada ciekawą historię.

Narratorem jest sam autor, występujący w roli dziecka tuż narodzinami. Zaiste oryginalny punkt widzenia, zwłaszcza że bobas ma na nosie całkiem dorosłe okulary. Bobas opowiada o swojej rodzinie, zaczynając od mamy, która właśnie czuje pierwsze bóle porodowe. Rodząca dzwoni po najlepszego przyjaciela, żeby zawiózł ją do szpitala - a dlaczego nie po ojca dziecka, jej męża? Bo mąż jest w trasie koncertowej, jest muzykiem  i gra na gitarze. Opowieść płynnie przechodzi na ojca, czyli skąd się wzięła jego miłość do muzyki. Potem zbacza na dziadka, czyli ojca taty, zahacza o wojnę, wydobywając na światło dzienne zdarzenia od lat przechowywane w rodzinnej pamięci. Drobiazgi, strzępki wspomnień. Ciocia Jadzia uciekająca przed rosyjskimi żołnierzami na dach, dziadek wywieziony na roboty. Warszawa ze zburzonymi domami, smutne króliki czekające spokojnie na śmierć.

Rodzina mamy także występuje, autor płynnie przechodzi z jednego konaru drzewa genealogicznego na drugi, nie martwiąc się zbytnio o chronologię i kolejność zdarzeń. Najważniejsze, że opowieść płynie swobodnie jak rzeka, raz wychyla się z niej tata jazzman, raz prababcia akuszerka umiejąca przewidzieć płeć każdego dziecka mającego się narodzić.

To historia jednej rodziny, unikatowa, niepowtarzalna, cenna. Tak samo cenna jak historia mojej rodziny. W te wakacje zajmowałam się rysowaniem drzewa genealogicznego dla mamy, a przy okazji wysłuchałam kilku takich strzępków, oderwanych fragmentów ludzkiego życia. Do licha, pewnie to niebawem zapomnę...

Przejdźmy do obrazu w powieści. Od razu i prosto z mostu powiem - nie podobało mi się. Znikoma ilość kolorów akurat tu pasuje, uspokaja nieco chaotyczną narrację i ujednolica opowieść. Ale sposób rysowania ludzi czy przedmiotów mi nie odpowiadał. Nieco chwiejny, nieco skrótowy, jakby niedbały? A może zbyt esencjonalny jak dla mnie? Albo też po prostu uprzedziłam się przez te nosy, rysowane tak bardzo po dziecięcemu, falistą linią. Może człowiek i ma esa floresa nad ustami, ale moje wewnętrzne ja się z tym nie zgadza.

Jednakowoż mimo lekkiej niechęci do rysunków, to, co komiks mi opowiedział, było fascynujące.

"566 kadrów" Dennis Wojda, Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2013.

566 kadrów [Dennis Wojda]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

piątek, 24 kwietnia 2015

"Parenteza" Élodie Durand


Przeczytałam jednym tchem. Wyjątkowo poruszający komiks. Och, mocno osobisty.

Autorka jest Francuzką, absolwentką Wyższej Szkoły Plastycznej. Wcześniej studiowała w Szkole Sztuk Dekoracyjnych w Strasburgu. Pomiędzy jedną a drugą szkołą jest wielka dziura - i tę właśnie pustkę zapełnia komiks. Właściwszym byłoby powiedzenie: próbuje zapełnić.

Élodie była ciężko chora - zdiagnozowano u niej epilepsję. Padaczka to nie tylko ataki. To zaniki pamięci, to dziury w świadomości, to zmiany nastroju, to stałe faszerowanie lekami, wieczna senność i otępienie. Najgorszy jest jednak rozpad i zanik osobowości. Z Élodie jest coraz gorzej. Winien jest guz, maleńki guzek umiejscowiony w mózgu. Nowotwór. Prawie wyrok.

Dzięki determinacji swojej i rodziny dziewczyna dochodzi do siebie pod względem fizycznym, kosztuje ją to mnóstwo bólu, strachu, ale po badaniach, zabiegach, naświetlaniu, powikłaniach - udaje się, nowotwór został poskromiony, epilepsja została wyleczona. Jednak żeby odzyskać całkowitą sprawność psychiczną i intelektualną, potrzeba olbrzymiego wysiłku. Élodie uczyła się od nowa alfabetu! Liczenia! Zapamiętywania!

Jak autorce udało się to wszystko, całą tę drogę powrotu do samej siebie, narysować i opisać, skoro w czasie choroby nie miała kontaktu z samą sobą? Dzięki notatkom, rozmowom z rodzicami (jej matka całkowicie poświęciła się córce, pielęgnując ją w czasie choroby), rysunkom.

Właśnie, te rysunki... Bo wiecie, Élodie, wykształcona i utalentowana dziewczyna, w czasie choroby rysowała. Nieporadne, drżące kreski lub mocne, pojedyncze linie. Elodie używała grubego, miękkiego ołówka, rysowała same zarysy postaci - ale już w tych paru kreskach widać rozpacz, zagubienie, bezradność i ból. Autorka wykorzystała te rysunki w komiksie. Lepiej niż wszelkie słowa oddają jej stan ducha.

Wzruszające studium ludzkiej psychiki, pokaleczonej, poobijanej, ale walczącej.

"Parenteza" Élodie Durand, tłumaczył Wojciech Prażuch, Wydawnictwo POST, Kraków 2012.

wtorek, 19 sierpnia 2014

"Marianna i róże" Janina Fedorowicz, Joanna Konopińska - książka dla mojej córki


Kiedyś to sobie kupię, bo to prześliczna książka. Tak prześliczna, że przeczytałam ją w pośpiechu, łykając wersy i niemalże dławiąc się słowami.

To pamiętnik pisany przez Mariannę z Malinowskich Jasiecką (to znaczy książka ma formę pamiętnika, wiadomo) od wczesnych lat w małżeństwie aż do niemalże złotego wesela. Mariannę zainspirowała jej siostra Józia, wygrzebawszy z głębin szuflady listy młodziutkiej Marianny, świeżo zauroczonej przystojnym panem Jasieckim, i rzekła, że dobrze byłoby takie ulotne, szczęśliwe, albo i mniej szczęśliwe chwile zapisywać dla dzieci czy też ogólnie dla potomności.

