Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przeczytane w 2014. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przeczytane w 2014. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 18 lutego 2018

"Magiczne lata" Robert McCammon


Jak można przeczytać tak doskonałą książkę i przez parę lat nie napisać o niej ani słówka? Głupio mi i chcę się poprawić.

"Magiczne lata" to opowieść o pewnym chłopcu mieszkającym w małym miasteczku w Alabamie i o tym, co mu się przytrafia. Mam jednak wrażenie, że ta opowieść jest tylko pretekstem do opowiedzenia czegoś więcej, ba, do opowiedzenia WSZYSTKIEGO, co tylko autor miał w głowie. Takie rozpasanie pisarskie rzadko wychodzi powieściom na dobre, tu jednak powstało arcydzieło. To WSZYSTKO bowiem jest ujęte w zgrabnych ramach miasteczka Zephyr, a Cory Mackenson prowadzi nas, czytelników, przez miasteczko ze szczerością i świeżością i jedenastolatka, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. 

niedziela, 18 października 2015

"Preludia i nokturny" Neil Gaiman - Sandman


Komiks kupiłam na Warszawskich Targach Książki, namówił mnie Tomasz Kołodziejczak, nie opierałam się zbytnio, ciekawa Gaimana w wydaniu rysunkowym. Odleżał swoje, przeczytałam dopiero niedawno.

Cóż to jest? Zwariowany nieco facet próbuje uwięzić Śmierć. Zamiast tego w pułapkę  wpada Sen, którego zwariowany facet ograbia ze wszystkiego (ubrania, maska, sakiewka) i nagiego przetrzymuje w magicznym kręgu. Trzyma i trzyma, na świecie dzieją się dziwne rzeczy ("chwieją się fundamenty światów"), porywacz się starzeje i umiera, jego następca też się starzeje... a Sen wciąż jest uwięziony. Nagi, wycieńczony, milczący. Lata całe! Ten klimat wysysa tlen z powietrza.

Dalej jest jeszcze lepiej, to znaczy gorzej. Sen ucieka i próbuje się pozbierać, szukając rzeczy, które mu zagrabiono, a które zdążyły rozproszyć się po świecie i poza światem. Odzyskanie każdego z nich to ciężka harówa. Straszne.

Te wizje... piekło, demony, to, co z ludźmi może uczynić zło w czystej postaci, to jest jakiś horror. Jestem oszołomiona, wstrząśnięta, rozbita na kawałki. Jednocześnie trwam w głębokim podziwie dla wyobraźni autora. Pomieścił w jednym komiksie niewiarygodnie dużo wątków, postaci, scen, nawiązań, skojarzeń, mrugnięć okiem.

Jednak  kompletnie, ale to zupełnie nie mam pojęcia, czy chcę poznać dalszą część tę historii. Dawno mi się to nie zdarzyło.

Rysunki? Nie napiszę ani słowa na temat rysunków. Godne są treści.


"Preludia i nokturny" scenariusz Neil Gaiman, rysunki Sam Kieth, Mike Dringenberg, Malcolm Jones III, kolory Daniel Vozzo, okładka Dave McKean, tłumaczenie Paulina Braiter, Egmont Polska, 2014.

czwartek, 2 kwietnia 2015

"Rycerz bezkonny" Romuald Pawlak


Na dzień dobry przyznam się, dlaczego po to sięgnęłam i przeczytałam. Dziwne nieco pobudki, ale pocieszam się, że zapewne bywają jeszcze dziwniejsze. Otóż pana Romualda poznałam na Targach Książki w Katowicach, hm, poznałam to za dużo powiedziane, przyszedł na nasze blogerskie panele dyskusyjne, zapytałam koleżanki, kto zacz, bo na blogera średnio wyglądał - i dowiedziałam się, że to pan Pawlak, pisarz. Wielką miałam ochotę na pogawędkę, ale nie miałam śmiałości zagadać, bo nie znałam ani jednej jego książki! Teraz już znam i nie będzie mi głupio podejść, gdy los znów nas rzuci na jakąś książkową imprezę.

Romuald Pawlak pisze powieści fantastyczne, obyczajowe oraz książki dla dzieci. Z tego wszystkiego wybrałam fantastykę. "Rycerz bezkonny" to historia Fillegana z Wake, rycerza bardzo bardzo podupadłego. Rodową siedzibę przejął kupiec za długi (za to rycerz zionie nienawiścią do całego stanu kupieckiego), toteż Fillegan tuła się po świecie, zarabiając na życie czym popadnie.
Ale to właśnie kupcy mają pieniądze w tym świecie (typowo średniowiecznym) i żeby przeżyć, nie można gardzić ich pieniędzmi. Trafia się rycerzowi taki jeden kupiec, który za uratowanie narzeczonej gotów jest zapłacić każde pieniądze, a do tego gratisowo dorzuca parę magicznych ksiąg.

I wtedy się zaczyna. Fillegan bierze się za magię i jak każdemu samoukowi, wychodzi mu różnie. Bardzo różnie. Czasem bardzo śmiesznie, a czasem tylko zabawnie.

"Rycerz bezkonny" to powieść z gatunku humorystycznego fantasy. Bardzo dobrze się bawiłam przy czytaniu, choć na początku nie mogłam się opędzić od skojarzenia z "Ariwaldem z Wybrzeża" Piekary. Potem skojarzenie mi znikło, bo powieściowy świat wciąga bez reszty. Naprawdę dobra rozrywka, Fillegan da się lubić, a przygody jego oraz jego kompanii są różnorakie i wyborne.

Panie Romualdzie, nawet mam już gotowe pytanie do pana na kolejne TK: czy tytuł powieści ma coś wspólnego z "Rycerzem nieistniejącym" Italo Calvino?

Dziękuję za ebooka wydawnictwu RW2010.
Autor na naszym panelu, foto moje


"Rycerz bezkonny" Romuald Pawlak, Oficyna Wydawnicza RW2010, 2012.
Rycerz bezkonny [Romuald Pawlak]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

piątek, 20 marca 2015

"Cztery strony czasu" Iwona Chmielewska


O Iwonie Chmielewskiej wielokrotnie już tu pisałam. Uważam, że to wyjątkowa artystka - w mistrzowski sposób potrafi wyrazić całą gamę uczuć, wrażeń, pojęć, posługując się oszczędnie słowem i bogato obrazem.

"Cztery strony czasu" tylko mnie utwierdziło w przekonaniu, że jest genialna. Pani Chmielewska przedstawiła mi swoje miasto, Toruń. Jednak w przeciwieństwie do typowych przewodników (ale tych ludzkich, nie takich książeczek w formacie kieszonkowym), którzy wskazują, że w centrum rynek, na prawo zamek, na lewo rzeka - rozciągnęła swoją opowieść nie w przestrzeni, a w czasie. Miejsce jest zawsze to samo, a raczej cztery miejsca, czyli cztery mieszkania, jak cztery strony świata.

Zaglądam do tych mieszkań, przedstawionych przez autorkę pięćset lat temu, potem czterysta , znów skok o sto lat. Czasy się zmieniają, a pewne rzeczy pozostają niezmienne od setek  czy tysięcy lat. Ludzie rodzą się i umierają, kochają i nienawidzą. Troszczą się o swoje rodziny, pracują, z radością celebrują święta. Bardzo lubię, gdy mam możliwość spojrzenia wstecz, na życie naszych przodków, toteż ta książka bardzo przypadła mi do serca (wiecie, zaczynam po troszeczku interesować się genealogią). Cenię pamięć i przeszłość, pani Iwona też.

Wisienką na torcie jest rysunek przedstawiający warsztat autorki, a raczej jego fragmencik. Pudełeczko z
szufladkami, a każda opisana nazwą mieszkania. Z szufladek wyglądają obrazki, z innego pudełka wychylają się głowy i ręce. To świadczy o starannym i długim przygotowywaniu się do pracy.

Wspaniała książka. Trafiła na podium w 2014 roku, pisałam o tym tutaj - jak chyba każda książka Iwony Chmielewskiej, jaką miałam okazję przeczytać.

A na koniec fragmencik:
"W tym samym czasie w pracowni autorki książek obrazkowych zza zamkniętego okna słychać huk petard. Przed chwilą przyszedł mejl z życzeniami noworocznymi z kraju, gdzie Nowy Rok trwa już od siedmiu godzin, a także z kraju, w którym Nowy Rok dopiero za siedem godzin nadejdzie. Mały piesek, który boi się wybuchów i błysku petard, co roku bardzo przeżywa sylwestra. Książka, którą jego pani właśnie kończy, musi jeszcze poczekać... Autorka nie wie, że książka ta będzie kiedyś wydana w dalekim kraju, a dzieci z tego kraju po raz pierwszy usłyszą nazwę jej miasta."
"Cztery strony czasu" zostały wydane najpierw w Korei, a dopiero po trzech latach w Polsce - dodam gwoli wyjaśnienia. Ale chciałam zwrócić uwagę na coś innego. Oto kawałek ilustracji z pracowni autorki.
Stół, a na nim herbata, zeszyt z wycinkami, nożyczki, klej, kredki i pudełko. Wiecie, co jest w pudełku? Nie wiedziałam, ale pogrzebałam w pamięci i trafiłam na wspomnienie z Targów Książki w Krakowie, kiedy to pani Iwona podpisywała mi książkę. Sami zobaczcie:
Jest zeszyt z wycinkami, klej  i pudełko. W pudełku mieszczą się długopisy, kredki, ołówki, mazaki - taki miniwarsztat pracy grafika.


