15 września 2011

Pierwsza jesienna notka


Uciekałam wspomnieniami do ciepłych Włoch i nie dopuszczałam do siebie myśli, że jesień tuż tuż. Od dwóch dni są u nas bardzo silne wichury, jest zimno i często gęsto pada deszcz. Ciemności zapadają dużo wcześniej, bardziej chce mi się herbaty z cytryną i polskim miodem spadziowym przywiezionym z domu.

Nawet gdy przezwyciężyłam te wszystkie jesienne przeciwności losu, to nie było tak łatwo napisać kolejną notatkę. Nie pisze się bowiem łatwo, gdy po klawiaturze chodzi kot. Nie, ani Buce nie odbiło jeszcze bardziej w jesieni życia, ani Mimi nagle nie zapałała miłością do biegania po klawiszach, w czasie, gdy ja próbuję coś napisać. To nasz nowy kocio, który, mamy nadzieję, okaże się być chłopakiem. Na razie jest za młody, aby stwierdzić z całą pewnością, czy jednak zostanie Marlon, czy może trzeba będzie się przestawić na imię Marla? 

Imiona wybraliśmy chyba mając świetną intuicję, bo charakterny jest jak obie postacie, którym złożyliśmy hołd. Siedmiotygodniowy kocurek z zespołem nadpobudliwości psycho-ruchowej jest bardzo absorbujący, więc chodzę ostatnio nieco jak w amoku - niewyspana, podrapana, pogryziona, wydając z siebie niekontrolowane okrzyki bólu, gdy on znienacka wspina mi się po nodze wbijając pazury. Mimo wszystko jestem bardzo szczęśliwa. Jedzenie, gotowanie chwilowo nieco na drugim planie. Gotuję raczej sprawdzone, głównie jednogarnkowe dania. I takie Wam dziś zaprezentuję, szczególnie, że bakłażany są bardzo na czasie.

Przepis z "The Food of India: a journey for food lovers". Nie trzymałam się dokładnych proporcji, podaję, jak ja ugotowałam; to jedno z moich ulubionych dań z tej książki. 



Pikantne bakłażany 

2-4 porcje 

2 średnie bakłażany, pokrojone w półplasterki, ok. 7mm grubości 
5 łyżeki oleju słonecznikowego lub klarowanego masła 
400ml pomidorów bez skórki posiekanych z grubsza (mogą być puszkowe) 
5 ząbków czosnku, obranych 
ok. 2,5cm świeżego imbiru, obranego
1 łyżeczka czarnuszki 
1 łyżeczka ziaren kopru włoskiego 
1 łyżeczka mielonej kolendry 
1/4 łyżeczki kurkumy
1/4 łyżeczki pieprzu cayenne 
sól

Połowę pomidorów zmiksowałam z czosnkiem i imbirem. ręcznym blenderem na gładką masę.

W dużym rondlu rozgrzałam łyżkę masła i obsmażyłam bakłażany z obu stron, na lekko brązowy kolor, tak aby smażyły się w jednej warstwie. Powtórzyłam czynność, aż wszystkie bakłażany były usmażone. Miałam 4 rundy, stąd zużyłam 4 łyżki masła. Bakłażany odstawiłam na bok i rozgrzałam ostatnią łyżkę masła w tym samym rondelku. 

Dodałam czarnuszkę i koper włoski, przykryłam i pozwoliłam, aby nasiona chwilę postrzelały. Następnie dodałam kurkumę, cayenne i kolendrę i smażyłam pół minuty. Dolałam zmiksowane pomidory (uwaga, lubi pryskać!), resztę posiekanych pomidorów, bakłażany i sól do smaku. Przykryłam i dusiłam przez ok. 15- 20 minut na małym ogniu. 

Świetnie smakują same, albo zagryzane chlebem naan, albo z dodatkiem chutneyu z mango.  Podaję jako jedno z licznych dań podczas indyjskich kolacji, które wyprawiam - nigdy nie zabrakło ich na stole wśród różnych curry i innych specjałów.

Przedstawiam nowego członka naszej ekipy:

12 września 2011

Pomidorowa, czyli wiwat utylizacja!


Czytając kiedyś notatkę o zupie pomidorowej ze świeżych pomidorów u Ptasi, zauważyłam komentarz pod wpisem, który w niewybredny sposób krytykował wygląd zupy. Że niby obrzydliwy. No cóż, niektórym z pokolenia zup w proszku trzeba wytłumaczyć: otóż drogie dzieci, tak wygląda prawdziwa zupa pomidorowa. 