Ileż to rzeczy można się dowiedzieć z tej książki! Ogólnie to jak żyła rodzina ziemiańska w Wielkopolsce w XIX i XX wieku - a w szczególe: jak uczono dzieci i dobierano guwernantki; jak wydawano córki za mąż, począwszy od zaręczyn, kompletowania wyprawy ślubnej, ślubu, wesela i podróży poślubnej; jak celebrowano święta, chrzciny, pogrzeby i śluby. Marianna pisze o zakupach, rachunkach, sukniach, służbie, uprawie warzyw i owoców i robieniu przetworów na zimę. Nie zapomina o darciu pierza, wyjazdach nad morze i sprawach patriotycznych, jak choćby znany wszystkim strajk dzieci we Wrześni czy historia wozu Drzymały. Przeprowadzki, wizyty u znajomych, wyjazdy do teatru, dziecięce wyprawki (Marianna ma siedmioro dzieci), kury, indyczki, perliczki i biżuteria.

Marianna pisze o absolutnie wszystkim!

Wspaniała, cudowna, bogata saga rodzinna. Kiedyś to sobie kupię i jeszcze raz przeczytam. Właściwie to nie sobie kupię, a córce. Czemu właśnie jej? Bo na pierwsze imię ma Marianna, a na drugie Róża.

"Marianna i róże. Życie codzienne w Wielkopolsce w latach 1889-1914 z tradycji rodzinnej" Janina Fedorowicz, Joanna Konopińska, Zysk i S-ka, Poznań, 2008.

sobota, 17 sierpnia 2013

"Pieśń Aborygenki" Ros Moriarty - czarna Australia ginie


Ja pierniczę, jaka to jest granda! Wielka granda, świństwo i w ogóle potworność. O czym mówię? O Australii, Aborygenach, rzeziach, zabieraniu ziem, zabieraniu DZIECI i tępieniu na wszelkie,najrozmaitsze sposoby jakichkolwiek śladów kultury aborygeńskiej.

Wyobraź sobie.
Mieszkasz sobie gdzieś spokojnie od pokoleń, pracujesz, zdobywasz jedzenie, wychowujesz dzieci, aż tu nagle zwala ci się na głowę horda białych zbirów. Strzelają i przepędzają cię z twojej ziemi. Kiedy się trochę ucywilizują, już nie strzelają, ale ziemi nie oddają, co więcej, wyznaczają miejsca, gdzie możesz mieszkać, bo cała reszta jest ich, tych białych! W twoim własnym od tysięcy lat kraju! Jakim prawem?
A kiedy zdarzy się, że twoja córka urodzi dziecko ze związku z białym mężczyzną (dobrze, jeśli to związek, a nie gwałt), to bezpardonowo zabierają jej to dziecko, bo nie jest DOŚĆ DOBRĄ MATKĄ i lepiej mu będzie w sierocińcu. Co za podłość (miałam na myśli inne słowo, ale z trudem się pohamowałam). Biali cywilizowani ludzie. Super. Oto na jakich ślicznych podstawach wyrosło państwo tak dziś podziwiane i chwalone. Pfff.

No dobrze, wylałam z siebie oburzenie i żółć, ale czy o tym jest ta książka? Wcale nie. To znaczy, wszystko to, o czym napisałam powyżej, można tam znaleźć. Ale tak naprawdę jest to opowieść kobiety, która wyszła za mąż za Aborygena i tym samym weszła do wielkiej i pojemnej rodziny ludzi, którzy na przekór wszystkiemu próbują zachować jakoś swoją tożsamość. On, jej mąż, jest właśnie takim zabranym dzieckiem (nazywają to "skradzione pokolenia") - ale miał szczęście, odnalazł bowiem swoją matkę, a właściwie ona odnalazła jego. Więzi rodzinne okazały się tak mocne, że kobiety z rodziny Johna Moriarty'ego zaprosiły Ros do wspólnej wędrówki do miejsca, gdzie ma odbyć się Rytuał. Do udziału w Rytuale również została zaproszona, tylko że tego nie wolno jej było opisać, natomiast wędrówkę - jak najbardziej.

Opisała więc tę podróż, przytoczyła opowieści kobiet jej towarzyszących, cofnęła się w czasie, żeby lepiej zrozumieć historię Aborygenów, opowiedziała też o swojej rodzinie: mężu, dzieciach, rodzicach. Wytłumaczyła też, jak to się stało, że sztuka aborygeńska stała się jej zajęciem na pełen etat. Wszystko prosto, jasno, przejrzyście. Poruszająco też.

Naprawdę dobra książka. Miałam wrażenie, że zobaczyłam na chwilę duszę Australii, tej czarnej, odwiecznej, prawdziwej Australii.

I kilka cytatów (numerów stron nie zamieszczam, bo książkę czytałam na czytniku):

"Australia znalazła się w punkcie bez odwrotu. Mądrość, którą Aborygeni pielęgnowali i przekazywali potomnym przez tysiące lat, miała na zawsze zniknąć z pamięci i praktyki codziennego życia. Widmo tego przemijania podsuwało mi wiele niewygodnych pytań. Dlaczego z takim uporem wielu z nas odrzuca to dziedzictwo, uznając za swoją tylko tę Australię, którą stworzyli Brytyjczycy? Uświadomiłam sobie, że zrozumieliśmy wartość rdzennej Australii, dopiero gdy ją utraciliśmy."

"Pochodzące „od Boga” prawo cywilizowania Aborygenów usprawiedliwiało wszystkie nadużycia. Tych, którzy padali od kul karabinów, uważano za podrzędny gatunek, żałosną pozostałość po epoce kamienia, odpadki dziwacznej i bezwartościowej kultury pierwotnej, choć w rzeczywistości byli oni strażnikami najdłuższej i najtrwalszej ludzkiej tradycji."

"Mój nowoczesny, rozsmakowany w wysokiej kulturze kraj nie ma pojęcia, że śpiew kontynentu nadal rozbrzmiewa w jego sercu. My, przybysze, zaledwie musnęliśmy powierzchnię tej ziemi, nie dokopując się do drzemiących pod jej powłoką sił, które karmią i rozbudzają zmysły. Widzimy wschód słońca nieruchomo zawieszony nad oceanem, słuchamy ogłuszającej muzyki cykad, patrzymy na czerwone wydmy pustyni, sycimy wzrok cudami przyrody. Ale sączymy jedynie fizyczne piękno, podczas gdy moglibyśmy chłonąć duszę Australii."

