sobota, 30 października 2010

Dzieci w domu


Dziękuję Wam bardzo za wszystkie słowa otuchy i pocieszenia. Tak, wiem, że ten czas to tylko chwila na przestrzeni lat,że potem będę to wspominać i że wspomnienia będą inne, lepsze. Ale teraz też potrzebuję czasem takiego "wywalenia" żalu; żalu, który bierze się z nieprzespanych nocy, z tego że nie mam czau dla siebie, że leży tyle książek, filmów...

Właśnie, odnośnie książek. Wczoraj dostałam sms-a z biblioteki, że czeka na mnie książka. Natychmiast pobiegłam i już mam: "Dead in the family" - dziesiąty tom serii True blood. Przy okazji zobaczyłam, że na półce z filmami stoi "Dziewczyna z perłą". Następnym razem wypożyczę sobie. Może kiedyś uda mi się upolować za mniejsze pieniądze w GameStop lub charity? Niedawno właśnie znalazłam "Ostatni samuraj"(uwielbiam ten film, choć Tom Cruise, delikatnie ujmując, wkurza mnie), "Chocolat"(tego jeszcze nie miałam okazji obejrzeć) i "Shall we dance?".  

A teraz coś o nas, dla rodziny:)
 
Oczywiście Iza - numer jeden - pisałam już dawno temu, że podnosi się na kolana, teraz buja się do przodu i tyłu stojąc na kolanach i rękach:



Rączki ma jeszcze za słabe, więc upada z krzykiem zawodu i złości, po czym podnosi się znowu i próbuje i tak w kółko.

Wszystkie dziewczyny kochają muzykę. Monika potrafi się zapomnieć w tańcu. Wiruje z przymkniętymi oczami:


Proszę się nie dziwić strojowi - kompozycja własna Moniki. Czasem pozwalam na wybór stroju, czasem delikatniej lub mocniej zaznaczam, że tak nie wyjdzie... 

Ostatni tydzień był okropny. Dziewczyny miały przerwę w połowie semestru. Cały tydzień w domu!!! Pomazały ściany farbami plakatowymi(chodziłam, myłam i klęłam), wylały wodę na górze bawiąc się w gotowanie(wszystko wsiąkło w wykładziny) po czym rozsypały kaszkę ryżową Izy. Wiecie jak te kaszki wyglądają? Biały proszek, który po zetknięciu z wodą zamienia się w mażącą, wszechobecną brejkę, po czym, po chwili, wszystko zasycha na kamień. A wiecie jak fajnie to wydłubać z wykładziny z długim włosem? Ja już wiem. Przy okazji kaszka była na schodach, korytarzu, i podłodze w kuchni. I jeszcze jedno: prawie pod koniec tygodnia, bawiąc się na górze, w swoim pokoju, wyrwały karnisz z gipsowej ściany. Gosia przybiegła z wrzaskiem: mamo, mamo, ściana się wali! Ja, z paniką w oczach, pędzę na górę(swoją drogą takie ganianie po schodach - milion razy dziennie - wpływa dodatnio na utratę wagi i wzmocnienie mięśni), patrzę, a tam karnisz smętnie zwisa ze ściany i powolutku sypie się gips... Para poszła mi uszami. To nic jednak w porównaniu z reakcją Artura, który przymocował ten karnisz(po bilionie próśb i kłótni). Myślałam, że dostanie ataku serca, kiedy zobaczył ten karnisz. 

Tak... Na szczęście dziś jest sobota i w poniedziałek idą znów do szkoły! Wtedy przyjdzie znajomy i zrobi coś z tą ścianą, poprzykręca mi żyrandole w kuchni i kilka półek. Jest szansa, że w końcu dom zacznie przypominać dom:) Wytłumaczyłam mężowi, że skoro on chodzi i zarabia, nie ma czasu na takie pierdoły, to ja po prostu wynajmę sobie kogoś, zapłacę i będę miała zrobione.


W międzyczasie spotkaliśmy się ze znajomymi. Na stole było to:


Koreczki cieszyły się powodzeniem. Zniknęły dość szybko. Według mnie zbyt szybko, w stosunku do czasu ich przygotowania. 

I to na tyle dziś:)

środa, 27 października 2010

Opaski


Dwa dni zajęło mi zrobienie dwóch opasek i kolejne dwa dni dorobienie kwiatków-spinek. Prawda, że szybko robię na drutach? 