Bardzo dziękuję za egzemplarz wydawnictwu Media Rodzina.

"Cztery strony czasu" Iwona Chmielewska, Media Rodzina, Poznań 2013.

piątek, 13 marca 2015

"Mnich. Romans grozy" Matthew Gregory Lewis



Gdybym się na tę książkę natknęła w księgarni czy w bibliotece, kijem bym jej nie tknęła. Mnisie klimaty mnie nie interesują. Romanse - hm, no zależy jakie. Ale grozy? O, to już stanowczo nie! W życiu!

Tak się jednak stało, że dostałam ją w formie audiobooka, a że czegoś w aucie słuchać trzeba, wetknęłam do odtwarzacza i zaczęłam słuchać. Kiedy doszłam już do końca powieści, miałam okazję zapoznać się z obszernym posłowiem, autorstwa tłumaczki, w którym to powieść została ze znawstwem opisana, zanalizowana, rozebrana na czynniki pierwsze i zręcznie poskładana z powrotem. Wszystko to ociekało niesłychaną znajomością tematu, erudycją i oczytaniem. Choćbym się skichała, poziomu nie dosięgnę.Toteż moja opinia będzie nieco toporna.

Romas, a właściwie romanse.

O czym jest ta książka? To powieść gotycka, obejmująca z grubsza dwa wątki: losy Antonii oraz jej wielbiciela Lorenza oraz burzliwy romans Agnes i Rajmonda. Pary, zdawać by się mogło, powinny czym prędzej połączyć się w małżeństwa i żyć razem długo i szczęśliwie, złośliwy los rzuca im jednak kłody pod nogi. Nieprzychylność rodziny, zesłanie do klasztoru, brak posagu, zbyt pochopnie złożone obietnice, porwanie przez rozbójników, nawiedzanie przez widma, ataki złego ducha czyli szatana, kuszenie, uwięzienie w lochach, morzenie głodem, gwałt, zabójstwo, fałszywe świadectwo, kazirodztwo, dzieciobójstwo... Oto, na co możemy natknąć się w powieści, a dam głowę, że nie wymieniłam wszystkiego.

Teraz mnich.

A tytułowy mnich? Jest, jest, nie zapomniałam o nim. Mnich Ambrozjo jest spoiwem łączącym te wszystkie okropności. Pobożny i świątobliwy mąż, cudowny kaznodzieja, skrzyżowanie świętego Franciszka z Sawonarolą. Szybko się jednak okazuje, że wystarczy najlżejsza pokusa, by mnich zapomniał zupełnie, czym są zasady moralne. Przez podszepty złego ducha traci zupełnie człowieczeństwo, staje się bezwzględny i okrutny. W bagno swych chuci wciąga coraz to nowe niewinne duszyczki, misternie plotąc łańcuch zła, łańcuch coraz dłuższy i grubszy...

Bardzo smutna powieść, choć przyznam, że zakończenie daje nadzieję, iż z ludźmi nie jest jeszcze tak źle, że patologia to wyjątek, nie reguła.

Nie dla twitterowców!

Powieść została wydana po raz pierwszy w 1796 roku - kawał czasu już upłynął i to się czuje. Piszę to teraz z uśmiechem. ale płytkę z książką wrzuciłam do odtwarzacza zaraz  po mocno dynamicznej "Pieśni łuków"  i po odsłuchaniu kilku pierwszych ścieżek miałam mocno zdumioną minę. Co to do licha jest (pytałam sama siebie), co to za kwieciste opisy, barokowe zdania, no błagam,  co to za ględzenie? Przeszkadzało mi to, na szczęście do czasu. Potem już te bogate szczegółami opowieści zaczęły mi się podobać. Ech, westchnęłam pod koniec, my, ludzie z XXI wieku, żyjemy w czasach tak pośpiesznych, że kawał uczciwej, niespiesznej narracji uznajemy za rozwlekłe nudziarstwo. Era facebooka i twittera, prawda?
Źródło: filmweb.pl

Co do  lektora: Zbigniew Wróbel ma bardzo, bardzo przyzwoity głos. Dykcja bez zarzutu, stopniowanie napięcia opanowane znakomicie. Bardzo dobrze mi się słuchało.


Za książkę - niespodziankę dziękuję Wydawnictwu Aleksandria!

"Mnich. Romans grozy" Matthew Gregory Lewis, tłumaczenie Zofia Sinko, czyta Zbigniew Wróbel, Wydawnictwo Aleksandria, 2014.

wtorek, 10 marca 2015

"Labirynt Śniących Książek" Walter Moers

 Mało kto z moli książkowych nie zna "Miasta Śniących Książek"! Powieść ta, wydana w Polsce przed ośmiu laty, szturmem wzięła wszystkie bastiony książkomaniaków.  Wcale się nie dziwię, mnie też podbiła, zawierała bowiem to, co lubię bardzo: książki, powieści, autorzy, regały, biblioteki, regały, księgarnie - i tak można by jeszcze długo wymieniać. Od "Miasta..." się zaczął mój zbiór dzieł Moersa wydanych w Polsce - mam wszystkie na półce.

 Camonia, Camonia, Camonia!

Wiadomość, że ukaże się "Labirynt..." zelektryzowała mnie. Aaaa, czad, myślę sobie. Wracamy do Camonii, do Miasta, do książek, książek, KSIĄŻEK!

Teraz ci, którzy nie czytali "Miasta...", a mają to w planach, pomijają ten akapit. Żeby bowiem choćby odrobinę przybliżyć fabułę "Labiryntu...", muszę zdradzić, co się działo wcześniej. Główny bohater, smok - poeta, Hildegunst Rzeźbiarz Mitów jest świadkiem zagłady miasta i przeogromnych, ukrytych pod nim katakumb. Nie mówiąc już o tych wszystkich książkach... Wraca do domu i z godnością spoczywa na laurach, pisząc bardzo dużo i bardzo źle, przy tym pławi się w blasku sławy i kompletnie głuchnie na głos krytyki.

Z zapartym tchem czekałam na...

Tajemnicze wezwanie ściąga go jednak z powrotem do Miasta Śniących Książek, a tam... No właśnie, na to "a tam" czekałam przez całą książkę z zapartym tchem. I gdyby nie naturalna reakcja obronna organizmu, to bym się udusiła.
Przesadą byłoby stwierdzenie, że, w "Labiryncie..." nic się nie dzieje, ba, w końcu to dzieło ma 376 stron. Ale to, co się dzieje, to nie było to, na co czekałam! Hildegunst po prostu zwiedza Miasto Śniących Książek, a raczej to, co się z Miasta wykluło. Na  szczęście literatura wciąż stoi na pierwszym miejscu, ale są też inne formy działalności, w jakich mieszkańcy znaleźli upodobanie. Na przykład teatr.

O mato z córką, na temat teatru jest pół książki chyba! Odczułam przesyt. Autor ma wizję wielką, monumentalną wręcz. Nieszczęściem, nie umie się powstrzymać, by nie ujawnić czytelnikom wszystkich szczegółów i szczególików  tej wizji. To się nazywa napchać odbiorcę książką po dziurki w nosie. A co ma wspólnego teatr z literaturą?
[...] istnieje pewne dalekie pokrewieństwo między lalkami z teatru a antykwarycznymi księgami miasta, wiesz? Jedne i drugie pogrążone są w czymś w rodzaju magicznego snu tak długo, jak długo nikt ich nie używa, prawda? [...]Wszystkie ożywają w kontakcie z publiką".[1]

I tak kocham Moersa.

Czy to znaczy, że mi się nie podobało? Ależ skąd. Wszystko, co wychodzi spod pióra Moersa, podoba mi się (ani chybi znaczy to, że jestem rasową fanką jego twórczości). Tylko że akurat "Labirynt" podobał mi się mniej, przez to zapchanie oraz przez zakończenie książki. Takie wiecie, urąbanie siekierą, a nie zakończenie. Teraz mam czekać z wywieszonym jęzorem na ciąg dalszy.
O tym, że autor zakamuflował w tekście nazwiska znanych i sławnych ludzi związanych z literaturą (właściwie ogólnie ze sztuką), chyba pisać nie muszę, bo ten sam zabieg zastosował w "Mieście...". Tyle że tutaj dla ułatwienia na końcu książki jest malutka ściąga, tak żeby zachęcić do samodzielnego łamania głowy. Ale i tak, gdy trafimy na zdanie:
"I przeczytałem też wszystkie powieści Olyandera Conthura  o Herlosie  Olmshocku - dziesiątki razy!"[2]
to przecież wiemy, o co chodzi, prawda? To super pomysł i znakomity sposób na rozruszanie szarych komórek.

Na oddzielną wzmiankę zasługują rysunki Moersa. Drobiazgowe, dopieszczone, złożone z miliona malusieńkich kreseczek. Za tymi kreseczkami ukrywa się tylko ułamek wyobraźni autora. Ach, gdybyż tak i "Miasto..." i "Labirynt..." powstały w wersji graficznej! Cóż za pole do popisu!
Lalki z teatru. s. 197



Mała szpila na koniec.