"Po tygodniu ceremonii stało się dla mnie jasne, że prostota, z jaką te kobiety cieszą się życiem, jest następstwem skomplikowanych i długotrwałych duchowych ćwiczeń. Tej pogody uczą rytuały pieśni i tańca, sztuka, astrologia, opowieści, symbole i język sprzed czterdziestu tysięcy lat. Obraz ginącego już świata, który podczas ostatniego dwudziestopięciolecia zaledwie zaczęłam poznawać. Świata, który nowoczesne społeczeństwo już wkrótce – po zaledwie dwustu latach kontaktów – na zawsze zetrze z powierzchni ziemi
."

Pozwoliłam sobie pogrubić to ostatnie zdanie. Jest przygnębiające.


"Pieśń Aborygenki. Podróż w głąb duszy Australii" Ros Moriarty, przełożył Andrzej Wajs, Wydawnictwo Nasza Księgarnia.

Pieśń Aborygenki [Ros Moriarty]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

sobota, 15 grudnia 2012

"Królowa Samby" Hanna Bakuła - Hania Bania nieco starsza


Znacie Hanię Banię, grubą i wielką dziewczynkę z podwarszawskiej Zielonki? Poznałam ją, jak była malutka, teraz czytałam o tym, jak dorasta, jeździ na kolonie, przeprowadza się do Warszawy, gdzie jej rodzice dostali mieszkanie, choruje, zdrowieje, zakochuje się, ma przyjaciółki... słowem, zwykłe życie zwykłego, może nieco większego niż inne, dziecka.

Już nie było tak śmiesznie jak w "Hani Bani", bo dziewczynka, po pierwsze, chudnie (a gros zabawnych sytuacji związanych było z wagą), po drugie dorośleje.
Po trzecie... tu się zastanowiłam porządnie i wyszło mi, że autorka pisząc książki o sobie samej w jakiś sposób rozprawia się z traumami z dzieciństwa. W tej książce traumą jest Tatuś. Tatuś, który nigdy Hani Bani specjalnie nie lubił, unikał i krzywił się na jej widok, Tatuś, który uciekał z domu w pracę, który chętnie wyjeżdżał w delegacje, a potem dostawał mnóstwo kartek pocztowych od zapoznanych na wyjeździe pań...
Tatuś, który w mieszkaniu w Warszawie wprowadził rozdzielność gospodarczą. Zaczęło się od cukru, bo Hania słodziła dużo i dla Tatusia brakowało, potem były liczone owoce, a potem już wszystko było oddzielne dla Tatusia, oddzielne dla Mamusi z Hanią.
"Od jej wprowadzenia się na plac trwały za ścianą nocne rozmowy, które podsłuchiwała. Chodziło o to, że Hania zjada więcej niż połowę rodzinnego budżetu, a reszta idzie na jej ciuchowe ubrania, więc lepiej, żeby każdy miał swoje pieniądze, a Tatuś będzie się dokładał do ich części gospodarstwa, w ramach ponoszenia konsekwencji posiadania córeczki słonia.
W szkole Hania zapytała Basię, a wracając Agatę, czy ich rodzice mają oddzielne szafki na jedzenie i podpisane gruszki, ale nigdy o czymś takim nie słyszały. Babci nic nie powiedziała, bo czuła, że lepiej nie". [1]

Okropnie było czytać, jak dziecko obserwuje pogarszające się relacje między rodzicami.
"Rodzice prawie nie rozmawiali, a Hania tkwiła pośrodku tej niemiłej sytuacji, jak wielki, osowiały bałwanek w marcu".[2]

Ale mimo wszystko, mimo tuszy, kłopotów w szkole, mimo problemów dorosłych wdzierających się przez szpary dziecięcego świata, to wciąż książka o dziecku, czyli Hani i jej pogodnym (w większości) dzieciństwie.


---
[1]  "Hania Bania. Królowa Samby" Hanna Bakuła, Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA S.A., Warszawa 2009, s.162
[2] Tamże, s.167

Hania Bania. Królowa samby [Hanna Bakuła]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

wtorek, 9 października 2012

"Maria i Magdalena" Magdalena Samozwaniec - kolejna książka o Kossakach


Były sobie dwie siostry, Maria i Magdalena Kossakówny... Już tak zaczynałam notkę, prawda? Ano, bo ta książka jest nawet bardziej o dwóch siostrach niż poprzednia. Tamta, "Zalotnica niebieska" skupiała się na Marii, czyli Lilce. Tu zaś pani Samozwaniec opisała siebie i swoją siostrę, przy okazji ciepło odmalowując całą swoją rodzinę z Mamidłem i Tatkiem na czele.

Ta biografia (autobiografia) jest chyba mało obiektywna, bo jak tu obiektywnie pisać o sobie samej? Co nie zmienia faktu, że to bardzo sympatyczna rodzinka i Kossaków można polubić. Zwłaszcza ojca, człowieka utalentowanego, uśmiechniętego, eleganckiego, przystojnego i ogólnie przyjaznego dla środowiska (niech mi tu tylko zacofany czy kto inny nie wyjeżdża z jego flamami, bo o nich wiem i zdania nie zmienię). Mamidło zaś jest kochane. Jak każda mama.
Liczni mężczyźni sióstr są różni, od beznadziejnych przez znośnych do całkiem niezłych.

Wszystko opisane jest językiem wyjątkowo przyjemnym, pod tym względem nie mam pani Samozwaniec nic do zarzucenia. I koniec, przestaję pisać o tej książce, bo zaczynam pisać banały bez sensu, a ona na to nie zasługuje.

"Maria i Magdalena" Magdalena Samozwaniec, Wydawnictwo Wibet/Rachocki, 1992.

środa, 1 sierpnia 2012

"Zła matka" Ayelet Waldman - to jest to.