Wg mego gustu nic nie przebije pomidorówki zrobionej ze świeżych, dojrzałych, aromatycznych pomidorów, stąd też nie mogłam sobie odmówić jej zrobienia będąc w Ginestra. Tym bardziej, że za kawałek cheddara z Wensleydale w kolorowym wosku dostałam od Anny Marii całą siatkę pomidorów. Poza tym trochę nam się chleb zestarzał, a kiełbaski, które mieliśmy nadzieję, że będą podobne do jedzonych kilka dni wcześniej w trattori na przystawkę, okazały się być czymś w rodzaju małych salami. Nie o to nam chodziło, więc postanowiliśmy je szybko zutylizować, aby mieć pretekst do dalszych kiełbasianych poszukiwań. 

Zrobiłam więc eksperymentalną pomidorówkę, którą smakowała świetnie, na ciepło i na zimno. Proszę wybaczyć, ale nie mam dokładnych ilości, przepis odda jedynie główną ideę tej zupy, jeśli chcecie ją wykonać, to musicie kombinować proporcje wedle własnego smaku.

 



Pomidorowa ze świeżych pomidorów z salami, chlebem i pecorino 

kilka małych kiełbasek przypominających salami, pokrojonych na plasterki 
chlust oliwy od Giny 
4 ząbki czosnku, obrane i posiekane
2 papryczki peperoncino, roztarte w palcach
cały duży durszlak dojrzałych pomidorów, sparzonych, obranych i pokrojonych byle jak 
ok. 1.2l bulionu warzywnego (ugotowałam go z marchewek z nacią, selera, cebuli, czosnku, kulek pieprzu, soli do smaku i odrobiny oliwy)
stary chleb, pokrojony w kostkę
sól
świeżo zmielony czarny pieprz 
świeżo starty pecorino 


W dużym garnku podsmażyłam na oliwie chleb, po czym przełożyłam go do miseczki. Do gara wrzuciłam kiełbasę i smażyłam, aż puściła tłuszcz. Dodałam czosnek i peperoncino, smażyłam minutę i dorzuciłam pomidory. Po kilku minutach dolałam wywar, doprawiłam solą i pieprzem, przykryłam i gotowałam przez ok. kwadrans. 

Podawałam ze smażonym chlebem, polaną delikatnie oliwą i posypaną startym serem.


7 września 2011

Gdzie jeść? "Lolli", Piglio*

Są takie miejsca, których nie znajdziecie w przewodnikach turystycznych, na szczęście ktoś kogo znacie, już tam był i gorąco polecił. Do Piglio, poza tym, że to bardzo urokliwe miasteczko, z uliczkami wąskimi na półtorej metra i pięknym widokiem na dolinę, wybrać się warto choćby po to, aby uzupełnić zapasy wina w lokalnych cantina sociale. Cesanese del Piglio nie jest może tak rozsławioną gwiazdą jak toskańskie Chianti, ale jest to wino smaczne, szczególnie jeśli weźmie się stosunek ceny do smaku, to powiedziałabym, że wino bardzo smaczne. Z różnych przez nas zakupionych w cenie od 3.5 do 8.5 euro za butelkę, żadnego - białego (Passerina del Frusinate) czy czerwonego nie powstydziłabym się podać gościom do dobrej kolacji.  


Jeśli jesteście fanami pysznej, prostej, domowej kuchni serwowanej we wnętrzach, powiedzmy dość zgrzebnych, to także warto się wybrać w okolice Piglio. Postawiona przy drodze i trącąca nieco prowizorką trattoria "Lolli" to prawdziwa przystań dla smakoszy, którym w smak jest siedzieć przy stoliku z pstrokatą ceratką, pić wino z karafki będąc bacznie obserwowanym przez świętą rodzinę z kiczowatego obrazka. Jedyne na co trzeba się nastawić, to spędzenie tam co najmniej dwóch godzin. 


