poniedziałek, 27 czerwca 2011

Kilkenny Castle



Celem naszej ostatniej wycieczki był zamek w Kilkenny, jedna z najbardziej rozpoznawalnych budowli w Irlandii. Słyszeliśmy o tym mnóswo i postanowiliśmy owo cudo zobaczyć sami, tym bardziej, że prognozy zapowiadały słoneczny dzień, w sam raz na piknik. 


Najpierw troszkę o samym zamku. 
Już w 1172r normański rycerz Strongbow zbudował drewnianą wieżę, na wzgórzu, nad rzeką Nore. Dwadzieścia lat później, jego zięć - William Marshall - zaczął budować dalej, ale to, co powstawało było już kamienną twierdzą. Do dziś przetrwały trzy z czterech wież. Zamek króluje nad miastem Kilkenny, a to z kolei, w dużej części, położone jest na dość pagórkowatym terenie. Uliczki są wąski, zakręcają ostro, biegną  w górę i w dół.

Twierdza stała się główną siedzibą bardzo bogatej i wpływowej rodziny Butlerów na niespełna 600 lat. W 1967r, ostatni właściciel - Arthur VI Markiz Ormonde - przekazał zamek na własność miasta, za symboliczną opłatą 50 funtów, a w dwa lata później, państwo oficjalnie przejęło opiekę nad posiadłością.


Do zamku przylega formalny ogród różany, którego ozdobą jest fontanna. Dalej rozciąga się park i ogromne połacie trawy - świetne miejsce na pikniki. Jest też plac zabaw dla maluchów, pięknie zorganizowany i zadbany. Oprócz wejściówki do zamku, wszystko jest dostępne bez opłat.

Z innej beczki: miasto Kilkenny zajmuje pierwsze miejsce w Irlandii pod względem czystości i mogę to potwierdzić. Tam naprawdę jest czysto, nie tylko w okolicach zamku, ale wszędzie.

Teraz porcja zdjęć - będzie sporo:)


Zamek robi wrażenie już z wejścia:





Potem "rośnie" w oczach:




Widac coraz więcej szczegółów:




...wież i wieżyczek...





...łuków, okien, okienek...








Kiedy stoi się blisko, można odczuć jego ogrom, masywność, potęgę:








Tu już widzimy go od drugiej strony - od ogrodu różanego:



Po raz pierwszy w Irlandii(być może nie ostatni)spotkałam się z tabliczkami, żeby nie deptać trawy. 





Szczegół fontanny:




I już nasze pociechy na ławeczce wśród róż:




Siostra nie popuściła i nam:



Ona też ma kilka fotek, żeby nie było, że o niej nie pamiętamy:)


Iza wzbudzała zainteresowanie wielu osób, kiedy tak dzielnie maszerowała ze mną, bądź do mnie:




Po części parkowej poszliśmy zwiedzić wnętrza zamku. Są śliczne, ale obowiązuje zakaz fotografowania. To już można zakupić sobie na pocztówkach i obejrzeć w folderach.

Po tym wszystkim dotarliśmy do placu zabaw i ostatecznie wylądowaliśmy na trawie, urządzając sobie piknik:





Ponieważ na plecach rzeczy się nie dźwigało, a samochód wiele zniesie, było mnóstwo kocy i kocyków, toreb z piciem i jedzeniem - wszak każdy miał swoje potrzeby. 
Iza padła, poleżała chwilę i pomaszerowała z butlą.

Gosia i Monika walnęły się na trawę, by odpocząć przed kolejnym szaleństwem - turlaniem się ze wzgórza.




Zieleń nas zalewała, niemalże tonęliśmy w niej. Dzieci wyglądały jak małe, biełe punkty; zupełnie przypadkowo wybrałam im białe stroje - wszystkim trzem:)





Tak myśle, że warto byłoby wrócić do Klikenny i obejrzeć miasto. Ze wzgórza zamkowego widziałam wieże przynajmniej trzech, pięknych architektonicznie, kościołów.


Około 16 wyjechaliśmy z Kilkenny i udaliśmy się do Thomastown odległego o około 15 km, ale o tym w następnym wpisie.

niedziela, 26 czerwca 2011

Przez zielony las...



...jechałyśmy do Emo. A las był naprawdę szaleńczo zielony. Kocham ten czas, kocham tę zieleń...

Zatrzymałam samochód na poboczu, włączyłam awaryjne i cyknęłam kilka fotek, które i tak nie ujęły tego piękna nawet w nikłym procencie. 









