Od kwietnia w każdą sobotę, gdy tylko czas i pogoda pozwalają, udajemy się z rowerem na targ w Falenicy. Niezależność od kapryśnie, nieregularnie, a w dodatku ślimaczo jeżdżącej komunikacji miejskiej jest bezcenna. Podobnie jak delikatna opalenizna, którą mogłam się pochwalić w początkach maja ;) Rower okazał się być świetnym kumplem, ze zrozumieniem reagującym na zmianę tempa czy trasy, a w dodatku ma znacznie większą ładowność niż ja+autobus.
Jednego jeszcze nie opanowaliśmy. Pomidory - za każdym razem któryś się rozpadnie, rozgniecie, rozmaże. Czy to zapakowane na wierch kosza na kierownicy, czy to w sakwie, czy wreszcie - bo i ten motyw był grany - w wiklinowym koszyku na tylnym bagażniku. Za którymś razem potraktowałam to jako przypomnienie. Uczestnicy "w kuchni panny Marple" pamiętają być może "potrawę, której nie było".
Oto jest. Częściowo z dodatkiem dymki. Wiejski, pszenno-żytni chleb z oliwą (toskańską), pomidorami i solą. Wspaniałe śniadanie w piękny dzień, wspaniałe zwłaszcza po trzydziestokilometrowej przejażdżce...