Tyle bowiem, albo nawet ciut dłużej trwała nasza uczta, podczas której zjedliśmy i wypiliśmy:

- litrową karafkę białego wina
- 1.5l butelkę wody
- dwa talerze przystawek - szynki, salami, coś w rodzaju salcesonu, kawałek zimnej pieczeni wieprzowej, karczochy, oliwki, kiełbasę i ser, a do tego jakieś pikle. 
- dwa kawałki chleba podpieczonego na palenisku z żywym ogniem i żeliwną kratą, polanego obficie oliwą i posypanego solą 
- koszyk chleba 
- dwie porcje tagliatelle alla ragu - do wyboru był ser do posypania: pecorino lub parmezan 
- jeden wielki stek wołowy z grilla, podany z cytryną
- cicorię podsmażoną w oliwie 
- kilka kruchych ciasteczek 
- dwie porcje sorbetu cytrynowego
- dwie kawy 
- po trzy naparstki likieru na głowę (no dobra, na trawienie, he, he)






Ktoś się jeszcze dziwi, że siedzieliśmy tam ponad dwie godziny? Potrafimy zjeść dużo, ale co będę owijać w bawełnę - stamtąd wyszliśmy po prostu nażarci do granic możliwości. Wszystko nam szalenie smakowało. Za tę ucztę dodatkowo ubarwioną przez piękny widok z okna, a także sympatycznego kelnera, który dorzucał drzewo do ognia, zapłaciliśmy 69 euro.

Polecam!



Trattoria Lolli 
Piglio
via Prenestina km. 43,700. 
Italia 
Tel. 0775/501115, komórka 3395029036

Na wizytówce nie ma godzin otwarcia, podano za to, że jest nieczynna w czwartki. 


* Frosinone, region Lazio

3 września 2011

Przerywnik, czyli sernik pyszny i ja pyszna



Przerywnik chwilowy, do tematów wakacyjnych z pewnością powrócę. Dziś chcę pokazać coś innego.

Pysznić się będę tym sernikiem, który wyprodukowałam z okazji urodzin Julie. A dumna jestem z niego jak szlag, bo po pierwsze primo nie wszystkie desery wychodzą mi piękne i smaczne, po drugie primo (ha, ha!) sernik upiekłam bez konkretnego przepisu. Wprawdzie widziałam mnóstwo tego typu przepisów w sieci na serniki z malinowym dżemem, ale mnie maliny nie w smak o tej porze roku, a śliwki. Stąd też pokombinowałam po swojemu, bazując na doświadczeniu w pieczeniu sernika bez użycia polskiego twarogu i u schyłku lata z dumą przedstawiam Wam przepyszny, kremowy, z kwaskową nutą  (uwaga! werble!):



Sernik z sosem ze śliwek i imbiru 

8-10 porcji, blaszka okrągła 25cm 

Na spód:

200g ciasteczek kruchych z ciemną czekoladą (użyłam Digestives)
80g niesolonego masła

Na masę serową:

600g serka kremowego (typu Philadelhia, jeśli lubicie wyższe serniki, to należy dać 800g)
170g cukru drobnego
4 jajka
2 łyżki soku z cytryny
2  łyżki budyniu waniliowego
200ml kwaśnej gęstej śmietany (użyłam crème fraîche)

Na sos śliwkowy*:

4 duże śliwki
ok. 100ml miodu pitnego (użyłam trójniaka)
kopiasta łyżka ciemnego brązowego cukru
4 kawałki kandyzowanego imbiru (wielkości kostki cukru)

Najpierw przygotowałam sos śliwkowy. Śliwki wypestkowałam i pokroiłam na ćwiartki, następnie umieściłam z resztą składników w rondelku i zagotowałam. Gotowałam na małym ogniu, aż śliwki niemal się rozpadły, a sos lekko zgęstniał. Zmiksowałam ręcznym blenderem na gładką masę. Podgrzewałam jeszcze chwilę, aż sos zrobił się nieco bardziej gęsty. Odstawiłam na bok.  

Okrągłą tortownicę wyłożyłam szczelnie folią aluminiową - spód, brzegi i dodatkowo owinęłam ją dwoma warstwami folii, bo sernik był pieczony w kąpieli wodnej.

Ciasteczka zmieliłam i dodałam do nich rozpuszczone masło. Wyłożyłam masą spód tortownicy. Odstawiłam na bok. Piekarnik nagrzałam do 180 stopni C, nastawiłam czajnik z wodą. 

