Spodziewałam się po nim wiele. Przybył do mnie pewnego wakacyjnego poranka i chociaż nie dałam rady jeszcze na dobre otworzyć oczu, na oślep wymazałam się podkładem żeby sprawdzić jak się spisuje. Miękki, gęsty, miły w dotyku. Mogłam zgodzić się ze wszystkimi wychwalającymi go recenzentkami. Do czasu.
Minęło jakieś 1,5 miesiąca przetrzymywania H51 - bo o nim mowa - w ochronnej folii, delikatnego mycia i suszenia włosiem do dołu na specjalnie stworzonej konstrukcji z kubka po smoothie (za udostępnienie rekwizytu dziękuję kawiarni coffeeheaven), a na mojej twarzy zaczęły pojawiać się pierwsze pochodzące ze skuwki włosy. Początkowo znosiłam to cierpliwie, zdejmując je z siebie codziennie po nałożeniu podkładu. Pytanie brzmi: ile można? Zwłaszcza kiedy włosów jest coraz więcej, wyłażą całymi pękami, zasypują umywalkę i zatykają odpływ (spróbujcie wybrać je stamtąd pojedynczo). Do oczyszczenia twarzy potrzebowałam już nie własnych palców, a porządnego zmiatania pozostałości pędzlem. Agencie 51, przegięliście pałę.
Nie chciałam uprzedzić się do marki. W oko ciągle wpadają mi ciekawe egzemplarze, jak na przykład ten do blendowania cieni, czy jajko do konturowania twarzy. Zdrowy rozsądek na razie bierze jednak górę: mimo zachwytów w blogosferze i świadomości, że pewnie miałam pecha i trafiłam na wadliwy model, boję się wydawać swoje ciężko zarobione pieniądze na coś, co może przysporzyć mi więcej frustracji niż modelowanie facjaty patyczkiem kosmetycznym. Dziękuję, na razie postoję.