Nie mogłam się oprzeć, by nie przytoczyć też tych słów:
"Stękałem i wzdychałem przy tej lekturze jak podczas wejścia stromą górską ścieżką w parny letni dzień z plecakiem pełnym kostki brukowej. Nigdy nie czułem się tak obarczony przez słowa, wręcz obciążony. Jakby to sam autor kurczowo trzymał się moich nóg, abym wlekł go za sobą przez jałową kamienną pustynię".[3]
To fragment z samego początku książki. Oj, szkoda, że pod koniec Moers o nim zapomniał i sam sobie na plecy zarzucił ładuneczek.


P.S. Wielkie ukłony dla pani Katarzyny, tłumaczki, która przełożyła książkę genialnie. 
---
[1]  "Labirynt Śniących Książek", powieść z Camonii autorstwa  Hildegunsta Rzeźbiarza Mitów, przekład z camońskiego i ilustracje Walter Moers, przekład z Waltera Moersa bez ilustracji Katarzyna Bena, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2014, s. 186
[2] Tamże, s. 103
[3] Tamże, s. 21

Bardzo dziękuję ze książkę Wydawnictwo Dolnośląskiemu!

piątek, 6 marca 2015

"Wigilia Mamy Mu i Pana Wrony" Jujja Wieslander, Sven Nordqvist


No ładnie, początek marca, a ja wyskakuję z Wigilią, niezły zapłon, co? Usprawiedliwiam się: przeczytałam to sobie i dzieciom przed świętami Bożego Narodzenia, jak należało, a piszę teraz. Piszę, bo jest tak cudowna, że zasługuje na wzmiankę na blogu.

Wigilia się zbliża, więc Pan Wrona wpada w panikę: nie ma prezentów! Wypisz wymaluj, jak ja przed świętami (co roku sobie obiecuję, że zacznę kompletować prezenty w lipcu i co roku o tym zapominam), tylko że ja łapię się za głowę gorączkowo myśląc: co dla męża? dla mamy? dla dzieci gry czy zabawki? Pan Wrona łapie się za głowę: co dla mnie? Nazywajcie go egoistą, jeśli chcecie, ja wolę myśleć, że wychował się w lesie, gdzie nikt nikomu niczego za darmo nie dawał. Trudne dzieciństwo. Mama Mu to co innego. Zawsze o nią dbano, trzymano w cieple, dawano jeść. Na takim gruncie bujnie wyrosła dobroć i empatia krowy.

Naj, naj, najpiękniejsze jest jednak to, że Mama Mu potrafi przekazać dalej cząstkę swojej dobroci. Bez zbędnych słów, po prostu robi swoje, uśmiechając się łagodnie.

Wierzcie lub nie, ale gdy czytałam na głos fragment, kiedy to Mama Mu pokazuje Panu Wronie jego prezent, a on zaniemówił z wrażenia  - wzruszyłam się. Ech, takich wzruszeń życzę sobie częściej, nie tylko z okazji świąt. Pamiętajcie o Mamie Mu przed kolejnym Bożym Narodzeniem!

Źródło - ryms.pl


Hm, książeczka ma tylko jedną wadę. Jeśli dziecię wasze wierzy w świętego Mikołaja, to po lekturze powyższej książki może nieco zwątpić. Bo skoro prezenty dają sobie wzajemnie przyjaciele, to gdzie w tym wszystkim jest święty Mikołaj?


"Wigilia Mamy Mu i Pana Wrony"  Jujja Wieslander, ilustracje Sven Nordqvist, tłumaczenie Michał Wronek-Piotrowski, Zakamarki, Poznań 2014.

poniedziałek, 2 lutego 2015

"Nocna zamieć" Johan Theorin - kto lubi zimę, po książkę marsz


Szybko, szybko, Agnes, napisz coś o tej książce, zanim całkiem zapomnisz, o co w niej chodziło. Bo przyznaj, że choć czytało ci się ją świetnie, jest tym, czym jest: kryminalnym thrillerem z ociupinką nieokreśloności. Po pewnym czasie się ją zapomina, choć tak trzymała za klapy podczas czytania.


Toteż dla potomności napiszę: na wyspę, do starego domu sprowadza się rodzina: mąż, żona, dwójka dzieci. Mąż nauczyciel w Sztokholmie związany nieco kontraktem, musi pobyć jeszcze trochę w stolicy. Żona bierze na siebie remont, odświeżenie  i urządzenie domu. Sielsko anielsko. Nie, zaraz, jak na wyspie takiej jak Olandia może być anielsko, zwłaszcza gdy jest zimno lub wietrznie? Ale mniejsza z tym, ludzie tam mieszkają. Rodzina ma się na wyspie całkiem dobrze, w domu jest sporo do roboty, zbliżają się święta...

Przeskok. Po wyspie grasuje szajka złodziejaszków okradających domki letniskowe. Dwóch tępogłowych brutali i jeden nieco bystrzejszy z resztkami przyzwoitości.
Przeskok. Do domu spokojnej starości, gdzie mieszka Gerlof, przyjeżdża policjantka, na szczęście nie po to, by go aresztować, absolutnie nie. Przyjeżdża na rozmowy, bo ona i Gerlof są spokrewnieni, a ona chce poznać historię swojej rodziny, chce wiedzieć więcej o przeszłości i o swoich przodkach. Bardzo to chwalebne.
Przeskok. Policjantka ma romans ze swoim nauczycielem ze szkoły policyjnej, romans, który kończy się nie z jej inicjatywy; i który nieoczekiwanie ma ciąg dalszy

Jak można się spodziewać, te wszystkie wątki się połączą, doprowadzając do hucznego finału. Stop, jeszcze jednego wątku nie wymieniłam, wątku z przeszłości i osoby, która już nie żyje, ale wciąż potrafi nieźle namieszać w fabule. Do tego dorzucam jeszcze warstwę paranormalną, której jest na tyle malutko, że spokojnie można w nią nie uwierzyć, ale jest na tyle ładna, że nadaje powieści bardzo ładny koloryt.

"Nocna zamieć" to wyjątkowo silna wichura, podczas której zdarzyć się może wszystko. I zdarza się. Wichura, która zdarza się w Olandii zimą, ale nie każdego roku. Wichura niezwykła, silna, zacinająca śniegiem i lodem -podczas której lepiej nie wychodzić z domu. Takiej zamieci trzeba się bać.

Thriller to niesamowity, autor ma talent, żeby wgniatać czytelnika w oparcie kanapy. Bałam się i łapałam za głowę. A gdy książka się skończyła, odetchnęłam z ulgą. Ale żadnych imion bohaterów nie zapamiętałam, widać to powyżej, prawda? Tylko Gerlofa, ale to dlatego, że znałam go już wcześniej.

Macie zamiar to przeczytać? To poczekajcie na zimowy wieczór, kiedy za oknem będzie zacinać śniegiem, a wiatr będzie świszczał w szparach. Ha, lektura wtedy zmrozi wam trochę krew. A o to przecież chodzi podczas czytania kryminału, prawda?

"Nocna zamieć" Johan Theorin, tłumaczyła Bogumiła Ratajczak, Wydawnictwo Czarne, 2010. 
Nocna zamieć [Johan Theorin]  - KLIKAJ I SłUCHAJ ONLINE

niedziela, 1 lutego 2015

"W blasku ognia" Polscy Fani Metra 2033


"Metro 2033" przeczytałam z przyjemnością, toteż kiedy w ręce mi wpadła niniejsza antologia, bez wahania zabrałam się do czytania.
Całość skomponowana jest w zgrabny sposób, spajający opowiadania w jedną całość. Oto gdzieś na obrzeżach metra jest graniczny posterunek. Płonie tam ognisko, gdzie można podejść, przysiąść i odpocząć, czy też ogrzać się. Można też opowiedzieć swoją historię.

Podchodzą więc i opowiadają. Podchodzą różni: młodzi, starzy, kobiety, mężczyźni, zrezygnowani i waleczni. Opowiadają o potworach czających się w mroku, o tym jak ludzie potrafią być gorsi od potworów, o niebezpieczeństwach grożących na powierzchni, o walkach o władzę, o miłości, o zemście....

Wszystkie opowiadania ładnie wpisują się w klimat Metra 2033, ale nie zostają na dłużej w pamięci. Niektóre są wręcz nudne (ach, te przepychanki między stacjami), niektóre są nieco obrzydliwe (fuj, kanibalizm), a tylko niektóre zbliżają się poziomem do powieści Głuchowskiego (motyw tańczącej dziewczynki).

Zaś jedno opowiadanie porządnie mnie zezłościło, gdyż autor wykazał się paskudną niekonsekwencją narracyjną. Zapomniał bowiem, że kazał uczynić bohaterowi coś, za co potem ten bohater zrugał żonę. Głupio tak, autorze!

Zawartość zbioru:
- Tseena: Prolog
- Michał Serwin: Królowa tuneli
- Maciej "doctor" Kośka: Nocny taniec
- Tseena: Sprawiedliwość Dla wszystkich
- Dariusz "Stalker1982" Szczepański: Obietnica
- Paweł "PalBal" Balcerek: Duch tuneli
- Akuumo: Płomień
- Kacper Gładych: Olsztyn
- Kamil Jankowski: Nic, co ludzkie, nie jest mi obce
- Katarzyna Auguścik: Na Poliance
- malynosorozec: Pazury i kły
- Marcin "Amar" Wosztyl: Najpierw białe światło, potem czarny deszcz
- Mateusz "Hermetyczny" Gembarski: Czasem trzeba coś poświęcić
- Rafał "Rafen" Górniak: Nie wierzę w Boga

Darmowy ebook dostępny jest tutaj.