W dużej misce zmiksowałam ser z cukrem, a następnie dodawałam po jednym jajku. Dolałam sok z cytryny, dodałam budyńj i zmiksowałam krótko. Na sam koniec dodałam śmietanę i krótko miksowałam.

Masę wylałam na spód z herbatników. Na górze kładłam łyżeczką sos śliwkowy, tworząc plamy w mniej więcej jednakowych odstępach, a potem mieszałam, jakby ruchem na kształt ósemek podobnie jak robi to Pani w tym filmie, z tą jednak różnicą, że ja użyłam wykałaczki. Wzorki wychodzą wtedy bardziej zgrabne.

Przykryłam sernik kawałkiem folii aluminiowej i wstawiłam do dużego żaroodpornego naczynia, do którego wlałam gorącą wodę - mniej więcej do połowy wysokości formy z sernikiem. Piekłam przez 1 godzinę 20 minut. Po upieczeniu wyjęłam z piekarnika, ostudziłam i włożyłam na całą noc do lodówki. Tuż po upieczeniu środek jest jeszcze dość trzęsący, nie należy się tym przejmować, idealnej konsystencji nabierze po leżakowaniu w lodówce.

Następnego dnia kroiłam nożem zamoczonym uprzednio w gorącej wodzie.

Resztę sosu ze śliwek zawekowałam - będzie jak znalazł zimą do naleśników.

* uwaga, wychodzi go cały słoiczek, ok. 250ml, a potrzeba raptem kilku łyżeczek; tak to jest, jak się piecze eksperymentalnie...

25 sierpnia 2011

Posiłek idealny



Zawsze przed wyjazdem na urlop mówię sobie, że robię przerwę w gotowaniu. Miło jest zatęsknić. Tym razem zajęło mi to całe cztery dni. Katalizatorem były produkty, które dostępne były w Ginestra i okolicach. 

Ugotowałam prosty jak budowa cepa, ale piękny w swej prostocie obiad. Siedząc przy stole, który naruszyły już nieco korniki, słuchając koncertu skrzypcowego Vivaldiego, którego melodia mieszała się z odgłosami dnia codziennego dochodzącymi z ulicy, osiągnęłam kulinarną nirwanę. Zabawne jak człowiekowi czasem niewiele trzeba. 

Aby ugotować ten posiłek idealny udałam się 2000km od Yorkshire, na ciepłe wzgórza Gór Sabinskich, nabrałam spokoju i zapomniałam o tym, że do szczęścia potrzebne mi są dwa te same idealne nakrycia, a przypomniałam sobie, jak dobrze może smakować jedzenie z wyszczerbionej michy, nawet popite tanim winem stołowym. 

We wtorek lub w piątek ok. 9.30 nasłuchiwałam przez okno muzyki tanecznej. To Cessidio, który przyjeżdża samochodem dostawczym, staje najpierw przy barze, potem przy sklepie, a na końcu podjeżdża na plac przed pocztą. Ma mały wybór warzyw, ale zawsze świeże i smaczne. U niego kupiłam dwa kilogramy pomidorów. Daleko im było do tych, które leżą na półkach supermarketu. Przypominały mi te, które na działce hodowała Babcia Lusia. Zapach nagrzanych słońcem gałązek pomidorowych bardzo mocno kojarzy mi się z dzieciństwem i Babcią. 

Dobre pomidory, albo czosnek można też kupić u Neapolitańczyka. On przyjeżdża do wsi w w piątki między 10 a 11. 

Do posiłku idealnego potrzeba też dobrej oliwy. A najlepszą jaką dotychczas jadłam to oliwa od Giny. Oliwa, która szuka sponsora i z całą pewnością na niego zasługuje. W wiejskim frantoio w Ginestra kilku producentów oliwy tłoczy oliwę z własnej mieszanki oliwek, o niskiej kwasowości, a głębokim smaku i pięknym kolorze. Na szczęście oliwę zamówiłam już na początku kwietnia i czekała na nas w metalowym kanistrze. 


Drzewko oliwne w Ginestra


Buszując po sklepach spożywczych w Osteria Nuova nietrudno zgadnąć, że w okolicy popularny jest świeży makaron (pasta fresca) produkowany lokalnie w Spinacetto - Greccio. Kupiłam paczkę strozzapreti fresche  (nazwa po włosku oznacza, że dławią one księdza - podoba mi się!) i ten makaron okazał się tak świetny, że parę dni później wróciłam po więcej wyrobów tego producenta. Makaron dostępny jest między innymi u braci Liberati, gdzie można też dostać pecorino, ser który bardziej kocham od parmezanu.