To był deszczowy dzień, aparat mi siadł, więc zdjęcia nie są wyraźne. Dlatego następnego dnia wybrałyśmy sie ponownie, tylko już z naładowaną baterią w aparacie. Dzień też był lekko deszczowy, zatem magia chwili pozostała. 


Oczywiście parasolki poszły w ruch już na parkingu, nawet jeśli nie były takie absolutnie konieczne:






Odkryłyśmy kolejny zakątek z takim pięknym panem - niezupełnie gołym:)





Monika ochoczo wywijała parasolką i biegała dookoła tej rzeźby:





I kolejny pan - siostra stwierdziła, że wygląda, jak apostoł, całkowite przeciwieństwo poprzedniego - stał na tle pięknych buków: zielonego i purpurowego:




Mamy czerwiec i cały czas coś kwitnie:




W końcu deszcz zaczął już nie tylko straszyć, ale poważniej popadywać. Wyjęłam pokrowiec na wózek i zaczęłam z nim "walczyć":





Zakątek z paprociami:




..i seria zdjęć








I jeszcze jedno ujęcie, z parasolką oczywiście:





Nawet ja się załapałam na fotki, mimo że tego ważnego atrybutu nie posiadałam:




I ostatnie, najbardziej wyszukane ujęcie dwóch szalonych dziewczyn:






piątek, 24 czerwca 2011

Serca



Tym razem zeszyłam serca z bawełny. Użyłam ich jako stoperów do drzwi. Teraz nawet jeśli Izabela próbuje zamykać drzwi, to nie dociśnie ich do końca.

Serca oczywiście nie są idealne, ba, daleko im do idealności, niemniej jednak zadanie spełniają, a ja po raz pierwszy zmierzyłam się z tym kształtem.


Jedno z serc na podłodze:



Z jednej strony ma wszyta pętelkę z gumki, z drugiej troczki do zawiązania na klamce. Nie jest wypchane idealnie, ale na drzwiach i tak się zniekształca.


Poniżej już "w akcji":




Drugie jeszcze bardziej odkształciło się na desce:




Cieszę się, że spróbowałam, wiem już jak szyć następnym razem. Ciekawa jestem czy z materiału sztywnego będzie łatwiej uzyskać ładny kształt? Bawełna i moja maszyna nie kochają się póki co, maszyna strasznie rwie nitkę podczas szycia właśnie elastycznych materiałów. Z płótnami tego problemu nie ma. Ciekawe, prawda? 

czwartek, 23 czerwca 2011

Stara poprawka i nowa rzecz



Jak już nie wiesz za co się zabrać, zabierz się za nową rzecz. Tak też zrobiłam. Wzięłam szydełko i powstała opaska/chusteczka dla Izabeli.




Powstała w dwie godzinki, może trochę dłużej.






Zobaczyłam podobne "coś" gdzieś w odchłani internetu. Odtworzana z pamięci i według własnych zasad, reguł.











Myślę, że zrobię jeszcze jedną i jakoś zmodyfikuję te sznureczki i kwiatek, żeby się lepiej trzymało.




Opaska wiązana jest z tyłu - według mnie to jest najwygodniejsze.


Poprawiłam też czapeczkę, którą niedawno uszyłam. Tak mnie denerwowała, za każdym razem, kiedy patrzyłam na nią. Odprułam troczki, zmieniłam ich położenie, rozprułam też zaszewki; zamiast nich przyszyłam lekko marszczony paseczek. Myślę, że lepiej już nie będzie. Trudno. Oczywiście czapka jest jeszcze za duża, ale będzie na przyszłość.












Izabela nie była zadowolona z sesji zdjęciowej. 





A teraz... zabieram się za kolejne rzeczy.

środa, 22 czerwca 2011

Nieuchronnie...



...zbliża się koniec roku szkolnego. Aż wierzyć mi się nie chce, że Małgosia kończy klasę seniorków i od września zacznie już normalną, pierwszą klasę!


Ja z kolei dorosłam do diety Dukana. Trwało to długo, dwa, może trzy lata; myślałam o tym jeszcze przed ostatnią ciążą. Potem jakoś tak czas mijał i mijał... Około 2 miesięcy temu pomyślałam o tym poważniej, ale znowu nie miałam natchnienia. Dopiero zupełnie przypadkowa rozmowa z moimi znajomymi i... coś zaskoczyło. Oni zaczęli dietę, pożyczyli mi książkę(uważam, że bardzo dobrze jest o tym poczytać), ja też zaczęłam. Prawie równo z nimi. 