"W blasku ognia" wybór najlepszych opowiadań polskich fanów "Uniwersum Metro 2033", Insignis Media 2014.

W blasku ognia [PolscyFani UniwersumMetro2033]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

sobota, 31 stycznia 2015

"Arcanus Arctica" Dariusz Pawłowski - rozczarowałam się


To debiut młodego (rocznik 1972) pisarza. Jakże mi miło pisać takie słowa, bo też jestem młoda. 
 
Kryminał osadzony w bardzo nietypowych warunkach: na polarnej stacji badawczej. Co warto podkreślić - polskiej. Ekipa badaczy zajmuje się tym, czym badacze się zwykle zajmują: pomiarami temperatury, obserwacją pogody, pobieraniem próbek lodu, badaniem fauny i flory. Z krajem kontaktują się radiowo, poza tym w pobliżu (no, względnie w pobliżu, ale na upartego saniami czy skuterem da się dojechać) jest stacja norweska.

Pracują sobie ci badacze pilnie jak mróweczki pod czujnym okiem kierownika, Henryka Arctowskiego (znajome nazwisko, prawda?), aż tu nagle, jak grom z jasnego nieba, trup.  Dla załogi to szok i zaskoczenie, a dla kierownika szok do potęgi, bo odkrywa, że to nie wypadek, a zabójstwo.

Wiadomo, sama bym była bliska paniki, gdyby się okazało, że gdzieś blisko mnie grasuje morderca. W dodatku znam go i zapewne lubię - bo na stacji wszyscy są do siebie przyjaźnie (no, względnie) nastawieni. Jakby tego było mało, następuje cisza w eterze, nie ma komu zgłosić wypadku, bo nijak nie można skontaktować się z krajem. Polscy badacze od Norwegów dowiadują się, że w Polsce ogłoszono stan wojenny.

W tym momencie książka się sypie. Oczywiście, następuje ciąg dalszy, szukanie mordercy, przebitki na sytuację w kraju i inne jeszcze wątki, ale to nie zmienia faktu, że mi się posypało. Pozwolę sobie wypunktować to, co mi się nie podobało:

1. Wepchnięcie stanu wojennego w polarny kryminał. Owszem, fabularnie jak najbardziej na miejscu, są retrospekcje, pojawiają się motywy; ale mnie to zgrzytnęło jak ziarnko piasku w zębach. Właściwie nawet nie to, a wątek alianckich generałów i ich planów.
2. Wstawki z życia wewnętrznego bohaterów pełne widm, mgły, szaleństwa, mgławic, chaosu i tym podobnych bredni. Kryminał to miał być czy horror?
3. Brak podanej lokalizacji stacji, co mi bardzo przeszkadzało, bo lubię sobie umiejscawiać miejsce akcji. A tu wiadomo tylko tyle, że są wokół foki i walenie. Można by domniemywać, że to ta na Wyspie Króla Jerzego, ale nigdzie to nie jest napisane jasno.
4. W świetle powyższego braku niezwykle irytuje mnie drobiazgowa dokładność autora, gdy opisuje USS Oklahoma (ma reaktor wodny ciśnieniowy typu PWR GE S8G, wiecie?) oraz jego uzbrojenia.
5. Nie podobało mi się też opis emocji bohaterów, mocno, powtarzam MOCNO przejaskrawiony, przerysowany.
6. Błędy ortograficzne i zgrzyty stylistyczne:
- "rządza" (zapomniałam spisać strony)
- "zakwilił strasznym śmiechem" - s. 257
- "cieniutką jej [krwi] stróżką" - s. 51

Oceniłam na 2, bo oczekiwałam czegoś naprawdę dobrego (po recenzji Kasi), a mocno się rozczarowałam. Na pochwałę zasługuje jednak pomysł, czyli kryminał polarny. Niewiele jest takich.

"Arcanus Arctica"  Dariusz Pawłowski, Novae Res, Gdynia 2014.
Arcanus Arctica [Dariusz Pawłowski]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

niedziela, 25 stycznia 2015

"Oblubienica z Azincourt" Joanna Hickson - o pięknej Katarzynie

Po emocjonującej "Pieśni łuków" Cornwella, klasycznym "Henryku V" Szekspira i nieco zakurzonym, ale wciąż pięknym "Henryku V" Branagha - do rąk moich trafiła "Oblubienica z Azincourt". Uznałam to za uśmiech losu i z prawdziwą przyjemnością pogrążyłam się w lekturze.

Od razu się przyznam, że liczyłam na obraz bitwy pod Azincourt oczami Francuzów, czyli dworu króla Ludwika -no co poradzić, tak mi ta bitwa utkwiła w pamięci. Nie nie nie. Zorientowałam się szybko, że to zupełnie inna bajka. Hickson napisała powieść, w której nakreśliła losy Katarzyny de Valois od urodzenia aż do... hm, o tym potem. Autorka długie lata pracowała w telewizji BBC i zdaje mi się, że odbicie tego widać w książce, bo umie przedstawić historię w sposób przystępny, ciekawy i rzetelny.


Narratorem jest Mette, mamka, niańka, a także bliska przyjaciółka Katarzyny. Żadna tam arystokratka, gdzieżby, to córka piekarza. I chwała Bogu, bo nie jest zmanierowana (a cały dwór francuski na taki niestety wygląda) i ma masę zdrowego rozsądku. Przebywanie w pobliżu rodziny królewskiej wcale jej nie zepsuło. Zresztą tak naprawdę żadna to atrakcja, praca dla monarchii. Król boi się, że się potłucze jak szklana tafla. Królowa rodzi dzieci jedno po drugim (dwanaścioro, słuszny wynik), po czym oddaje je w opiekę niańkom i dalejże królować, brylować i błyszczeć jak paw.

Katarzyna ma Mette, która opiekuje się nią najlepiej jak potrafi, nią i jej rodzeństwem. Przychodzi jednak dzień, w którym każdy idzie w swoją stronę. Dzieci królewskie nie są dziećmi, są kartami przetargowymi w polityce, są przyszłymi mężami, żonami, następcami tronu lub gwarantami międzynarodowych traktatów.  Tak też było z Katarzyną. Miała zostać żoną króla Henryka V, ale co rusz się ta koncepcja zmieniała, aż w końcu biedne dziewczę nie wiedziało, na czym stoi. Tak, wiedziałam już z historii, jak się ten wątek skończy, ale nie wiedziałam, jakie były przed tym zawirowania polityczne!
Ba, polityki w tej książce jest całe mnóstwo. Wiecie, tych monarszych spisków i knowań nie znoszę, plączą mi się, mylą i denerwują. Na szczęście Mette opowiada o całej tej pajęczej sieci intryg tak, że da się to wszystko pojąć.

Powieść kończy się nader nieoczekiwanie. Katarzyna postanawia wyjechać do Anglii i... i no właśnie, koniec! Obruszyłam się, no jak to, a co dalej, jak tak można, urywać książkę w połowie! Skandal! Rzuciłam się do internetu, na stronę wydawnictwa i tam doczytałam (uff), że będzie kolejna część (uff uff) w listopadzie tego roku (dopiero?! grrr!).  Nie mam wyjścia, poczekam.

Porównałam sobie "Oblubienicę z Azincourt" z dziełami wymienionymi we wstępie (nic dziwnego, niezły ciąg literacko-filmowy mi się utworzył) i mam kilka spostrzeżeń.
Po pierwsze - trochę nieładnie ze strony Szekspira, że z Katarzyny zrobił pensjonarsko rozchichotaną dzierlatkę, wydaje mi się, że jako przyszła królowa była naprawdę wykształconą i rozumną niewiastą.
Po drugie po raz kolejny stwierdzam, że Cornwell jest mistrzem akcji, krwi, potu i łez, w przypadku Azincourt także błota. Nikt, a na pewno nie Joanna Hickson mu w tym nie dorówna (inna rzecz, że pani Hickson w ogóle nie ma takiego zamiaru).
Po trzecie szukałam w "Oblubienicy..." śladów bitwy. Niewiele znalazłam. Na stronie 148 początek wyprawy Henryka do Anglii, na stronie 161 lamenty delfina Ludwika, a na stronie 173 relację herolda. Ale są łucznicy!

No to teraz czekam do listopada, na drugą część.

"Oblubienica z Azincourt" Joanna Hickson, tłumaczenie Maria Zawadzka, Wydawnictwo Literackie, 2014.

Oblubienica z Azincourt [Joanna Hickson]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

niedziela, 18 stycznia 2015

"Pamiętnik Blumki" Iwona Chmielewska


Każdy wie, kim był Janusz Korczak (a jak nie wie, to niech się dowie). Wiemy, że prowadził Dom Sierot  i że kochał dzieci. Do samego końca.

"Pamiętnik Blumki" daje nowe spojrzenie na Dom Sierot, bo to takie dziecięce spojrzenie. Blumka pisze pamiętnik, za punkt wyjścia obierając zdjęcie Doktora z dwanaściorgiem dzieci. Pisze o tych dzieciach, o sobie, o wakacjach, o rozmowach z Doktorem, o wzajemnych relacjach między dziećmi. Pisze o życiu.

Blumka pisze tak, że z kartek pamiętnika wygląda jej charakter: spokojny, poważny i uczciwy. Dla dziewczynki ważni są inni, nie ona sama - nie zdziwiło mnie jej marzenie, by zostać wychowawczynią w domu takim jak Dom Sierot.

