Na palcach jednej ręki mogę policzyć tusze, jakich w swoim życiu używałam. Tych, które nie poszły w świat a dokonały żywota używane przeze mnie jest jeszcze mniej.
W podstawówce namiętnie kolekcjonowałam Twisty, Bravo i inne odmóżdżające gazety. Do jednej z nich dodane było fioletowe mazidło do rzęs którym kilka razy skrzywdziłam się na szkolne dyskoteki. Na szczęście szybko o nim zapomniałam i porzuciłam w niewiadomych okolicznościach. Nawet nie wliczam do rankingu.
Następne dwa kupiłam pod wpływem mojej przyjaciółki (której wyczyny makijażowe zawsze podziwiałam - sama nie umiałam nawet narysować kreski na oku czy położyć na powieki więcej niż jeden odcień cienia; jej kolekcja kosmetyków też robiła wrażenie - dziś pewnie jesteśmy na równi). Pierwszy poważny: Colossal, na którego namówiła mnie w gimnazjum. Opakowanie nadal turla mi się między rzadko używanymi kosmetykami i chociaż nie widać na nim już żadnej literki, rozszyfrowałam że to wersja z czarnymi napisami: Volum` Express 100% Black. Kilka minut przypominałam sobie słowo które by idealnie go określiło, powtarzając w myślach: 'py, py, py... porządny? nie, to nie to...'.
Przyzwoity. Twór Maybelline jest przyzwoity. Ładnie podkreślał rzęsy i pomalowana nim (bez towarzystwa reszty tapety) nie wyglądałam jak mała-dorosła. Mimo włosów w kolorze blond (ostatnio ściemniały, choć blond jest nadal - tylko ciemny i typowo słowiański) mam ciemną oprawę oczu. Ani razu nie robiłam henny brwi, przyciemnianie ich jest mi obce, a rzęsy bez wspomagania nie są niewidoczne. Nie byłam więc przyzwyczajona do codziennego tuszowania ich, a żółta tubka potrafiła przeleżakować zapomniana kilka miesięcy. Mimo to tusz nie skamieniał, nie uczulił (nawet nie wpadłabym wtedy na to, że jest otwarty już baaardzo długo i może się nie nadawać do użytku). Możliwe że kiedyś do niego wrócę, żeby sprawdzić jak będzie mi służył po kilku kosmetycznych doświadczeniach więcej.
Kolejna była Lash Mania Mascara. Wpadła do koszyka, kiedy przy okazji odwiedzania P. w Niemczech robiłam zapasy kosmetyków których nie mogłam dostać na co dzień. Ten wyczyn marki Essence mnie nie porwał, smarowałam się nim wyłącznie dla komfortu psychicznego kiedy zaczynałam eksperymenty z delikatnymi cieniami do oczu i nie chciałam mieć przy tym nietkniętych niczym rzęs. Ponoć miał pogrubiać, ha. U mnie sprawiał jedynie wrażenie że wydłuża, tylko dlatego że końcówki rzęs mam jaśniejsze i na co dzień ich nie widać. Ostatecznie zasechł i wylądował w koszu, więcej się nie spotkamy.
W ramach gratisu przewinął się u mnie też 1-2-3 Looks od Rimmela. Obietnica pogrubienia skończyła się jak wyżej, pozornym wydłużeniem. Przekazałam dalej, nie potrzebowałam dwóch tuszy jednocześnie mając problemy z wykończeniem jednej buteleczki (??? jak się właściwie nazywa to, w czym tusze są zamknięte? albo mam zaćmienie umysłu, albo nigdy nie miałam potrzeby używania tego słowa).
Na szczęście po serii nijakich produktów nie powodujących większego zachwytu nadeszła ona. Cover Girl Lash Blast Volume Mascara w kolorze very black, przywieziona mi w prezencie z USA. Początkowo oszczędzałam ją jak mogłam, używając tylko na imprezy, kiedy chciałam żeby z mocniejszym makijażem oczu szły w parze mocniej podkreślone rzęsy ;) Jest to pierwszy tusz, który faktycznie 'coś tam' pogrubia. Nie osypuje się w ciągu dnia, ma super wygodną szczoteczkę. Po obejrzeniu zdjęć mam wrażenie, że trochę też podkręca. I najważniejsze: sposób pakowania, dzięki któremu możemy dokładnie obejrzeć szczoteczkę bez konieczności otwierania tuszu.
Powoli zaczynam polowanie na następne opakowanie, jednak póki co Allegro świeci pustkami. Całe szczęście że mam też tusz-zamiennik o którym opowiem innym razem ;)
gołe rzęsy
Cover Girl Lash Blast Volume
Zaczerwieniona powieka widoczna na środkowym zdjęciu to efekt pół na pół AZSu i moich zmagań z podkręceniem kolorów tak, aby rzęsy były bardziej widoczne. Niestety tylko opcja saute była trzaśnięta przy świetle dziennym, nie mam aparatu na co dzień i działam na tym co podkradnę. Kajam się i obiecuję poprawę!