Teraz już prawie miesiąc mija odkąd jestem na "dukance". Artur jest przerażony. To, ile potrafię zjeść, nie mieści mu się w głowie: 7-8 posiłków dziennie, niezbyt skromnych zresztą. Powiedział, że to na pewno cudowna dieta, szczególnie dla portfela:)) Niemniej jednak zeszło mi 2,5kg, więc chyba nie jest źle. Podczas fazy uderzeniowej nie spadło mi nawet pół kilograma, choć to podobno wtedy są największe ubytki. Już miałam się poddać, kiedy nagle poszło 1,5kg. Teraz schodzi powolutku, ale skutecznie, a Artur wciąż podziwia, bo nie wierzył, że przy takiej ilości jedzenia, jakie ja łąduję w siebie, można jeszcze schudnąć. 
Przyzwyczaił się do widoku mnie z talerzem, miseczką w ręku lub butelką wody. I tak przez okrągły dzień.

Z piciem nie miałam nigdy problemów(a tutaj jest ono ważne), więc wlewam w siebie około 2 litrów dziennie, czasem mniej, czasem więcej. W samochodzie zawsze towarzyszy mi butla z wodą i druga z pepsi lub colą.


Muszę przyznać, że jestem zadowolona, że podjęłam ten trud(o ile trudem można nazwać to odchudzanie). To moja pierwsza dieta w życiu. Mam nadzieję, że uda mi się zejść z kilku kilogramów jeszcze, a potem utrzymać tę wagę. 
Plusem diety jest to, że opiera się na białkach a ja i tak jadłam mnóstwo jogurtów i mleka przedtem. Poza szukaniem niskotłuszczowych produktów, niewiele się w moim jedzeniu zmieniło. Doszło trochę więcej ryb, bo na kurczaka patrzeć i tak nie mogłam.
Nie przeszkadza mi brak cukru(herbat i kaw nie słodziłam od zawsze), słodyczy; domownicy jedzą ciastka, lody... nie działa to na mnie, bo nie chodzę głodna i w zasadzie zjadam to, co lubię. Najbardziej dokuczają mi dni białkowe; brak warzyw daje o sobie znać. Dlatego stosuję dietę 2/2 - dwa dni białkowe, dwa - warzywno-białkowe. Przez to mam mniej znaczny spadek wagi, aczkolwiek systematyczny. I chyba o to chodzi? 


Zatem... prosze trzymać kciuki, żebym się nie załamała.

P.S.

Nie mogę tylko znaleźć odtłuszczonego kakao. Nie ma i już, a jak jest, to z dodatkiem cukru. Szkoda. Może ktoś zna firmę produkującą takowe? Będę wdzięczna za info. 

niedziela, 19 czerwca 2011

Wolno wszystko rośnie



W tym roku jakoś chłodniej u nas i wszystko wolno rośnie. Kwiaty nie bujają, choć już mamy prawie koniec czerwca. Mam nadzieję, że lato jeszcze u nas będzie, takie prawdziwe, ciepłe - bo już nie wymagam, żeby było gorąco. I pomysleć, że w sąsiedniej Anglii tak ciepło! 



Lwie paszcze(wyżlin) dopiero się rozrastają:






Mam cały przegląd kolorów.





Oczywiście wszystkich nie pokażę, nie będę aż tak bardzo ludzi męczyć.





Gazania dopiero zaczyna kwitnąć. Kwiaty otwiera tylko podczas słońca. Śliczna jest, intensywny pomarańczowy kolor płatków i ciemne, brązowe "oczko".





Lawenda już kwitnie i widzę, że ma mnóstwo kolejnych pąków:





Druga też nie najgorzej wygląda, ale też nie wzbudza mojego zachwytu:





Stokrotka, po kolejnej zmianie miejsca, już odżyła i wypuszcza pąki: 




Biedny, przemrożony ostatniej zimy powojnik, też się stara. Pąków ma coraz więcej:




I najładniej prezentują się bratki, choć kupowałam je jako "zło konieczne" do pustych miejsc.  




Teraz czas mnie pogania, bo muszę przygotować miejsce dla dwóch powojników, z których jeden już mi buja i niemalże wyskakuje z doniczki. To c. montana Rubens. Może jutro uda mi się to zrobić?