W pamiętniku nie ma wojny, strachu, gniewu. Nie ma, ale przecież wiem, że potem... wszyscy wiemy. Ta wiedza zasłania nam życie w Domu Sierot przed wywózką, a to było szczęśliwe życie. Doktor umiał uleczyć każdą dziecięcą duszę:
"Pan Doktor jej do niczego nie zmuszał, tylko dużo z nią rozmawiał, ale tak, żebyśmy nie słyszeli. I Hanna się zmieniła".
A także naprostować krzywe dziecięce ścieżki
"Kiedyś, gdy rozwalił kijem mrowisko, Pan Doktor bardzo się pogniewał i podał go do naszego dziecięcego sądu. Chaimek płakał i żałował, więc sąd mu wybaczył, a Pan Doktor go mocno przytulił".

Doktor uczył dzieci szacunku dla innych, poczucia własnej godności, uczył, że warto jest być dobrym, że lepiej jest przebaczać niż karać. Uczył samych dobrych rzeczy, a do tego miał serce pełne miłości. Można pozazdrościć dzieciom takiego Doktora, co?

Wizualnie "Pamiętnik Blumki" jest ucztą dla oczu (zresztą, która książka pani Iwony nie jest). Na dzień dobry dostałam pióro: przepięknie pomalowaną obsadkę ze stalówką, do tego kałamarz obok. Miód na moje serce. Dalej zdjęcie. Narysowane, ale jak pięknie! Potem dzieci ze zdjęcia - historia każdego z nich jest inna, więc i ilustracje niepowtarzalne. Ale jest jeden element wspólny dla każdej opowieści, dla każdej strony tej książki. To zeszyt w linie, w jakim zapewne pisała Blumka. Właściwie nawet nie zeszyt, tylko kartki z niego. Pocięte  i starannie ułożone stają się belką, obrusem, termometrem, wodą z prysznica, kaloryferem, stosem książek i zeszytów, siedmioramiennym świecznikiem, plastrem na skaleczenia i sznurkiem na pranie. Kartki są całym światem.

Zdjęcie pochodzi ze strony Media Rodzina

Przecież można na kartkach zeszytu czy książki zmieścić cały świat, prawda? My, mole książkowe, doskonale o tym wiemy.

Pani Iwono, dziękuję, że napisała pani "Pamiętnik Blumki". Pamiętnik jest od pamiętania, a pamiętać trzeba...

Wydawnictwu Media Rodzina dziękuję za egzemplarz książki.

P.S. A teraz zerknijcie do poprzedniej notki, "O tych, którzy się rozwijali" i obejrzyjcie stronę, którą tam zamieściłam. Pan Doktor? Łączą się te książki, prawda? A jeszcze z półki zerka na mnie "Korczak. Próba biografii", a pod łokciem leży "Ostatnie przedstawienie panny Esterki".

"Pamiętnik Blumki" Iwona Chmielewska, Media Rodzina, Poznań 2011.

piątek, 16 stycznia 2015

"O tych, którzy się rozwijali" Iwona Chmielewska - o niciach, o ludziach


Zaskakująca książka - jak zresztą wszystkie książki Chmielewskiej, na jakie miałam okazję trafić.

Kanwą opowieści są... nici. Motki nici, które zostały znalezione gdzieś w szufladzie. Zwykłe, niezwykłe nici. Wiecie, że nici, sznurki, szpagaty przydają się wszędzie? Można nimi związać rozsypujące się włosy, zrobić uchwyt do sanek, wędkę czy sznur do prania. Można, po połączeniu sił (spleceniu kilku nici razem) uratować tonącego czy zrobić hamak. Ale można też wykorzystać nici w mniej chwalebnych celach: złapać konia na lasso czy motyla w siatkę. Ani koń, ani motyl, ani choćby ryba złapana na wędkę z pewnością nie są zadowolone z takiego obrotu sprawy.

W książkach Chmielewskiej jest tak, że pod bogatą formą ukrywa się równie bogata treść. Dziecko mi to uświadomiło - Krzyś oglądał razem ze mną, ja mu czytałam, a potem odpowiadałam na pytania: a dlaczego, a po co, a skąd to? Proste nici stały się ludźmi, którzy pomagają w przeróżnych aspektach życia. Rozwijają się przy tym i jest ich coraz mniej. Ale przecież słowo "rozwijać się" ma dwojakie znaczenie, to także pogłębianie swoich zainteresowań, poszerzanie horyzontów, słowem ulepszanie.

Czyli jest ich coraz mniej, ale jednocześnie są coraz lepsi. Docelowo znikną, ale jako ideały. Kto? Ludzie? Nici? A któż by chciał to jednoznacznie rozstrzygać, skoro tak jak jest, niejednoznacznie, jest dobrze?

Warstwa wizualna książek pani Iwony mnie zachwyca. To kolaże złożone z przeróżnych materiałów: nici, włóczek, zdjęć, rysunków. Wszystko skomponowane subtelnie i ze smakiem. Tekst do tego jest oszczędny i bardzo, mam wrażenie, przemyślany. Można skupić się na rysunkach, a ja to bardzo lubię. Nie mam zbyt wielu zdolności twórczych, toteż czasem lubię pogapić się w zachwycie na dzieło kogoś wyjątkowo utalentowanego. Wzdycham sobie, do licha, nigdy bym nie wpadła na to, że można tak ująć to, tak narysować tamto, tak przedstawić to i owo.

Źródło zdjęcia - mediarodzina.pl


Iwona Chmielewska wydaje u nas coraz więcej książek i bardzo się z tego cieszę. Z autografu (nie w tej książce, w innej) też. Bardzo mi się też podobało pudełko, które pani Iwona  położyła na stoliczku na stoisku Media Rodzina  - zerknęłam do środka, a tam całe mnóstwo piór, długopisów, ołówków, mazaków. Miniwarsztat grafika. Śliczny.

Bardzo dziękuję wydawnictwu Media Rodzina za książkę!


"O tych, którzy się rozwijali" Iwona Chmielewska, Media Rodzina, Poznań 2014.

czwartek, 15 stycznia 2015

"Australia" Barbara Dmochowska


Australia jest strasznie daleko, prawda? Gdzieś po drugiej stronie kuli ziemskiej  i zapewne ludzie chodzą tam do góry nogami. Czy tak jest chodzą, postanowiła sprawdzić autorka książki i wybrała się z chłopakiem do Australii. Brzmi to bardzo prosto: uzbierali trochę pieniędzy, załatwili formalności i polecieli. Na miejscu znaleźli znajomych, pracę, mieszkanie, czyli taka mała stabilizacja. Ale to przestało im wystarczać, Sydney zrobiło się za ciasne.
Kupili więc samochód po przejściach, skompletowali ekwipunek, po czym ruszyli: na przełaj przez całą Australię. Co im się przydarzyło, autorka zamieściła w książce. Dzień po dniu, biwak po biwaku, miejscowość po miejscowości.

Dam głowę, że autorka prowadziła dziennik podróży i na podstawie tych zapisków napisała książkę. Dlaczego tak sądzę? Właśnie przez tę drobiazgowość. W książce zawarte jest wszystko: jaka była pogoda, co jedli, którędy jechali, kogo spotkali na drodze i która z opon szwankowała. Także gdzie rozbijali namiot, jak długo spali i jak wyglądała okolica.

Zapiski pozbawione są tego dobroczynnego filtru, jaki daje czas, wymazując rzeczy mało istotne, a pozostawiając te, które mocno zapisały się w pamięci. Nie ma selekcji, zupełnie jakby wszystko było tak samo ważne. Ale czy tak rzeczywiście jest? Przecież wiemy, co nam pozostaje w pamięci z podróży, na pewno nie wszystko...

Mam wrażenie, że dla kogoś, kto marzy o takiej podróży na antypody, ta relacja będzie źródłem niezwykle cennych informacji. Jednak dla kogo, kto chciałby poczytać o Australii, to tej Australii jest nieco za mało. Bo to nie jest książka o tym kontynencie, tylko o podróży przez kontynent. Kraj widać w nim z okien samochodu i z namiotu rozbitego przy drodze. Może tak się właśnie dogłębnie poznaje kraj, jeżdżąc po nim wzdłuż i wszerz? A ja marudzę, że czegoś mi zabrakło, maruda ze mnie jedna.

Wiem, czemu marudzę. Przez Aborygenów, których w książce nie ma prawie wcale, oprócz kilku  pijanych osobników. Powie ktoś - Australia nie składa się z Aborygenów. Wiem. Myślę jednak, że to bardzo istotny element tamtejszego świata. Dla porównania - Marek Tomalik napisał o nich szerzej i to mi się podobało.
A Ros Moriarty sprawiła, że bardzo emocjonalnie podchodzę do ludności tubylczej Australii.

Reasumując: chcecie poczytać o tym, jak dwójka studentów jeździ po Australii, to książka idealna dla Was. Ale niczego głębszego tam nie oczekujcie.Trzeba jednak uczciwie przyznać, że przeżyli zachwycającą przygodę. Czego dowodzą takie zdania:

"Było cudnie. Nie słyszeliśmy już ptaków, tylko cykady i szum liści"[1].
"Mieliśmy znowu trochę światła i gorącą herbatę. Czegóż więcej potrzeba do szczęścia? Pięknie"[2].
"Ludzi jak zwykle brak. To miłe"[3].
"Samochód był dzielny, więc spokojnie mogliśmy rozkoszować się widokami"[4].