Po prostu super. Jestem zachwycona książką  i oceniam na 5,5. Wysoko!
Miałam podczas lektury odczucie, że ktoś mnie rozumie oraz że ja rozumiem kogoś. Rzadko kiedy nawiązuję takie relacje z autorką, której przecież nie znam, a tylko przeczytałam, co napisała.
Ujęła mnie szczerością. Napisała o swoim życiu, o małżeństwie, dzieciach i macierzyństwie tak, że kiwałam głową podczas czytania: tak, to prawda, że mąż nas nie rozumie. Tak, to prawda, że ciąża była cudowna, tak samo jak prawdą jest, że spuchnięte stopy i niemożność spania na brzuchu mogą doprowadzić do szału. To prawda, że niemowlę jest słodkie i ślicznie pachnie, tak, że ma się ochotę zacałować je na śmierć. I to prawda, że gdy wyje piątą noc z rzędu, ma się ochotę wyrzucić je przez okno.
Osobista, wielowymiarowa książka - wcale nie tylko dla matek, o nie.

Wynotowałam sobie mnóstwo fragmentów. Na razie jeden, z pierwszego rozdziału, pt "Zła Matka".

"Właśnie to zastanawianie się, to poczucie niespełnienia są dla nas najgorsze i budzą największy niepokój. Poczucie rozczarowania, nudy i nieszczęścia jest niemiłe, ale co najbardziej nas przeraża, to sam f a k t, że jesteśmy rozczarowane, znudzone i nieszczęśliwe. Bo matka, której nie wystarczy bycie matką, matka, która chce więcej, niż tylko spędzać całe dnie ze swoimi dziećmi, matka, która wyobraża sobie więcej - jest egoistką. I tak jak Dobrą Matkę cechuje samowyrzeczenie, tak główną cechą Złej Matki jest egoizm."*

Będzie więcej cytatów.

---
* "Zła matka" Ayelet Waldman, tłumaczyła Katarzyna Janusik, Znak, 2011, s. 21.

wtorek, 24 kwietnia 2012

"Al Hakima" Claudie Fayein - poznałam tajemnice haremu!


Książka z własnej półki, jedna z tych, co to pobrane z podaja nie świecą nowością i nie przyciągają wzroku. Coś musi się stać, żeby po nie sięgnąć, w tym przypadku była to wizyta mamy, która wypatrzyła ją na regale i wzięła do czytania. po czym zostawiła na wierzchu, z komentarzem, że wcale udane.

Zaczęłam czytać i na dzień dobry zgrzyt - oczy mi zaprotestowały. Ponad czterdziestoletnie strony uczciwie już pożółkły, a do tego drobna czcionka, ach, ta oszczędność papieru w zamierzchłych czasach. O rany, jak to się źle czyta, niewygodnie, pomyślałam. No ale skoro mama dała rade, to i ja dam. Tyle że mama wspomagała się okularami do czytania, a ja niczym. Dałam radę!

Książka ma ciekawy podtytuł "Poznałam tajemnice haremu" - przyciągający, obliczony na zainteresowanie czytelników. Dziś to by było na okładce wielką czcionką i jaskrawymi literami, prawda?

Claudie Fayein to francuska lekarka, która wyjeżdża pracować do Jemenu, na kontrakt. Jej książka jest relacją z pobytu w Jemenie, naprawdę szczegółową i bogatą. Autorka pisze o wszystkim: o podróży; o tym, jak się w Jemenie mieszka; że trzeba mieć tłumacza nie tylko ze względu na barierę językową, konieczny jest też powóz z woźnicą; o ważnych ludziach, z którymi należy się poznać i utrzymywać dobre stosunki; o szpitalach, gdzie brakuje leków, ale nie brakuje chorych; o zwyczajach, obyczajach, religii, małżeństwach, o zabytkach, o haremie (ale bez pikantnych szczegółów).  Czyli rzeczywiście o wszystkim, czego doświadczyła, co widziała, słyszała i czuła. Szkoda, że całość nie jest ilustrowana zdjęciami, Fayein przyznaje, że robiła ich całkiem sporo.

Muszę bardzo pochwalić to, że autorka ustrzegła się przed manierą wyższości Europejczyka nad nie-Europejczykami. Nie ocenia, nie osądza, przyjmuje do wiadomości to, że różnice kulturowe istnieją i tyle. A jeśli już osądza, to nie kulturę, a ludzkie przywary i wady. Jak choćby to:
"Miałam więc wygłosić formalny wykład o regulacji urodzin. [...] Wiedziałam, że nie dostanie się tu krążków anglosaskich. Więc metoda Ogino?Dzięki stosowaniu jej Francji przestało niewątpliwie zagrażać wyludnienie. Ale kobiety tutejsze, mając do dyspozycji beit et me, mogłyby z łatwością stosować odpowiednie przepłukiwania. Wyjaśniłam więc moim słuchaczkom, na czym rzecz polega... ale niewiasty nie były wcale zachwycone. Przeciwnie, okazały wyraźną niechęć i rozczarowanie. To kłopotliwy zabieg, zbyt męczący dla leniwej kobiety Wschodu!" [1].

Czasem trafiałam w tekście na coś, co uderzało trafnością spostrzeżeń:
"Przydzielono mi w szpitalu jako pomocnicę młodą Francuzkę, która przeszła na wiarę mahometańską i przyjęła imię Nażiba. Mieszkała w Sanie od niedawna. Przyjechała tu, nie chcąc rozłączyć się ze swoim mężem, robotnikiem arabskim, który zatęsknił za ojczyzną. Takie sprawy zawsze źle się kończą i Nażiba była nieszczęśliwa"[2].
Ha, no proszę, pewne rzeczy się nie zmieniają, ileż to już książek napisano na ten temat, poczynając od "Tylko razem z córką". Tragedie w mieszanych małżeństwach były, są i będą.

A propos tragedii:
"Niespodziewanie doniesiono mi o śmierci dziecka. Jeszcze w przeddzień było zupełnie zdrowe. Ale ciotka, która się nim opiekowała, musiała wrócić do roboty. Trudno jej pogodzić pielęgnację noworodka z pracą w książęcym domu. Więc maluch umarł"[3].
Przeczytałam te pięć zdań, zatrzymałam się, przemyślałam je sobie i mowę mi odebrało na dłuższą chwilę. 


