Mamy chwilową przerwę w padaniu. Przez dziesięć dni gościliśmy mżawki, ściany wody, wichrowe polewki, szargania wodą i cięcia kroplami. Z pewną taką nieśmiałością przedzieram się przez dziką leszczynę, wybujałą i pełną kleszczy. Ogród wybuchł zapachami mokrego życia, ślimaki uroczo gawędzą na pniach, w liściach, kierują na mnie oczka i milkną. Wspaniałomyślnie oszczędziły młodą sałatę.
Dynamika życia szkolnego, obrzędowego, towarzyskiego i zawodowego wskazuje na przesilenie letnie. Czas sesji, sprawdzianów i rozliczeń, kompletowania sportowej odzieży dziecięcej, mozolnie delikatna praca z rodzącym się indywidualizmem. Ściana pomiędzy tym, co jest, a tym, co mówią podręczniki pedagogiki. Zachwyt nad równomiernym, nieopanowanym, nieliniowym rozwojem. Złagodnienie kota który pojął, że nie jest przywódcą naszego stada. Psi bunt przeciw pogodzie i odmowa oddawania moczu. Flora i fauna spacerująca niespiesznie po sufitach, stołach, szafkach. Pająki pod czajnikiem, mrówki zadumane przy słoju z sokiem. A on mi mówi, że jestem straszny nerwus. Że czym ja się denerwuję. Cały Wszechświat jest grą, ustawką, trzeba go przyjąć lekko. I że mam przyjść w przyszłym tygodniu. Igły w głowie, rękach, klatce piersiowej, wywichłam sobie mostek. Wszystko będzie dobrze, powtarza. Osiągłam co pragłam, jak mówi Siostra. Więc dlaczego tak się martwię?