Książka jest znakomicie wydana, kredowy papier, twarda oprawa, mapa na wyklejce z trasą (świetna rzecz!) i mnogość ciekawych zdjęć. W końcu seria "Poznaj świat" to porządna seria. Ale błąd się zdarzył: fotka na stronach 24-25 jest odbita jak w lustrze (napisy na wieżowcach zdradziły). Pana od składu zdjęć proszę o więcej uwagi!

Bardzo dziękuję Wydawnictwu Bernardinum za książkę!
---
[1] "Australia" Barbara Dmochowska, Wydawnictwo "Bernardinum", Pelplin 2014, s. 59.
[2] Tamże, s. 62.
[3] Tamże, s. 95.
[4] Tamże, s. 214.


niedziela, 11 stycznia 2015

"Baśnie" Bill Willingham - czy Królewna Śnieżka ożeni się z Wilkiem?


Janek pożyczył mi komiks "Baśnie", trzy tomy, a że dziś nadarza się okazja, by mu przeczytane oddać, siadam szybciutko, żeby skrobnąć parę słów na ich temat. Inaczej zapomnę, jak mi się podobało.

Bo podobało mi się, że hej. Przepadam za książkami, które wykorzystują w jakiś sposób historie znane z innych książek, mitów czy bajek. Lubię, jak autorzy bawią się znanymi motywami, ale piszą je na nowo, piszą po swojemu, od drugiej strony czy od końca. Z grubsza można to nazwać intertekstualnością (właśnie znalazłam to pojęcie w wikipedii, wiecie, że są aż cztery koncepcje intertekstualności?). Związki i rozwiązki między tekstami, to naprawdę ciekawe!

Powracając do Billa Willinghama: wziął bohaterów z popularnych bajek dla dzieci i stworzył komiks, gdzie ci bohaterowie mieszkają w Baśniogrodzie, ale też w świecie zwykłych ludzi - oczywiście ci, którzy ludzi przypominają (królewna Śnieżka, Sinobrody czy Jaś od magicznej fasoli. Ci zwierzokształtni przebywają poza miastem, ale o tym potem.

Miałam okazję przeczytać początek serii, czyli "Na wygnaniu", "Folwark zwierzęcy" oraz "Kroniki miłosne".
Pierwszy tom to wstęp, ale z niezłym przytupem, bo leje się masa krwi i ginie gdzieś siostra królewny Śnieżki. Hm, właściwie to ledwo pamiętałam, że ona miała siostrę (zresztą mało kto pamięta i to właśnie zapomnienie też autor skrzętnie wykorzystał). Śnieżka zleca przeprowadzenie dochodzenia w tej sprawie detektywowi Wilkowi (tak, temu od Czerwonego Kapturka). Śledztwo to jest to, co lubię, a Wilk przypomina nieco Blacksada, którego uwielbiam.

Tom drugi trochę bardziej przybliżył mi historię tego, jak to się stało, że baśniowcy zamieszkali w Nowym Jorku i okolicach - po prostu musieli uciekać przed najeźdźcą, Adwersarzem, który bezpardonowo podbił baśniowe ziemie. Ci, którzy upodobnić się do ludzi nie byli w stanie, zamieszkali na Farmie i żyją tam sobie jak u Pana Boga za piecem. Właśnie tak myśli Śnieżka, która, jako prawa ręka Burmistrza, co jakiś czas wizytuje Farmę i właśnie przyszedł czas kolejnej wizytacji. Myli się okrutnie, bo zamiast sielanki jest rebelia. Tak, skojarzenia z Orwellem jak najbardziej prawidłowe, zresztą, z takim tytułem nie mogłoby być inaczej.

Trzeci tom jakoś mniej gładko mi wszedł niż poprzednie, bo to tom mocno romansowy. Ten z tamtą, on i ona, takie trochę fiu bździu. Niby się czubią, ale się lubią. To kilka odrębnych opowieści. Myślę, że ten służy bardziej zapoznaniu się czytelnika ze światem Baśniowców i jego mieszkańcami niż czemukolwiek innemu. Miło było, nic ponadto.

Kreska świetna. Baśniowcy są bogato przedstawieni, tło pełne szczegółów, jest akcja - jest ekspresja. Zachwyca mnie fizys Wilka, która płynnie przechodzi od człowieczej do bardzo wilczej  - pamiętacie "Wilkołaka" z Nicholsonem? To właśnie tak.

Jedno mnie tylko nieco irytowało. W każdym dymku (dotyczy pierwszego i drugiego tomu) pogrubiono jedno, dwa lub trzy słowa. Pogrubienie w piśmie traktuję jako sygnał, że coś jest szczególnie ważne, bardzo istotne, powiedziane z naciskiem. Ale jak na takie ważne rzeczy natykam się co rusz, to mi zgrzyta, bo niemożliwe, żeby aż tyle słów było niezwykle istotnych. Przy czym te słowa wcale nie są ważne. Pogrubiono po prostu jakieś losowe słowa. Po jaką cholerę, nie wiem.

Panie Willingham, szacuneczek za pomysł na serię!

- "Baśnie: Na wygnaniu" scenariusz Bill Willingham, rysunki Lan Medina, tusz Steve Leialoha i Craig Hamilton, kolory Sherilyn van Valkenburgh, okładki James Jean i Alex Maleev, tłumaczenie Krzysztof Uliszewski, Egmont Polska 2007.
- "Baśnie: Folwark zwierzęcy" scenariusz Bill Willingham, rysunki Mark Buckingham, tusz Steve Leialoha, kolory Daniel Vozzo, okładki James Jean, tłumaczenie Krzysztof Uliszewski, Egmont Polska 2008.
- "Baśnie: Kroniki miłosne" scenariusz Bill Willingham, rysunki Mark Buckingham, Lan Medina, Bryan Talbot i Linda Medley, tusz Steve Leialoha, Craig Hamilton, Bryan Talbot i Linda Medley, kolory Daniel Vozzo, okładki James Jean i Aron Wiesenfield, tłumaczenie Krzysztof Uliszewski, Egmont Polska 2008.

czwartek, 8 stycznia 2015

"Żółte kółka" Eliza Piotrowska - nie wytykajmy palcami niepełnosprawnych


Niepełnosprawni. Ten temat jest mi bliski, bo przecież mam niepełnosprawną, niesłyszącą córkę. Dlatego chętnie sięgam po literaturę dotyczącą tego zagadnienia.

"Żółte kółka" to opowieść o Ninie,  o dziewczynce z zespołem Downa, która zaczyna uczęszczać do szkoły masowej; a właściwie o tym, jak dziewczynkę postrzegają koledzy i koleżanki z klasy. Na początku jest cudnie, urok nowości. Potem są zgrzyty, gdy okazuje się, że zachowanie Iny odbiega od oczekiwań dzieci. Tu wkraczają dorośli: tłumaczą, z czego wynika odmienność dziewczynki, wyjaśniają, jak z nią postępować, jak się opiekować - bo Ina wymaga opieki. Nie ma się co oszukiwać, wymaga specjalnego traktowania, taka jest specyfika jej choroby.
W końcu dziewczynka przenosi się do szkoły specjalnej, bo tak trzeba. Z pewnością jednak skorzystała z tego, że miała całą klasę koleżanek i kolegów. Mam jednak wrażenie, że daleko bardziej skorzystały dzieci. Dowiedziały się sporo o tej chorobie, dzięki mądrym dorosłym, i chyba im to zostanie na przyszłość.

Taką książkę warto zabrać do przedszkola i przeczytać całej grupie. Do szkoły i przeczytać klasie. Żeby potem dzieci nie wytykały palcami osoby na wózku, z białą laską czy z zespołem Downa. Nikt nie lubi być wytykany palcem.

Książka "Żółte kółka" powstała z inicjatywy Stowarzyszenia Rodzin i Przyjaciół Dzieci z zespołem Downa "Iskierka" ze Szczecina.

"Żółte kółka" Eliza Piotrowska, Czarna Owieczka, Warszawa 2011.

Żółte kółka [Eliza Piotrowska]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

niedziela, 28 grudnia 2014

"O czym szumią wierzby" Kenneth Grahame - Vesper robi mi dobrze


Wydawnictwo Vesper robi mi dobrze. Naprawdę. Wydaje Flawię, którą uwielbiam, a teraz wydało "O czym szumią wierzby", co mnie nadzwyczajnie ucieszyło - brakowało mi tego na półce.

Powieść Kennetha Grahame'a to nie nowość, to klasyka literatury dziecięcej. Wydawana wielokrotnie, ekranizowana, animowana, wałkowana na różne sposoby. Mimo tych wszystkich zabiegów powieść pochodząca z 1908 roku wciąż jest chętnie czytana. Czy się zestarzała? Odrobinkę, dyskretnie i z godnością.  To chyba tylko dodaje jej uroku.

"O czym szumią wierzby" to zapis przygód przyjaciół: Kreta, Szczura, Ropucha i Borsuka. Kret jest dobroduszny i nieco naiwny, Szczur energiczny, Ropuch wyjątkowo lekkomyślny, a Borsuk poważny i surowy. Krecik i Szczur trzymają się razem, stanowiąc dobraną parę (niczym Sherlock Holmes i doktor Watson) i znakomicie się uzupełniając: czy to podczas wspólnych wycieczek i pikników czy też w trakcie wypraw ratunkowych. Trzymają też wspólny front, jeśli chodzi o Ropucha.
Och, ten Ropuch. Bogaty, nonszalancki, z milionem pomysłów na sekundę. Najnowszy z nich, czyli namiętność do samochodów, spędza Kretowi i Szczurowi sen z powiek. Wkraczają, zanim Ropuch całkiem się zatraci, ale czy można powstrzymać tajfun namiętności?