Kilka umytych pomidorów posiekałam na kawałki wielkości kęsa, przełożyłam do dużej miski z drobno posiekanymi 2 dużymi ząbkami czosnku i jedną pokruszoną w palcach papryczką peperoncino. Delikatnie posoliłam, odstawiłam na bok i zajęłam się gotowaniem makaronu. Gdy pomidory puściły już sporo soku dolałam do nich szczodry chlust oliwy i dodałam nieco świeżo utłuczonego czarnego pieprzu.



Makaron odcedziłam i wymieszałam z zawartością miski, a na górę zestrugałam trochę pecorino. Jak już zjedliśmy wszystko, popijając cudownie schłodzonym różowym winem, to przystąpiliśmy do froterowania misek. Pomógł nam przepyszny chleb kupowany w sklepiku w Ginestra. Ani kropelka soku spod pomidorów z oliwą nie mogła się zmarnować.

Dlaczego ostatnio obsesyjnie myślę o własnym domu na włoskiej prowincji? 




21 sierpnia 2011

Gdzie jeść? "Maria Fontana", Poggio Moiano*


To nie tak, że w Rzymie nie ma miejsc, w których można dobrze zjeść. My po prostu nie nastawialiśmy się na kulinarny, a stricte historyczny Rzym, a kulinaria zostawiliśmy na nasze liczne wycieczki po prowincjach regionu. I jeśli mam być szczera, to po tym, co jadłam z chęcią bym została tylko przy tych prowincjonalnych knajpkach.

Do restauracji Maria Fontana mieliśmy się wybrać tak czy owak po rekomendacji Mayi, ale trafiliśmy tam wcześniej niż później, bo zostaliśmy zmuszeni do złożenia wizyty u lokalnych carabinieri (Korpus Karabinierów - włoska żandarmeria). Wizyta w niedzielny poranek przedłużyła się do wczesnych godzin popołudniowych, zostaliśmy elegancko obsłużeni i trochę zgłodnieliśmy. I trochę potrzebowaliśmy poprawić sobie humor. Po podpisaniu niezbędnych papierów ruszyliśmy do rzeczonej restauracji. I szczęście w nieszczęściu, że trafiliśmy tam wcześniej, bo mieliśmy szansę przed wyjazdem zjeść tam ponownie.

W niedzielne popołudnie miejsce pękało w szwach. Ruch, gwarno, większość stolików zajęta przez licznie biesiadujące rodziny. Kelnerzy ciągle coś donosili do stolików, uzupełniali karafki z winem i wodą, wdawali się w dyskusje z klientami. Posadzono nas przy stoliku i poinformowano, że dziś menu nie ma i zapytano o napoje i czy chcemy antipasti (przystawki). Podczas pierwszej wizyty skusiliśmy się na lokalne piwo produkowane w Rieti, o wdzięcznej nazwie Principessa (Księżniczka).  Wyraziste, smaczne, niefiltrowane i słodkawe, wyprodukowane z odmiany pszenicy popularnej w starożytnych czasach - płaskurki (wł. farro, łac. Triticum dicoccum, wg niektórych źródeł to może być orkisz i bądź tu człowieku mądry).   




Przystawka była tylko jedna - talerz wędlin i sera, a ja nieśmiało zapytałam się, czy serwują coratellę. Kelner się uśmiechnął i za minutę doniósł trzy miseczki - jedną z coratellą właśnie. Jest to danie tradycyjnie robione z podrobów młodego jagnięcia, serca, nerek, wątroby, drobno posiekanych, usmażonych w szczodrej ilości oliwy i na końcu lekko podduszonych w białym winie i soku z cytryny. Nie jest to danie typowe dla regionu, inne też mają swoje coratelle, np. z karczochami (Coratella d'agnello con carciofi). W naszej czuć było liść laurowy, peperoncino (małe suszone papryczki chilli) i dobrą oliwę. Podroby są bardzo drobno posiekane, soczyste, miękkie, aromatyczne i pikantne. To danie zagryzane pajdą smacznego chleba mnie starczyłoby jako główne i nie prosiłabym o nic więcej. 