Poniżej kwiatki z wmontowanymi spinkami:


Dziewczyny wpinają je sobie we włosy, albo przypinają do opasek, tak, jak widać na kolejnym zdjęciu:






Opaski wykonane najprostszym ściegiem - żeby było szybciej.

 Przyznam, że zaczynam wątpić w sens robienia czegokolwiek dla dzieci, czy dla siebie. Wykonanie najprostszej rzeczy zajmuje mi wiele godzin, które mogłabym poświęcić na zupełnie coś innego. Zakończona praca nie przynosi mi satysfakcji, czasem jestem wręcz zła. Stąd moje włóczki powędrowały wysoko na szafę. W wolnej chwili może będę coś tam dłubać - kolejne szaliki na przykład, bo ta praca mi się nie nudzi, a przy okazji mogę oglądać film, czy rozmawiać. 
Każda bluzka, którą zrobiłam, mimo starań, mierzenia, próbek, itd. była za duża. Nie noszę żadnej. Tak naprawdę dla mnie - ale to jest moje osobiste zdanie - gra nie jest warta świeczki. Już chyba szybciej zbratam się z szyciem. Ale kiedy? Też nie wiadomo. 
Nic nie jest takie, jak było jeszcze niedawno. Trójka dzieci, to trójka i dochodzę do wniosku, że to chyba za dużo, jak dla mnie. Może chwilowo mam taki nastrój, może to te nieprzespane noce, może jeszcze inne rzeczy? W każdym razie jestem potwornie zmęczona, psychicznie zmęczona, bo fizycznie jeszcze daję radę. 

Ten wpis miał być zupełnie inny, optymistyczny, jak te opaski z różowymi koralikami, a wyszedł jakiś ponury. To nic. Może jutro napiszę o naszej wyprawie do dublińskiej Ikei. Zakupiliśmy kolejną szafę - bo dotąd  w domu mieliśmy tylko jedną(w zasadzie nadal mamy, bo ta druga jest wciąż w pudłach), kilka półek do kuchni, dwa regały, które od razu idą do malowania i jeszcze kilka pierduł. Przynajmniej będąc w sklepie trochę się odstresowałam. Zakupy jednak poprawiają humor:)

wtorek, 26 października 2010

Wpis dedykowany


Splociku,

Ten wpis jest co prawda na moim blogu, ale treść napisana jest przez kogoś innego. Za pozwoleniem Dendrobium przytaczam to, co otrzymałam w mailu:


"Słówko od Dendrobium:
Mimo, że uwielbiam czytać blogi i podziwiać prezentowane w nich prace. Wszelkie prace! Hafty, robótki na szydełku i drutach, patchworki, Tildy i króliki, wyroby z filcu i drutu, z masy solnej i gliny, Scrapbooking, decoupage, odnawiane stare przedmioty i meble. W zasadzie wszystko co jest wytworem ludzkich rąk i serc. To jednak sama bloga nie prowadzę...
Nie tak dawno dostąpiłam zaszczytu i zasiadłam do biesiadnego stołu z okazji 5-lecia istnienia blogu http://splocik.blox.pl/pisanego przez Splocika. Było wiele sympatycznych osób i częstowano nas nie byle czym, bo ... dostałam taką piękną, wyszytą haftem matematycznym przez samą Jubilatkę ZAKŁADKĘ:)!!!!
Zwróciłam się z prośbą do hrabiny i gdyby nie Jej dobre serce i serdeczność , nie mogłabym w pełni podziękować Splocikowi. Nie mogłabym Wam pokazać czym mnie obdarowano. 
Splociku jeszcze raz gratuluję 5-latki i życzę kolejnych 5 lat blogowania!

Oto wspomniana zakładka:







Splociku, hrabino, jesteście wspaniałe. Dziękuję!! "


Jak już wspomniałam, treść i zdjęcia są własnością Dendrobium, a ja miałam tylko przyjemność umieścić je na blogu. To właśnie jest ta zapowiadana niespodziewanka:)) 

niedziela, 17 października 2010

Pewnego słonecznego popołudnia...



...pojechaliśmy na krótką wycieczkę do Monasterevin w County Kildare. Miasteczko leży zupełnie blisko - 10 min. jazdy od Portarlington. 
Po co tam pojechaliśmy? Chcieliśmy, żeby dzieciaki pobiegały sobie po lesie, wyszalały się, a potem - taką nadzieją żyliśmy - poszły szybko spać.