Te wszystkie historie były mi już wcześniej przecież znane, ale mimo to z przyjemnością czytałam, żeby sobie przypomnieć, jak to Ropuch poradził sobie z ograniczeniem wolności, jak Borsuk obmyślał strategię odbicia Ropuszego Dworu, czy też jak Krecik odnalazł swój stary domek.

Te historie są stworzone do czytania. Wszystko w nich jest takie akuratne, właściwe, prawe (jakże rzadko używamy dzisiaj tego słowa). Mam taką spokojną pewność, że jeśli nawet Kret zagubił się w lesie, to znajdzie się ktoś, kto mu pomoże. Jeśli nawet Łasice zajęły dom Ropucha, to można z nimi wygrać w uczciwej walce, nie ma podstępów, łajdactw i strzelania w plecy.
To takie... odprężające. Nie muszę obawiać się, że zza węgła wyskoczy na mnie jakaś tragedia, coś nieodwracalnego, złe Zło. To jeden z powodów, dla których tak dobrze mi się czytało tę powieść. Kolejnym powodem jest to, że autor tak idealnie, bez szwów, połączył świat zwierzęcy (czyli np. Borsukową norkę czy Szczurkowe polowania) ze światem ludzkim, gdzie towary kupuje się w sklepie i można trafić do więzienia za kradzież. To jest po prostu cudowne.

Całość tego świata umieszczona jest w realiach angielskiej wsi, tej sielskiej anielskiej, bez niespodzianek, solidnej i niewzruszonej jak angielski policjant. Uwielbiam ten świat. Wyjątkowo zręcznie podkreślił wymowę powieści autor ilustracji, Ernest Howard Shepard, rysując zwierzątka w swoich domach, jako żywo przypominających ludzkie, wiejskie domki czy posiadłości. Ale moje ulubione ilustracje to te, gdzie widać jednocześnie ludzi i zwierzęta.

Ludzie są więksi, oczywiście, ale nie tak, jak to bywa w naturze. Shepard stara się dopasować te dwa światy, zgodnie z zamysłem Grahame'a i moim zdaniem wyszło mu to znakomicie.
Zresztą, to przecież Shepard, autor ilustracji do Kubusia Puchatka! Przyznam się, że gdy otworzyłam książkę na wyklejce, gdzie jest mapa, przez chwilę myślałam, że jestem w Stumilowym Lesie. Ale tylko przez chwilę, dalej jest wierzbowo, nie kubusiowo.


Mnóstwo jest tych ilustracji i z przyjemnością je oglądałam, zwłaszcza że książka jest wydrukowana na solidnym papierze i obrazki świetnie się prezentują.

Jeszcze jedna uwaga: powieść oczywiście, że nadaje się dla dzieci, ale są w niej fragmenty, które może docenić tylko dorosły. To te fragmenty, które mówią o wielkiej tęsknocie, nostalgii, melancholii...  Szczur marzy o podróżach, Krecik o swoim starym domku, a obaj przez chwilę są zaczarowani magiczną fletnią Pana. Sama poczułam się zaczarowana.

Nie ma co, robi mi dobrze to wydawnictwo. Takie powieści warto mieć na półce, obok "Dzieci z Bullerbyn", "Ani z Zielonego Wzgórza", "Kubusia Puchatka" czy "Alicji z Krainy Czarów". Zwłaszcza w tak znakomitym, dopracowanym wydaniu.

Bardzo dziękuję Wydawnictwu Vesper za książkę!

 "O czym szumią wierzby" Kenneth Grahame, z angielskiego przełożył Maciej Płaza, z oryginalnymi ilustracjami Ernesta H. Sheparda, Wydawnictwo Vesper, Czerwonak, 2014.

O czym szumią wierzby [Kenneth Grahame]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

sobota, 20 grudnia 2014

"Yans" Grzegorz Rosiński, André-Paul Duchâteau


Okładka, okładka, konia i królestwo za okładkę! Nie, że proszę, tylko że się należą. Zachwycałam się okładką z Pietą  w wykonaniu Thorgala i ktoś mi wtedy zwrócił uwagę, że na okładce Yansa jest podobny motyw.  Zapamiętałam.
Potem Janek zachwycał się Yansem. Zapamiętałam. Kiedy z dobroci serca zaproponował pożyczkę, nie mogłam się oprzeć. Pożyczyłam, przeczytałam, przeoglądałam. Kawał porządnego komiksu.

Kim jest Grzegorz Rosiński, miłośnikom komiksu nie muszę przybliżać, a dla reszty krótkie info: polski rysownik, wyjątkowy, utalentowany, z bogatym dorobkiem. Thorgala już poznałam, czas na inne jego dzieła.

Kim jest Yans? Bohaterem komiksu, badaczem, podróżnikiem w czasie, przystojnym facetem (no co, pisze to kobieta!). Ma wroga, imperatora Valsary'ego, ma też dziewczynę, Orchidęę. Yans (który miał być Hansem, ale w Polsce to imię kojarzy się raczej negatywnie), jest człowiekiem szlachetnym, odważnym i zdolnym do poświęceń.

W jakim świecie żyje nasz bohater? W przyszłości, która nie wygląda zbyt zachęcająco. Świat po katastrofie, skuty lodem, żeby znaleźć oazę zieleni, trzeba lecieć na inną planetę. Ludzie żyją w miastach, w cieple, ale mocno ściśnięci okowami rządów imperatora. Nie głodują, nie marzną, ale karków wyprostować nie mogą. Poza miastem żyją Zewnętrzni. To ich wybór, wolą trudzić się o wiele bardziej niż miastowi, ale za to mają niebo wysoko nad głową. Z tego właśnie ludu pochodzi Orchidea.

Przygody Yansa opierają się na schemacie: ma szefa wroga w postaci imperatora Valsary'ego, a ten wysyła go w przeróżne, najpodlejsze miejsca na niebezpieczne misje. Środki przymusu to szantaż i zastraszanie. Valsary ma bowiem haka na Yansa - to Orchidea, kobieta cudownej urody i szlachetnego serca. Imperator łamie Orchidei paluszek (to przenośnia, oczywiście) i już Yans jest miękki niczym wosk. Po co i dlaczego to wszystko? Proste - władza boi się utraty władzy, a Yans w pewien sposób zagraża ustalonej hierarchii.
Prawdę mówiąc, ta animozja zdaje mi się tylko pretekstem autora, by głównych bohaterów co i rusz wysyłać w coraz to inne miejsca i fundować cudaczne perypetie.
Coś jak tępienie Królewny Śnieżki przez Złą Królową, jak nie grzebieniem, to jabłkiem.  Yans jest gnębiony walką z królową Ardelią, kąpielami w błocie, więzieniem w kotlinie, gęstą dżunglą, podróżami w czasie. Sporo tego, na szczęście nuda przy czytaniu nie grozi.

Ale (ach, to nieszczęsne słówko "ale", zapowiadające coś typu "operacja się udała, ale pacjent zmarł") mimo wszelkich przymiotów, jakie Yans posiada i tych wszystkich przygód, jakie mu się przydarzają - nie jest to facet, z którym mogłabym pójść na koniec galaktyki. Czegoś mu brak - pazura, wyrazu... A może Thorgal skradł moje serce i nie ma już w nim miejsca na innego faceta?
" - Co za pułapka, Yansie... Co za pułapka!... Czy to się nigdy nie skończy?
- Cha, cha! Nie bądź naiwna! Któż zdoła pokierować własnym losem?"[1]
No cóż, Yansie. Niektórzy mogą, a ty taki zrezygnowany?
"- Dokąd lecimy? Czego od nas oczekują? Co się z nami stanie? Mamy chwilę wytchnienia...
- Ludzkie życie składa się z tych nielicznych chwil wytchnienia, które czasami nazywamy szczęściem, Orchideo..."[2]
No nie, co za odpowiedź! Wybitnie melancholiczna i wyjątkowo niekonkretna. Błagam, tak mówi energiczny bohater?

Jeśli chodzi o wydanie, to absolutnym strzałem w dziesiątkę jest zamieszczenie obszernej opowieści - wstępu o tym jak Yans powstawał, bogato ilustrowany planszami, artykułami, listami. Historia bardzo wciągająca.
W zbiorczym tomie nr 1 zamieszczone są opowiadania:
- Wieża rozpaczy
- Ostatnia wyspa
- Więzień wieczności
- Mutanci z Hanai (Rosiński super narysował mutantów!)
- Gladiatorzy

Janku, dziękuję za pożyczenie!  Janka opinia jest tutaj,  a giery tutaj. Warto zajrzeć.

---
[1] "Yans" wydanie zbiorcze tom 1, Scenariusz André-Paul Duchâteau, rysunki Grzegorz Rosiński, przekład Wojciech Birek, Egmont, 2014, s. 103
[2] Tamże, s. 137

czwartek, 18 grudnia 2014

"Henryk V" William Szekspir


Jako że dopiero co wysłuchałam świetnej powieści "Pieśń łuków. Azincourt" Cornwella, to jasnym jest, że zaraz po niej sięgnęłam po Szekspira.I tu właśnie pogratulowałam sobie zakupu swego czasu dwóch ogromniastych tomów z dziełami Szekspira, "Komedie" oraz "Tragedie i kroniki" były pod ręką i można było sięgać.