---
[1] "Al Hakima" Claudie Fayein, przełożyła Julia Matuszewska. Iskry 1967, s.197
[2] Tamże, s.112
[3] Tamże, s. 125

czwartek, 29 marca 2012

"Blankets. Pod śnieżną kołderką" Craig Thompson - REWELACJA


Cudo, mówię, cudo!
Słyszałam już opinie (właściwie czytałam), że to świetna, znakomita pozycja. Z mocą potwierdzam - to absolutnie rewelacyjna powieść graficzna.

O czym to jest i dlaczego takie dobre?
"Blankets" to komiks autobiograficzny, Craig Thompson opowiada o swoim dzieciństwie, rodzinie, dorastaniu - ale to wszystko jakby tylko tytułem wstępu, podbudowy do pokazania samego siebie, swoich myśli, wątpliwości i rozterek. To fundament. Na tym fundamencie Thompson osadził historię miłosną, własną. Niby taką trywialną - on i Raisa poznali się na zimowisku, oboje outsiderzy odstający od reszty, naturalną więc koleją rzeczy przylgnęli do siebie. Po zimowisku pisali do siebie listy i tęsknili, a potem Craig pojechał do Raisy i spędził tam dwa tygodnie.

Te dwa tygodnie narysowane są jak poezja. Każdy szczegół, kosmyki włosów, nocne rozmowy, spacery w śniegu i dłoń w dłoni - oddane są z takim ładunkiem emocjonalnym, że mnie, kobiecie, istocie wrażliwej, dech zapierało. Czyste piękno pierwszej, nastoletniej miłości, motyli w brzuchu, drgnień serca, nieśmiałych dotknięć i ognia, a właściwie żaru między jego i jej ciałem. Jak on to narysował! Subtelnie, intymnie, z klasą, magicznie, zachwycająco! Co za gość...

Jak skończyła się ich historia? A jak skończyły się historie pierwszych miłości większości z nas? Jakiś promil pewnie jest w takim związku do dziś. Większość jednak zachowała ją pewnie w pamięci - jako piękne, może już nieco zwietrzałe,  ale cudowne wspomnienie. Ale to nasze prawo, stawiać sobie malusie ołtarzyki w duszy na cześć czegoś szczególnie pięknego i cudownego, palić kadzidełka i ustawiać kwiaty.
Craig Thompson to narysował, zamiast ołtarzykować,w rysunki wkładając kawałek własnego serca. Brzmi górnolotnie i pompatycznie? Niech brzmi, ten kawałek naprawdę tam jest, a nawet dwa, jeden na stronach 260-261, a drugi na stronie 436.

 Powyższy rysunek pochodzi z http://www.comicsalliance.com - koniecznie kliknijcie i zobaczcie część tej historii.

Pisałam w tej notce, że nad tą właśnie pozycją wahałam się trochę, czy zakupić - nie da się ukryć, chodziło o cenę, to droga książka. Kupiłam i nie żałuję ani jednej złotóweczki na to wydanej.

"Blankets. Pod śnieżną kołderką" Craig Thompson, tłumaczenie Joanna Hawrot-Kniaź, Timof i cisi wspólnicy, Warszawa 2010.

środa, 29 lutego 2012

"Nie ma z czego się śmiać" Stefania Grodzieńska - wyjątkowo urokliwa książka!


Stefania Grodzieńska napisała książkę autobiograficzną, ale dość nietypową. Bo po pierwsze, niby trzyma się chronologii, ale z milionem dygresji - skacze do tyłu, do przodu i na boki; po drugie, hm, zaraz, nie wiem, co po drugie. Więc tylko po pierwsze. Ale czy to nie za mało na nietypowość?

Tak czy siak książkę czyta się tak, jakby się słuchało autorki. Pani Stefania jest urodzoną gawędziarką, opowieści, wątki, historie, epizody płyną jedne po drugich, jak rzeka. Uwielbiam takie gawędziarstwo hrabalowe. Odpowiada mi też poczucie humoru autorki, pani Stefania jest dowcipna, błyskotliwa i po prostu sympatyczna.
Dowiedziałam się też mnóstwa rzeczy o życiu artystycznym w Polsce po wojnie, o życiu w czasie wojny, o teatrach, występach radiowych, o przyjaciołach autorki, jej rodzinie, podróżach, kreacjach, współpracownikach, o życiu i śmierci, o zwierzętach, dzieciach i pogorszeniu wzroku. Widać, jak skaczę? Grodzieńska też tak skacze. Wyjątkowo urokliwa książka.

I garść cytatów:
"Gdyby np. okazało się, że mój najdroższy, niezapomniany dziadek Maks był: komuchem, Niemcem, Murzynem, Żydem, hrabią, homoseksualistą (nie ma z czego się śmiać, znam świetnego ojca dwojga świetnych dzieci, który odkrył swą właściwą orientację seksualną w dojrzałym wieku i pozostał przyjacielem swojej byłej żony), nie uwielbiałabym go ani trochę mniej. Tu wtrącę: kiedy sensacja towarzyska się rozeszła, homoseksualistowa powiedziała: »Wolę, że mnie zostawił dla przemiłego i przyjaznego naszej rodzinie faceta niż dla jakiejś zdziry«"[1].

"À propos przysłowiowej blondynki z piersiami (nie znam żadnego przysłowia o blondynce z piersiami, ale »przysłowiowy« jest modny, np. »przysłowiowy wrzód na dupie«, a czy ktoś zna przysłowie o wrzodzie na dupie?) [...]"[2].

"Nie należy mylić pojęć »porządny człowiek« i »człowiek z klasą«. Porządny człowiek, to minimum tego, co nazywam człowiekiem: uczciwy, sympatyczny, umiejący współżyć z innymi porządnymi ludźmi. Podam takiemu rękę, pożyczę pieniądze, a nawet książkę.Bywa dobrze wychowany, pomoże staruszce wejść na schody. Słowem, porządny człowiek. Mam dużo takich znajomych, lubię ich i szanuję, ale od takich z tytułami naukowymi po abiturientów podstawówki - czegoś im brak. To się nie da zdefiniować ani opisać. Po prostu brak im klasy. Klasy nie można opisać tak jak koloru. Określić można tylko przez porównanie do czegoś, co się zna. Niebieski jak niezapominajka albo ma klasę jak Jurek"[3].

Na tym kończę wklejanie, bo tak by jeszcze można i można. Co do książki: bierzcie i czytajcie, a nie pożałujecie!