W dwóch pozostałych miseczkach były warzywa - jakby pikle ogórkowe (albo z cukini) niby lekko ukwaszone, ale podane w oliwie i coś, o co zapytałam parę dni później, gdy nie było takiego ruchu w środku tygodnia. Nazywa się to portulachia (lub porcacchia). Wyglądało to jak pędy jakiegoś chwastu, suszyło się na stołach na słońcu, w sąsiedniej sali i smakowało wybornie - było lekko kwaśne, orzeźwiające.


Chleb podany do przystawek był prawdziwym chlebem, wędliny (szynki dojrzewające, salami i inne, których nie jestem w stanie nazwać) pachniały rewelacyjnie, tak też smakowały,  a coratella znikała w tempie szybszym niż się spodziewałam. Ze zgrozą stwierdziłam, że nie jestem już za bardzo głodna i ta szczodra porcja zagryziona solidnie chlebem mnie zapchała. Na szczęście dano nam nieco czasu na złożenie zamówienia na primi (pierwsze danie). Kelner polecił nam bardzo cienko i ręcznie krojony makaron maccheroncini, z którego miejsce jest znane oraz pappardelle (szerokie wstążki). Oboje zdecydowaliśmy się na cieniuteńkie nitki - ja z sosem z samych pomidorów, luby z sosem pomidorowym z odrobiną mięsa. To było to! Po tej, jak nam się wydawało, wyżerce, naturalnie zaproponowano nam secondi (danie drugie), na które zwykle jest danie mięsne lub ryba. Musieliśmy przeprosić, ale nieprzyzwyczajeni do takiego biesiadowania i takich porcji, obawialiśmy się, że nie zmieścimy deseru. Na szczęście przed deserem dano nam czas na wytchnienie.









































Na deser ja miałam panna cotta (pannę cottę? panna cottę? czy to się odmienia?) z małymi jeżynami, których nota bene dziko rosły w okolicy i wiśniami namoczonymi w winie. Dla mnie deser idealny - panna cotta nie za trzęsąca się, nie za twarda, słodka, a sos kwaskowaty. Luby miał naleśnika czekoladowego z lodami.

Nie byłby to oczywiście pełen włoski posiłek gdyby po wszystkim nie wypilibyśmy mocnej aromatycznej espresso. Zaproponowano tez likier lub grappę, ale spasowaliśmy.


Rachunek za to wszystko oraz dużą karafkę wody opiewał na 46 euro. Wiedzieliśmy, że za parę dni tam wrócimy. Nie mogliśmy odpuścić spróbowania ich secondi

Podczas drugiej wizyty mądrze zrezygnowaliśmy z przystawek i na pierwsze danie zamówiliśmy ravioli z ziołami i ricottą w sosie pomidorowym i pappardelle w sosie pomidorowo - mięsnym. O ile dobrze zrozumiałam, to mięso było królicze. Szerokie wstążki miały brązowy kolor i lekko orzechowy smak, podejrzewam, że makaron był orkiszowy, albo z dodatkiem wspomnianej wcześniej płaskurki. Ciasto na ravioli idealnie rozwałkowane, nadzienie kremowe. Nie muszę chyba pisać, że pyszne? Ta restauracja prowadzona przez jedną rodzinę od 1966 roku szczyci się ręcznie krojonymi, domowymi makaronami. Będąc tam koniecznie trzeba ich spróbować.


Przyszła kolej na drugie danie i ja zamówiłam sznycel cielęcy, a luby wieprzowe eskalopki w sosie grzybowym. Dobraliśmy także porządną porcję coratelli, która niemal śniła (i nadal się śni) po nocach. Tym razem drugie dania mogliśmy wybrać z kartki, którą podano nam wraz z długopisem i prośbą, aby zaznaczyć nasz wybór. Do tego mieliśmy chleb i dwie porcje contri (dodatków). Do wyboru była mieszanka sałat, pomidory, fasolka szparagowa, fasola i cicoria, nie mylić z cykorią. Ponieważ mieliśmy z nią już styczność i bardzo nam smakowała, to oboje zamówiliśmy to samo. Szukając po nazwach łacińskich doszłam do wniosku, że jest to coś z rodziny endywii kędzierzawej zwanej też strzępiasta, ale tak naprawdę z wyglądu bliżej temu do mniszka lekarskiego. Liście były podsmażone na oliwie z ostrą papryczką i podane na ciepło. Podczas pierwszego i drugiego dania towarzyszył nam znowu pyszny chleb i tym razem białe wino w dzbanku (vino della casa) oraz karafka z wodą.