Masę rzeczy Cornwell podjął z angielskiego dramatopisarza, ale przecież to historia (a nawet Historia), więc inaczej być nie mogło.
Henryk jest waleczny i bogobojny, jego armia walczy chętnie, zarozumiali Francuzi z ledwością mogą uwierzyć w swoją porażkę. Głównymi postaciami w sztuce są królowie i arystokraci, ale są też i prości ludkowie, którzy ku uciesze gawiedzi albo charakterystycznie mówią, kalecząc nieco angielski (brawo panie Barańczak!), albo też mają swoje za uszami, bo to łobuzy, rabusie i oczajduszy. Mają ubarwiać sztukę, widzowie sobie tego życzą i tak ma być.

Zastanawia mnie jedynie brak wzmianek o łucznikach, tak mocno wyeksponowanych przez Cornwella. Ale jest za to wątek zalotów Henryka do Katarzyny (córki francuskiego króla), dość zabawnych. On słabo mówi po francusku, ona prawie nic nie rozumie po angielsku, gadają jak gęś z prosięciem. Do tego on, zapewniając, że ma za nic słodkie słówka, bo jest rycerzem, a nie bawidamkiem, jednocześnie zasypuje Katarzynę gradem namiętnych zapewnień o miłości.

Wynotowałam sobie trochę cytatów:

Król Henryk: Co jest w koszyku?
Exeter:          Piłki tenisowe
Król Henryk: Miło, że Delfin sobie z nas żartuje;
                     Dzięki za prezent i za wasze trudy
                     Gdy dobierzemy rakiety do piłek,
                     Z Bożą pomocą zagramy we Francji
                     Takiego seta, że piłką strącimy
                     Koronę z głowy francuskiego króla. [1]

I tu mnie lekko zatkało, to gra w tenisa ma tak długie korzenie? No no no. Jestem pod wrażeniem.

Król Henryk: Idź, powiedz swemu panu, że tu jestem:
                     Cały mój okup - to kruche i marne
                     Ciało; osłoną jest mi armia chorych;
                     Powiedz mu jednak: Bóg nas poprowadzi,
                     Choćby na drodze stanęła nam cała
                     Potęga Francji wraz z jej sąsiadami. [2]

To jest to, o czym pisałam w notce o powieści Cornwella - król mocno wierzył w zwycięstwo.

Książę Orleanu: Jest druga; o dziesiątej z krwi otrzemy miecze
                         Każdy z nas stu Anglików przez ten czas usiecze. [3]

Cóż, Francuzi byli bardzo pewni siebie, nieprawdaż?

Kolejnym etapem zafascynowania tym kawałkiem historii było obejrzenie filmu "Henryk V" w reżyserii Kennetha Branagha, a jeszcze dalszym lektura książki "Oblubienica z Azincourt". W niezły ciąg wpadłam.

---
[1] "Tragedie i kroniki" William Shakespeare, przekład Stanisława Barańczaka, Wydawnictwo Znak, Kraków 2013, s. 1326-1327
[2] Tamże, s. 1370
[3] Tamże, s. 1377

wtorek, 16 grudnia 2014

"Pieśń łuków. Azincourt" Bernard Cornwell - krew i flaki!


Nie jestem dobra z historii, a z historii Anglii to już w ogóle. Hasło "Azincourt" nic mi nie mówiło - i właściwie bardzo dobrze, bo słuchałam sobie audiobooka i uszy coraz bardziej mi się wydłużały z ciekawości.

Książka opowiada o bitwie, którą stoczyła armia Henryka V z armią francuską (bez króla, bo króla tam nie było). Działo się to w roku 1415, 25 października, pod Azincourt.  Chociaż nie, skłamałabym. Nie samą bitwą człowiek żyje. Historia opisana w powieści zaczyna się nieco wcześniej, bo w roku 1413, obejmuje  obronę francuskiego miasta Soinssons, oblężenie Harfleur, marsz angielskiego wojska do Calais i wreszcie bitwę pod Azincourt.

Cudownie dla słuchacza, autor uczynił głównym bohaterem powieści nie żadnego króla czy rycerza, tylko prostego człowieka z ludu, młodego angielskiego łucznika. Nicholas Hook najpierw jest leśniczym swego pana, lorda Slaytona, potem zostaje wypędzony z kraju jako banita (ośmielił się nastukać księdzu). Jako najemnik bierze udział w obronie Soinssons, gdzie dzieją się rzeczy straszne, Francuzi palą, gwałcą, mordują jeńców. Nickowi jednak udaje się uciec z miasta, co więcej, ratuje z opresji młodą zakonną nowicjuszkę. Razem udaje im się przekraść do Calais, gdzie Nick z banity staje się podwładnym króla Henryka V i jako łucznik bierze udział w kampanii przeciwko Francji.

 Nick jest bohaterem, który z założenia ma dać się lubić. Młody, przystojny, silny. Doskonały łucznik. Uparty i zdyscyplinowany, a przy tym z otwartym umysłem. Posiada też zdolności taktyczne, które w wojnie bardzo mu się przydadzą, no i zapewnią awans, ku radości jego dziewczyny (to ta nowicjuszka, Melisande).
To, że przebieg kampanii widziany jest jego oczami, nadaje opowieści swojski rys. Nie ma ględzenia historyków, kronikarzy. Nie ma suchych faktów. Nick walczy, strzela całym sobą, odnosi rany, nurza się krwi, błocie, sra po nogach, bo tak przed bitwą bywa. Ale także - i tu malutkie zaskoczenie - Nick jest głęboko wierzący, co więcej, wierzy, że przemawiają do niego święci Kryspin i Kryspinian. Ba, sama w to uwierzyłam.
Nick jest porządnym bohaterem i nie ukrywam, że go polubiłam.

A teraz bitwa. Naprzeciw głodnej, obdartej i nękanej chorobami armii angielskiej, przetrzebionej mocno pod Harfleur staje potężna armia francuska. Przewaga liczebna jest miażdżąca, Francuzi opływają wręcz w zbrojnych i opancerzonych rycerzy, Henryk zaś rycerzy ma garstkę, a do tego sporo bosonogich łuczników. Ale ma olbrzymią wiarę w zwycięstwo. Czy to ta wiara mu pomogła w bitwie? Sami oceńcie, poczytajcie lub posłuchajcie. Bo wiecie, niech mnie kule biją. Cornwell opisuje walkę tak, że słychać szczęk oręża, kwik rannych koni, czuć zapach krwi i ekskrementów (ach ta dyzenteria), widać, jak ze zmiażdżonych hełmów wycieka mózg. jak od toporów bojowych łamią się kości, słychać chrzęst, z jakim w oku powalonego rycerza zagłębia się sztylet jego przeciwnika. Co za walka, proszę państwa!

Wynik jest znany każdemu obeznanemu z historią. Sama go nie znałam, jak już się przyznałam, ale gnana niecierpliwością wyszukałam sobie w Wikipedii, jak to się skończyło, bo już nie mogłam wytrzymać. Tu nie zdradzam.

Koniec bitwy, koniec powieści. Mogłam odetchnąć i wypuścić stęchłe powietrze zbyt długo trzymane w płucach. Absolutnie zachwycająca powieść. Na końcu książki jest słowo od autora, wyjaśnia w nim obszernie swoje studia nad tym właśnie epizodem wojny stuletniej, przytacza badania, publikacje naukowe i opracowania,  z jakich korzystał. Rzetelna robota.

A na koniec - muszę to napisać  - to jest genialnie nagrana powieść! Pierwszy raz spotkałam się z tak zrealizowanym audiobookiem. Do tej pory miałam styczność z dwoma rodzajami audioksiążek: albo czytał lektor, wszystko jak leci; albo też powieść rozpisana jest na głosy poszczególnych postaci plus narrator plus jeszcze didaskalia. Ten drugi rodzaj jakoś mi nie pasuje, pewnie dlatego, że przeważnie słucham w samochodzie i mnogość dźwięków rozprasza i odwraca uwagę od słów właściwych.
Tutaj jest muzyka, specjalnie skomponowana do tej książki, są dźwięki, ale starannie dobrane do akcji. To trąby wojenne, odgłos wystrzałów odległych armat i tym podobne - wszystko w tle, zero nachalności, nie zagłusza słów, a znakomicie podkreśla dramaturgię. Byłam pod wrażeniem, naprawdę świetna robota! Autorem muzyki jest Stanisław Szydło.

Jeszcze słowo o lektorze. Czytał Leszek  Wojtaszak, wcześniej mi nieznany. Znakomity, niski głos, nieskazitelna dykcja, subtelne zróżnicowanie barwy głosu w zależności od tego, czyją kwestię czytał, genialne oddanie nastroju bohatera. Świetne wykonanie. Pan Leszek wędruje na listę polecanych lektorów.

Brawa dla Wydawnictwa Aleksandria! Bardzo dziękuję za egzemplarz audioksiążki!


"Pieśń łuków. Azincourt" Bernard Cornwell, tłumaczenie Tomasz Tesznar, czyta Leszek Wojtaszak, muzyka Stanisław Szydło, Wydawnictwo Aleksandria, 2012.

Azincourt [Bernard Cornwell]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE
Pieśń łuków. Azincourt [Bernard Cornwell]  - KLIKAJ I SłUCHAJ ONLINE