---
[1] "Nie ma z czego się śmiać" Stefania Grodzieńska, współpraca autorska Joanna Jurandot-Nawrocka, Instytut Wydawniczy Latarnik, Michałów-Grabina 2007, s. 15,
[2] Tamże, s. 26
[3] Tamże, s. 63

Nie ma z czego się śmiać [Stefania Grodzieńska]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

wtorek, 14 lutego 2012

"Czarne mleko" Elif Safak - pięknie napisana książka


Kiedy czytałam recenzje tej książki, w większości - no dobra, wszystkie - pochlebne, wyobrażałam ją sobie zupełnie inaczej. A potem przeczytałam, zdumiałam się i ucieszyłam.

Tematy takie jak ciąża, natchnienie, depresja po porodzie, macierzyństwo, pisarstwo - potraktowane zostały przez autorkę bardzo subtelnie, bardzo osobiście i szczerze (na ile jestem w stanie to ocenić). Takie to wszystko wyważone, że aż mi pióro zastyga na papierze i nie wiem, co napisać. Tak, czasem też tak bywa!

Jeszcze tylko napomknę, że w książce wymienione są 33 koleżanki autorki po fachu (przytaczane w ramach przyglądania się, jak one radziły sobie z pisaniem i życiem jednocześnie). Policzyłam, bo niedługo po "Czarnym mleku" wzięłam do ręki "Kobiety w literaturze" i natknęłam się na jedno znajome nazwisko, drugie... no i zrobiłam sobie taki skorowidz, żeby móc łatwo znaleźć tę czy tamtą pisarkę widzianą oczyma Safak.
A książkę polecam, polecam, polecam, znakomita!

"Czarne mleko: O pisaniu, macierzyństwie i wewnętrznym haremie" Elif Safak, przełożyła Natalia Wiśniewska, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011.

piątek, 3 lutego 2012

"Kill Grill: Restauracja od kuchni" Anthony Bourdain - smakowite!


Traf chciał, że "Kill Grill" czytałam zaraz po "Grillbar Galaktyka". Zbieżność tytułów i tematów - jak na zawołanie! Tyle że ta książka to nie żadne s-f, tylko historia życia słynnego szefa kuchni.
A teraz przyznam się, że napisałam "słynnego" kłamliwie, bo w życiu o takim nie słyszałam, ani też wcześniej nie widziałam, dopiero na okładce książki. Po prostu to słówko "słynny" zabrzmiało tak fajnie, okładkowo i blurbowo, że nie mogłam się oprzeć. Proszę o wybaczenie!

Bourdain napisał autobiografię, a że życie ma nierozerwalnie związane z kuchnią i gotowaniem, wyszła mu mimochodem książka o restauracjach, gotowaniu, szefowaniu w kuchni, potrawach, smakach, mięsach, warzywach, właścicielach restauracji, grillach, sałatkach, owocach morza, dostawcach, klientach... i tak by jeszcze można wymieniać i wymieniać.

Czyta się znakomicie, bo widać, że napisał to człowiek z pasją. Praktycznych wskazówek można by wynieść z książki sporo, jeśli ktoś profesjonalnie zajmuje się gotowaniem. Ja się nie zajmuję, więc może tylko jedna (a nuż widelec wam też się przyda): "Nie jem w restauracjach, które mają brudne łazienki" * - uzasadniać chyba nie trzeba?
Dla miłośników Gesslerów, Okrasy, Makłowicza i tym podobnych książka idealna!

* "Kill Grill: Restauracja od kuchni" Anthony Bourdain, przełożył Jacek Konieczny, W.A.B., Warszawa 2009, s. 101.

sobota, 28 stycznia 2012

"Fun Home. Tragikomiks rodzinny" Alison Bechdel - powieść graficzna zupełnie wyjątkowa


Zamknęłam książkę ze zdumieniem. Właściwie to zdumienie odczuwałam podczas całego procesu: lektury połączonej z oglądaniem.

No ale dlaczego?
Bo spotkałam się z czymś, z czym do tej pory nie miałam styczności. Nie chodzi tutaj o komiks jako ogólnie gatunek, bo ten znam (słabo, ale znam). Nie chodzi też o komiksową autobiografię, jak u Marjane Satrapi. Do licha, to niezwykłe połączenie obrazów i słów, ilustrujące... (tu się zakałapućkałam, bo mi zabrakło słów), no właśnie, co?
Życie autorki, jej dzieciństwo i młodość.
Jej relacje z rodzicami, zwłaszcza z ojcem.
Poszukiwanie własnej tożsamości - różnymi drogami, ścieżkami, obrazami.

Alison rozsuwała mi przed oczami panoramy (rozdziały), kilka, za każdym razem inne, utkane z jej słów, rysunków, fragmentów książek, fotografii, notatek policyjnych, listów, pamiętnika, rozmów telefonicznych i wspomnień. W każdej dochodziło do głosu coś innego, rzucając nowe światło na to, co zdążyłam już poznać. Nowa kosteczka dołożona do już leżącego domina.

Czego się dowiedziałam?
Tego, jak poznali się rodzice Alison, pobrali się, zamieszkali razem. Urodziła się Alison, a potem jej dwaj bracia. Ojciec pracował w domu pogrzebowym (rodzinny interes), poza tym uczył angielskiego w lokalnym liceum. Alison w kolejnych odsłonach mówi a to o zatrważającym chłodzie, jaki panował w jej domu, a to o swoich problemach psychologicznych (nerwica natręctw), a to o lekturach, które czyta pod wpływem ojca, a to o jego śmierci, a to o budzeniu się lesbijskiej samoświadomości, a to o skłonnościach ojca do młodych mężczyzn.
Autorka jeździ po swoim życiu w tę i z powrotem, jak wałkiem po ścianie, tyle że wałek zamalowuje, a ona odsłania, coraz bardziej, te wszystkie szczegóły, te drobiazgi, które ją ukształtowały.

To było naprawdę niezwykłe doświadczenie, wyższy poziom komiksu, którego jeszcze nie miałam okazji poznać. Przy czym wciąż nie umiem opędzić się od wrażenia, że mnóstwo mi umknęło, że nie wszystko zrozumiałam, nie ogarnęłam, że za głupia jestem. To wyjątkowo onieśmielająca i wyjątkowo osobista powieść graficzna.
Z pewnością nadaje się do ponownego czytania i do ponownego pisania o niej, choćby o nawiązaniach literackich, których jest cała masa. Może kiedyś.