Na deser dwie porcje puszystego ciasta czekoladowego, potem dwie mocne kawy, a na koniec gdy odmówiliśmy grappy, kelner (podejrzewamy, że jednocześnie kucharz, a może właściciel) przyniósł domowy destylat ratafia oi rose (hmmm...z róży?). Smaczny był i pewnie pobudził trawienie, niestety mój słaby włoski znowu zawiódł i nie wiem z czego był on zrobiony. Tradycyjnie robi się go z czereśni, orzechów czy śliwek. Za tę ponad dwugodzinną ucztę zapłaciliśmy 50 euro.


Dlaczego tam jeść? Dlatego, że jest bardzo smacznie, posiłki świeże, prawdziwa kuchnia domowa, bez udziwnień, porcje solidne. Także dlatego, że warto skusić się na totalne zaufanie kucharzowi, bo akurat nie ma menu i serwuje dwa dania na krzyż. Może dlatego, że atmosfera miejsca jest przyjemna, relaksująca, a mimo, że to restauracja i dostaniecie stolik z białym obrusem i serwetkami z materiału, a nie jednorazowymi, to nie czuje się tam kijka w tyłku. No i ceny nie zwalają z nóg.

Polecam gorąco! 

Ristorante Maria Fontana 
Viale Manzoni 13 
02037 Poggio Moiano 
Italia
 +39 0765 876169

Zamknięta w poniedziałek, w pozostałe dni serwuje dania w porze obiadu, a w kwestii kolacji trzeba dzwonić, bo czasem wieczorami Maria Fontana też bywa zamknięta.



* prowincja Rieti w regionie Lacjum
 


20 sierpnia 2011

Wór

Jakoś nie mogę się pozbierać po powrocie. Jestem w połowie kolejnej notatki, mam nadzieję, że uda mi się ją skończyć do poniedziałku. A póki co proszę mi pozwolić przedstawić: towarzysz naszej podróży - wór.

Miłego weekendu!

Towarzysz naszej niedoli, albo z worem w podróż po Lazio

16 sierpnia 2011

Pamiątki z Rzymu made in China

Ginestra

Ginestra












































"Mój chłopak, który stąd pochodzi jest zniesmaczony tym, co w ostatnich latach stało się z Rzymem" - powiedziała przypadkowo w Ginestra napotkana Amerykanka. Bawiąc się kręconymi włosami, które przykrywała już siwizna zapytała jak długo jesteśmy we wsi i jednocześnie wyraziła zdziwienie, że od dwóch tygodni, dopytując co tu robimy. A w Ginestra można dużo robić. Na przykład siedzieć, o czym pisała Maya. I mnie to nie dziwi, bo siedzi się tam rewelacyjnie i z rogalem i cappuccino pod murem na czerwonych plastikowych krzesłach na przeciwko baru, i na ławce nieopodal parkingu nad którym czuwa Padre Pio w ceglanej budce, obserwując koty leniwie przechadzające się po ulicach i panoszące po nagrzanych maskach samochodów, nawet żegnając się z miejscowymi trzeba na chwilę przysiąść.

Ginestra























Można rzecz jasna wyjechać z Ginestra, na przykład do Rzymu. To raptem 50km na północny wschód, łatwo się tam dostać ze stacji kolejowej, do której trzeba podjechać np. do Fara in Sabina. W budynku ani żywego ducha, kasy pozamykane, automat z biletami nie działa. Zza uchylonego okna słychać rozmowy, prawdopodobnie pracowników kolei państwowych. Nie waż się pytać po włosku, czy ktoś z nich mówi po angielsku. "Jestem Włochem, mieszkam we Włoszech, dlaczego miałbym mówić po angielsku?". W końcu udaje Ci się dowiedzieć, że biletów nie sprzedają. Postanowione - zapłacimy u konduktora. Tyle, że wydukane po włosku konduktorowi, że się chce kupić bilet do stacji Roma Tiburtina spotyka się z konkretnym i nie znoszącym sprzeciwu "ale ja nie sprzedaję biletów". Zostawił nas i na kolejną próbę zapłaty za przejazd wyrzucił z siebie "Si! Si! Roma Tiburtina!", odwrócił się na pięcie i tyle go widzieliśmy. Tak więc do Rzymu pociągiem jeździ się na gapę.