Las, jak las, tyle, że u nas wciąż mocno zielony:










Widoki na miasteczko:









I krótki odpoczynek na ławeczce:


Tak, takie ławki ze stolikami są porozstawiane w lesie. Poza tym są wyznaczone szlaki, żeby wiedzieć gdzie iść:) My oczywiście wybraliśmy ten najkrótszy - na szczęście.



Iza tak średnio chciała pozować. Raczej unikała patrzenia w obiektyw.


czwartek, 14 października 2010

Żeby nie było, że tylko smęcę...


...i smęcę, i niczym innym się nie zajmuję. 

Otóż wciąż próbuję ogarnąć dom. Jak już wiecie "orzechem" pomalowałam drzwi i furtkę - sąsiad szczerze mnie nienawidzi za to. Dlaczego? Bo jego żona - Claire - kiedy zobaczyła nasze drzwi, stwierdziła, że oni też myśleli o pomalowaniu i też muszą to zrobić. Za kilka dni Mark maluje drzwi wejściowe:)) Po czym wpadam znowu na Claire i rozmawiamy o cebulkach kwiatów, które posadziłam.  - No właśnie! - ja też o tym właśnie myślałam - mówi ona. Kilka dni później Mark zapiernicza ze szpadlem w ogródku(a kopanie nie jest tu łatwe, jak już wspominałam). Artur zaproponował, żebym zaczęła malować dom, wtedy na pewno sąsiad będzie szczęśliwy:) 
No tak, ale odbiegłam od tematu moich obecnych poczynań. Tym razem mają one miejsce w domu. Jak myślicie co robię?




W takim stroju to tylko można lakierować krzesła, prawda? Ewentualni robić coś innego, równie grożącego plamami. Nie mam jednak czasu na przebieranie, bo za pracę zabieram się w każdej wolniejszej chwili.




To już jedyne zdjęcia, które prezentują krzesła w stanie surowym - ta jaśniejsza część. 





Jak widać, Iza mi wszędzie towarzyszy. Lakiery są ekologiczne, bezzapachowe, więc mogę sobie pozwolić na taką pracę: z dzieckiem i w domu(a Mark na pewno jest szczęśliwy, że nie grożą mu kolejne niespodzianki). 

Tu podzielę się jeszcze moim doświadczeniem, które zdobywam podczas prac. Pierwsze dwa krzesła pomalowałam lakierem takim, jaki jest w puszce. Mimo, że bardzo się starałam, wyszły delikatne smugi - w miejscach, gdzie drewno "łyknęło" większą dawkę produktu. 
Następne dwa malowałam lakierem, który rozwodniłam - odlałam do słoiczka, dodałam wody, wymieszałam i takim "prawie mlekiem" potraktowałam. Wyszły idealne. Dopiero druga warstwa była czystym lakierem. Teraz jestem zadowolona z efektu. Szkoda, że nie posłuchałam tego, co producent zalecał, od początku. 
Ku pamięci odnotuję, że lakier jest firmy Ronseal, kolor średni dąb. 





Iza całkiem swobodnie przemieszcza się już po podłodze.


A tu jeszcze zdjęcia z siostrami:






Wyjątkowo moje najmłodsze dziecko nie sprzeciwia się noszeniu opasek. Przynajmniej w tej chwili. 


I jeszcze zdjęcie z mamą:



 Wiem, wyglądam niewyjściowo, ale to było takie pstryknięcie "na szybko", gdzie bardziej chodziło o Izę, niż o mnie. 


wtorek, 12 października 2010

***




Minęło prawie pół roku od narodzin Izabeli. Pojawiam się z rzadka na blogu, bo choć jeszcze przez chwilę mam siostrę, to dosłownie nie wiem, gdzie włożyć ręce. Duża zasługa w tym pracy Artura. 
Każdy tydzień jest inny, bo pracuje w różnych miejscach. Zmiany ma tak ustalane, żebym ja w ciągu dnia miała samochód; jeśli jest problem z nockami, to znajdują miejsca niedaleko Portarlington i wtedy jestem dodatkowo kierowcą mojego męża. Najgorsze jest niewyspanie i ciągły bieg. Zakupy, bo trzeba jeść, zakupy, bo dziewczyny wyrosły nagle z rajstop - i to tak hurtem, obie. Do tego nieprzewidywane niespodzianki: urodziny, zaproszenie do czyjegoś domu, itp. 
Na szczęście próbujemy się zorganizować z Irlandkami. Zapewne ustalimy sobie, którego dnia, która z nas zabiera wszystkie dzieci i wiezie do szkoły. Kiedy zabraknie mojej siostry, taki plan będzie miał dla mnie ogromne znaczenie. Ranki są szczególnie upierdliwe, bo Iza chce jeść, pić i nie rozumie kompletnie nic. Gosia ciągle marudzi ze śniadaniami, a Monika milion razy zdąży powtórzyć, że nie chce iść do przedszkola. 