"Fun Home. Tragikomiks rodzinny" Alison Bechdel, tłum. Wojciech Szot, Sebastian Buła, wydawca: Timof i cisi wspólnicy, współwydawca: Abiekt.pl, Warszawa 2010.

czwartek, 13 października 2011

"Hania Bania" Hanna Bakuła (urocze!)


Wysłuchałam z uciechą, a potem zaczęłam się zastanawiać, czy to autobiografia. Czy to możliwe, że ta nieduża, szczupła, zadbana kobieta w dzieciństwie była grubą kluską?
Chyba tak, bo znalazłam wywiad, gdzie pani Hanna sama pisze o sobie i swojej nadwadze. Coś takiego! Dziś dzieci chowa się zdrowiutko, tu soczek bez cukru, tam warzywa ekologiczne, smażone nie, tłuste nie, słodkie to owoce, a nie lizaki... A kiedyś zdrowe dziecko to pulchne dziecko (jak te narzeczone króla Tongo czy Kongo, im tłustsze, tym ponętniejsze), taki proszę znak równości, o!

Toteż Hania Bania wcinała na śniadanie odsmażany na smalcu makaron, na obiad kilka kotletów schabowych, herbatę słodziła kilkoma łyżkami cukru i co rusz zaglądała do spiżarni po coś na ząb. I była wielka. Nie tylko gruba i ciężka, ale też wysoka jak na swój wiek.


Jak o tym piszę, brzmi to okropnie, co? Ale autorka pisze o tym w sposób tak lekki i sympatyczny, że buzia sama się śmieje. No i ta rodzina Hani, same barwne postacie, na czele z  babcią, kobietą drobnej postury, ale wielkiego ducha. Poznałam i mamę (śliczną), i ojca (surowego) Hani, i dziadka, dalszą rodzinę, ciotki i wujków, no i gosposię, która też należy do rodziny przez zasiedzenie - wszystkich oczami Hani.
Towarzyszyłam jej podczas zabaw, uroczystości, wakacji, powodzi, lekcji muzyki. Podziwiałam fantastyczną metodę nauczenia Hani, które grzyby w lesie nadają się do zbierania. Śmiałam się, gdy Hania  poszła do fryzjera i wyszła z chłopięcą fryzurą, bo fryzjer zagadał się z jej dziadkiem, zagadanie było połączone z degustacją, rozumiecie.
Słuchałam o pierwszym, cielęcym zauroczeniu Hani, zakończonym podłamanym sercem (w wieku lat zaledwie kilku nie ma co mówić o złamanym), o podróży pociągiem, o bogatej wyobraźni dziewczynki - i to wszystko niezmiernie mi się podobało.

To przez ten klimat urokliwego dzieciństwa, doskonale i z kunsztem oddany. I nie, zarzekam się od razu, to wcale nie chodzi o to, że przypomina moje dzieciństwo, bo też nie przypomina ani trochę (nie byłam gruba, nie zakochałam się, jak miałam kilka lat i mieszkałam na wsi, nie w miasteczku), tylko o to dziecięce postrzeganie świata, ciut naiwne, proste i nieskomplikowane.

Już sobie wrzuciłam do schowka pozostałe książki pani Hani .

Hania Bania [Hanna Bakuła]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

poniedziałek, 7 lutego 2011

"Zbrojny pies czyli zestaw plotek" Szymon Kobyliński (nie po drodze nam było)

Kiedy czytałam "Po imieniu", byłam zachwycona, upstrzyłam książkę mnóstwem zakładek, bo wciąż natykałam się na zdania, które coś mi przypominały, albo zmuszały do sprawdzenia czegoś, albo po prostu podobały. Po przeczytaniu mojej entuzjastycznej recenzji koleżanka zaproponowała mi pożyczenie "Zbrojnego psa", a z chęcią na to przystałam, licząc na powtórkę z rozrywki.

Niestety przeliczyłam się. Urok gawędziarski pana Szymona pozostał taki sam, sypie on anegdotami, opowieściami o sobie samym, o swojej rodzinie, współpracownikach, kolegach czy góralach (do których się jeździło na letnisko) - jak z rękawa. Znać w tym wszystkim niebywałą pamięć do szczegółów, szacunek do drugiego człowieka, ogólne oczytanie i eryducję...
Ale niestety brak myśli przewodniej, tej nici, za którą po latach mogłabym pociągnąć i wysnuć ze zwojów pamięci rzetelną opowieść, o czym pisał Szymon Kobyliński w "Zbrojnym psie". Zbiór luźnych, nie powiązanych opowieści nie zapisuje się w pamięci, a szkoda.

Nie ukrywam, że karteczki-zakładeczki pojawiły się w książce podczas czytania. Kiedy jednak po zakończeniu lektury powróciłam do nich, żeby sprawdzić, co mnie zaciekawiło, okazało się, że to drobiazgi: słowa do sprawdzenia w słowniku, nazwiska do sprawdzenia (Zaruba, Kulisiewicz czy też Buyno-Arctowa) w encyklopedii czy też ciekawe palindromy "Jadzi w gębę gwizdaj" i "Oto łza z nizin za złoto".
Szczerze się ucieszyłam, gdy natrafiłam na fragment:
"Zofia Horodyńska, ilustratorka dziecięcych książek (nigdzie dziś nie mogę odszukać jej subtelnych rysunków do tekstu »Był sobie król, był sobie paź«?)".* Zdaje się, że mogę panu pomóc, panie Kobyliński - zakrzyknęłam w duchu, po czym wyciągnęłam z półki książkę "O Królu Cukrowym" Ewy Ostrowskiej, bo czymże byłby tekst "Był sobie król, był sobie paź", jak nie właśnie tym? Srodze się jednak zawiodłam, gdy odkryłam, że w moim egzemplarzu brak strony, gdzie są zamieszczane takie informacje. Oklapłam trochę, przechwaliłam się, przepraszam. A może ktoś ma tę uroczą książeczkę i mógłby mi to sprawdzić?

Wracając do "Zbrojnego psa" - przeczytałam, dziękuję, na razie nie będę szukać innych książek tego autora. Wystarczy mi.