Roma























Można też poleżeć w łóżku pięć minut dłużej w sobotni poranek, dokroić sobie jedną kromkę lokalnego chleba więcej na śniadanie, zamienić grzecznościowe dzień dobry z Giną i przypomnieć jej kim jesteśmy i gdzie mieszkamy, bo chyba zapomniała od wtorku kiedy przeprowadziła z nami pierwszy wywiad. A potem wychylić pyszne cappuccino w barze "Sport" i pojechać na stację, aby stwierdzić, że pociąg zwiał, a następny będzie za dwie godziny. I w tej sytuacji można do Rzymu pojechać samochodem. Płatny parking w centrum, romantyczne spacery, zdjęcia na Hiszpańskich Schodach, magnes na lodówkę dla kogoś kto kolekcjonuje magnesy z różnych stron świata, takie tam... I można wrócić zeń wieczorem ze stłuczoną szybą, bo ktoś miał chętkę na zawartość naszego bagażnika. O ironio, w bagażniku nic nie było. Piętnaście sekund roboty włamywacza nie zostało uwieńczone żadnym łupem, a my za to przekonaliśmy się, że włoska policja, także ta na głębokiej prowincji może być całkiem miła i pomocna. Inna sprawa to warsztat samochodowy, ale dobra - niech im będzie, sekretarka wychodzi za mąż 27 sierpnia, co zakomunikowała mi gestem zakładania obrączki i nuceniem Mendelssohna*, więc już jest bardzo podekscytowana, poza tym od 14 sierpnia mają ferie i straszne urwanie głowy. Szyba po czterech dniach i tak jest lepsza niż wór przyklejony z pomocą lokalnych z Ginestra, który przy prędkości powyżej 30 mil na godzinę zaczynał się majtać i odrywać. A którym swoją drogą wieś żyła przez kilka dni. Jeśli zaistnieliśmy jakoś w tej małej wiosce, to na pewno dzięki włamaniu do samochodu, szybie i naszej fatalnej włoszczyźnie.


Roma

Roma












































A Rzym? Jak to Rzym. Zabytki na każdym kroku, które na pewno warto zobaczyć, choć na nie same pewnie i miesiąca by nie starczyło, a nasz przygoda z Rzymem skończyła się po dwóch dniach. Jakoś niespieszno nam było do niego wracać. Cała masa ludzi, od których jednak da się uciec. Jest coś takiego w Rzymie, że tłumy skupione wokół Koloseum czy Fontanny di Trevi znikają jeśli odejdzie się dwie uliczki dalej. A tam mury, z których odpada tynk czy farba, odrapane ławki i cisza przerywana odgłosami dnia codziennego: rozkazującym głosem jakiejś gospodyni najpewniej szykującej posiłek, dzwonieniem sztućców, gruchaniem gołębi, wesołością gości oczekujących panny młodej pod kościołem, czy stukotem szpilek wyszykowanej blond pańci z małym pieskiem i torbami ze sklepów największych projektantów.


Roma























Rzym fascynuje i męczy. Ludzie męczą. Ogrom Amerykanów rzucających komentarze i przekonanych o świetności własnej i swojego kraju, którą rzecz jasna mają na wyłączność. Ogrom nastręczających się Hindusów i Afrykańczyków handlujących badziewiem lub próbujących Ci wmówić, że zdjęcie zrobione ich Polaroidem będzie lepsze niż to z Twojego aparatu. Masa pamiątek made in China. Kelnerzy próbujący werbować klientów z ulicy. Znowu Amerykanie i Brytyjczycy zamawiający frytki i colę. A jedzenie? Cóż w Rzymie nie jedliśmy w restauracjach gwiazdkowych, a tam gdzie jedliśmy było średnio smacznie i drogo. Albo niesmacznie i drogo. Spytacie: gdzie więc jeść we Włoszech? A ja Wam odpowiem: na prowincji. I o tym napiszę za parę dni.

Ginestra






















* ja nie rozumiałam o co jej chodzi, a ona nie rozumiała angielskiego. Mówiła o ślubie, a ja o tym, że samochód miał być gotowy po godzinie, a teraz mówią, że będzie po trzech. Był po ponad pięciu. Przypomniał mi się "Lost in Translation".