Ku pamięci odnotowuję, że Iza od dwóch tygodni wędruje po podłodze. Czołga się - dokładnie rzecz ujmując. Wczoraj zaczęła próby klękania, podciągania się na kolana, więc być może niedługo zacznie podnosić się na czworaka? 

Złamałam się i od 4 dni podaję jej wieczorem sztuczne mleko. Czy pomogło? Czy przesypia dłużej? Wcale, a wcale. Budziła się 12-1 w nocy, budzi się nadal. Próbuję ją przetrzymać, oszukać smokiem i nawet się to udaje na godzinkę czy dwie. Nie ma w każdym razie "cudu mlecznego", o którym wszyscy mnie zapewniali. Nawet pierwsza dawka nie podziałała na nią. Trudno. Nie zastrzelę się z tego powodu. 
W ciągu dnia pięknie zjada przetarte owoce, warzywa i zupki. A dziś dostała pierwszy raz troszkę jogurtu, jaki jedzą dziewczyny. Reakcja - zadowolenie i drżące z niecierpliwości rączki. Oczywiście ssie nadal cyca i to w zasadzie jest jej główne mleko, bo sztuczne daję tylko raz. Tym razem jednak nie wytrzymam chyba dwóch lat karmienia piersią. Tak przynajmniej teraz mi się wydaje. Jeśli Iza będzie chciała zrezygnować wcześniej, nie widzę przeszkód. Jestem po prostu zmęczona, zmęczona, zmęczona... 

Nie czytam, prawie nic nie robię na szydełku czy drutach(co najwyżej szalik czy opaskę, ale i tak zajmuje mi to tygodnie), czasem obejrzę film. Wysilam umysł, żeby zapewnić rozrywkę Gosi i jej koleżankom: Evie i Abby, kiedy przychodzą do nas. Plusem jest to, że potem Gosia znika na całe popołudnia:)) 

Ciągle powtarzam sobie - jeszcze tylko rok, dwa i wszystko się ułoży... 

niedziela, 3 października 2010

Czas płynie...



...dni uciekają, a ja nawet nie wiem kiedy. Wydaje mi się, że wczoraj był poniedziałek, a to już kolejna niedziela. 
Monika od środy była w domu, bo lekko zachorowała. Lekko, to znaczy, że obyło się bez lekarza. Wydaje mi się, że jest trochę lepiej. Oczywiście nie utrzymałam jej w domu, żeby podleczyć, bo albo była Evie, albo Brandon, albo jeszcze ktoś. I oczywiście dzieciaki lądowały w ogrodzie i tam szalały. Może ten tran, brany od roku, jakoś pomaga i kaszel nie rozwinął się w coś innego?

Izabela przy tym wszystkim jakoś się trzyma. Lekki katarek, ale nawet nie mogę na to narzekać, bo dwa dni "pofurkotało" w nosie i przeszło. 

Monika nadal "próbuje" moja stanowczość w przedszkolu. Cały czas powtarza: nie chcę do przedszkola(w tym czasie bierze swój lunchbox, ubiera się i idzie do samochodu), potem próbuje płakać, błagać i... zostaje z większym lub mniejszym(czasem żadnym) rykiem, by po minucie zająć się zabawą. Wiem, bo Corina zawsze wychodzi po mnie i zapewnia, że moja córka już jest zadowolona.

Teraz kilka zdjęć - głównie Izabeli, jako że przed obiektywem uciec nie może:))





Po nieprzespanej nocy - ale takiej naprawdę nieprzespanej. Rankiem dziecko było padnięte.





U cioci na kolanach i z ukochanym smokiem.





Któregoś dnia było chłodniej i założyłam opaskę na głowę. Wyglądała uroczo.




A kiedy się śmieje... trudno nie zareagować. 



I na koniec nasza trójka:




Zdjęć starszych dziewczyn nie mam. To znaczy mam, ale nie takie, które tutaj można wstawić.