Ocena: 3,5/6.
---
* Szymon Kobyliński "Zbrojny pies czyli zestaw plotek", Wydawnictwo Literackie, Kraków, 1982, s.160

sobota, 27 listopada 2010

"Dziewczynka w czerwonym płaszczyku" Roma Ligocka (nie umiem napisać recenzji)

Słyszeliście o tej książce? To opowieść kobiety, która jako mała dziewczynka przeżyła wojnę, była w krakowskim getcie, potem ukrywała się w matką u polskiej rodziny, straciła ojca i prawie całą rodzinę. Roma Ligocka, wcześniej Liebling, Żydówka. Opisała swoje życie po tym, jak na filmie "Lista Schindlera" odnalazła siebie, małą dziewczynkę w czerwonym płaszczyku, dziewczynkę skrywaną do tej pory głęboko w sobie, ukrywaną, upychaną... W internecie można znaleźć mnóstwo opinii, recenzji i tekstów o tej książce.

A ja siedzę z długopisem zawieszonym nad kartką i zastanawiam się, jak zwerbalizować swoje odczucia po lekturze książki. Mam problem, bo mam mnóstwo myśli w głowie, a jak chcę je zapisać, to wydają się banalne, trywialne, albo po prostu niezapisywalne. Nie umiem napisać recenzji tej książki, zbyt duże wrażenia na mnie wywarła. Ligocka spisując swoją historię wydobyła ze wspomnień, wyciągnęła z duszy dotychczas tam chowaną małą dziewczynkę. Ta dziewczynka przemówiła do innej małej dziewczynki - tym razem schowanej głęboko w środku mnie. Rozmawiały. Rozumiały się. Ja przyglądałam się z boku - i chyba właśnie dlatego nie napiszę recenzji książki, bo tylko się przyglądałam. A moja mała dziewczynka jeszcze nie umie pisać.

Ocena: 6/6.

Dziewczynka w czerwonym płaszczyku [Roma Ligocka]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

wtorek, 14 września 2010

"Pęknięte serce Afryki" Robert Wieczorek

Nie jestem pewna, czym się kierowałam wybierajac sobie tę właśnie książkę do czytania. Chyba spodziewałam się czegoś w rodzaju reportażu Kapuścińskiego prosto z afrykańskiej głuszy, czy też może literatury podróżniczej pokroju Bruczkowskiego. A to zupełnie coś innego.

Książka jest napisana przez misjonarza, zakonnika, ojca kapucyna pochodzącego z Krakowa, któy wyjechał do Afryki, by nieść tam wiarę katolicką. Osiadł w Republice Środkowoafrykańskiej. To tyle tytułem wstępu.
Myślałam, że to będzie o tym, jak nawraca się Afrykanów, jak następuje proces wyrugowania z ich umysłów wiary w bóstwa, amulety i szamanów. Jak to się dzieje, że zmieniają swoje przekonania, w których wyrośli i zaczynają chodzić do kościoła i modlić się. Dla nas, od małego wychowywanych w chrześcijaństwie, kościoły i księża są czymś znanym i naturalnym, a tam nie. Jednak przeczytałam o czymś zupełnie innym.
Mianowicie o tym, jak czuje się zakonnik misyjny, gdy kraj, w któym mieszka, wstrząsany jest wojną domową. Gdy na jego misję napadają rebelianci i trzymając zakonników na muszce, plądrują pomieszczenia w poszukiwaniu pieniędzy, paliwa, jedzenia, radia, baterii... Gdy grożą karabinem i każą oddać kluczyki do auta, bo rebelianci muszą się czymś przemieszczać. Gdy trzeba czym prędzej ukrywać czarnoskórych braci, bo o ile przed białymi napastnicy czują jeszcze jakiś respekt, to czarnych gnębią bez pardonu. Gdy z wioski nieopodal leżącej przybiegają z ostrzeżeniem “znowu jadą”, a czasu jest tyle zaledwie, że można jedynie wejść do kaplicy i się pomodlić. I tyle, jeśli chodzi o modlenie się.

Misjonarze czynem dają świadectwo swojej wierze, co dobitnie książka mi ukazała. Chętnie porozmawiałabym z ojcem Robertem na żywo, przy kawie.

Ocena: 4/6

Pęknięte Serce Afryki [Robert Wieczorek]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

wtorek, 7 września 2010

"Mea culpa" Barbara Rybałtowska

Z panią Barbarą Rybałtowską znam się dobrze, po przeczytaniu trzech części sagi nie da się inaczej. Losy miotanej po świecie Zofii są przejmujące, a Kasię, jej córkę, polubiłam bardzo. Niestety, im dalej w las, tym gorzej.

Ciągłość powieści jest zachowana, tym razem spotykamy się z rodziną, gdy Kasia już jest dorosłą panną i idzie na studia. Czytamy o tym, jak ciężko przychodzi jej rozstać się z matką i wyjechać do stolicy. Czytamy, jak sobie radzi na studiach, jak rzuca się w wir zajęć uczelnianych i nie tylko, jak śpiewa, pisze teksty, udziela się gdzie może, trafia do zespołu Mazowsza, występuje, zwiedza świat, pisze do męża (albowiem zdążyła już wyjść za mąż) listy.

Tylko co z tego? Nie czuję więzi, nie czuję sensu i celu pisania tej powieści, nie wiem, dlaczego ona powstała. Jeśli to rodzaj autobiografii, to w porządku - uznaję jednocześnie, ze smutkiem, że ta książka nie jest dla mnie, być może jest ona ważna dla rodziny autorki, jej znajomych, dla niej samej wreszcie, jako coś w rodzaju rozliczenia się z przeszłością. Upchnięto w powieści wszystko, co tylko się dało, nie tylko to, co dotyczy bohaterki i jej rodziny, ale też opowieści zasłyszane od znajomych, nie przeczę, ważne, ale sprawiająe wrażenie wtłoczonych na siłę.

Rozczarowała mnie czwarta część sagi pani Barbary Rybałtowskiej. O ile poprzednie części wzruszały i bawiły, to czwarta po prostu nudzi. A ma być jeszcze piąta i raczej już jej nie kupię - no chyba że moja Mama będzie chciała, to wtedy.

Mea culpa. Saga cz. IV [Barbara Rybałtowska]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE
Ocena: 3/6.