To nie tak, że w Rzymie nie ma miejsc, w których można dobrze zjeść. My po prostu nie nastawialiśmy się na kulinarny, a stricte historyczny Rzym, a kulinaria zostawiliśmy na nasze liczne wycieczki po prowincjach regionu. I jeśli mam być szczera, to po tym, co jadłam z chęcią bym została tylko przy tych prowincjonalnych knajpkach.
Do restauracji Maria Fontana mieliśmy się wybrać tak czy owak po
rekomendacji Mayi, ale trafiliśmy tam wcześniej niż później, bo zostaliśmy zmuszeni do złożenia wizyty u lokalnych
carabinieri (Korpus Karabinierów - włoska żandarmeria). Wizyta w niedzielny poranek przedłużyła się do wczesnych godzin popołudniowych, zostaliśmy elegancko obsłużeni i trochę zgłodnieliśmy. I trochę potrzebowaliśmy poprawić sobie humor. Po podpisaniu niezbędnych papierów ruszyliśmy do rzeczonej restauracji. I szczęście w nieszczęściu, że trafiliśmy tam wcześniej, bo mieliśmy szansę przed wyjazdem zjeść tam ponownie.
W niedzielne popołudnie miejsce pękało w szwach. Ruch, gwarno, większość stolików zajęta przez licznie biesiadujące rodziny. Kelnerzy ciągle coś donosili do stolików, uzupełniali karafki z winem i wodą, wdawali się w dyskusje z klientami. Posadzono nas przy stoliku i poinformowano, że dziś menu nie ma i zapytano o napoje i czy chcemy antipasti (przystawki). Podczas pierwszej wizyty skusiliśmy się na lokalne piwo produkowane w Rieti, o wdzięcznej nazwie Principessa (Księżniczka). Wyraziste, smaczne, niefiltrowane i słodkawe, wyprodukowane z odmiany pszenicy popularnej w starożytnych czasach - płaskurki (wł. farro, łac. Triticum dicoccum, wg niektórych źródeł to może być orkisz i bądź tu człowieku mądry).
Przystawka była tylko jedna - talerz wędlin i sera, a ja nieśmiało zapytałam się, czy serwują coratellę. Kelner się uśmiechnął i za minutę doniósł trzy miseczki - jedną z coratellą właśnie. Jest to danie tradycyjnie robione z podrobów młodego jagnięcia, serca, nerek, wątroby, drobno posiekanych, usmażonych w szczodrej ilości oliwy i na końcu lekko podduszonych w białym winie i soku z cytryny. Nie jest to danie typowe dla regionu, inne też mają swoje coratelle, np. z karczochami (Coratella d'agnello con carciofi). W naszej czuć było liść laurowy, peperoncino (małe suszone papryczki chilli) i dobrą oliwę. Podroby są bardzo drobno posiekane, soczyste, miękkie, aromatyczne i pikantne. To danie zagryzane pajdą smacznego chleba mnie starczyłoby jako główne i nie prosiłabym o nic więcej.
W dwóch pozostałych miseczkach były warzywa - jakby pikle ogórkowe (albo z cukini) niby lekko ukwaszone, ale podane w oliwie i coś, o co zapytałam parę dni później, gdy nie było takiego ruchu w środku tygodnia. Nazywa się to
portulachia (lub
porcacchia). Wyglądało to jak pędy jakiegoś chwastu, suszyło się na stołach na słońcu, w sąsiedniej sali i smakowało wybornie - było lekko kwaśne, orzeźwiające.
Chleb podany do przystawek był prawdziwym chlebem, wędliny (szynki dojrzewające, salami i inne, których nie jestem w stanie nazwać) pachniały rewelacyjnie, tak też smakowały, a coratella znikała w tempie szybszym niż się spodziewałam. Ze zgrozą stwierdziłam, że nie jestem już za bardzo głodna i ta szczodra porcja zagryziona solidnie chlebem mnie zapchała. Na szczęście dano nam nieco czasu na złożenie zamówienia na primi (pierwsze danie). Kelner polecił nam bardzo cienko i ręcznie krojony makaron maccheroncini, z którego miejsce jest znane oraz pappardelle (szerokie wstążki). Oboje zdecydowaliśmy się na cieniuteńkie nitki - ja z sosem z samych pomidorów, luby z sosem pomidorowym z odrobiną mięsa. To było to! Po tej, jak nam się wydawało, wyżerce, naturalnie zaproponowano nam secondi (danie drugie), na które zwykle jest danie mięsne lub ryba. Musieliśmy przeprosić, ale nieprzyzwyczajeni do takiego biesiadowania i takich porcji, obawialiśmy się, że nie zmieścimy deseru. Na szczęście przed deserem dano nam czas na wytchnienie.
Na deser ja miałam panna cotta (pannę cottę? panna cottę? czy to się odmienia?) z małymi jeżynami, których nota bene dziko rosły w okolicy i wiśniami namoczonymi w winie. Dla mnie deser idealny - panna cotta nie za trzęsąca się, nie za twarda, słodka, a sos kwaskowaty. Luby miał naleśnika czekoladowego z lodami.
Nie byłby to oczywiście pełen włoski posiłek gdyby po wszystkim nie wypilibyśmy mocnej aromatycznej
espresso. Zaproponowano tez likier lub
grappę, ale spasowaliśmy.
Rachunek za to wszystko oraz dużą karafkę wody opiewał na 46 euro. Wiedzieliśmy, że za parę dni tam wrócimy. Nie mogliśmy odpuścić spróbowania ich secondi.
Podczas drugiej wizyty mądrze zrezygnowaliśmy z przystawek i na pierwsze danie zamówiliśmy ravioli z ziołami i ricottą w sosie pomidorowym i pappardelle w sosie pomidorowo - mięsnym. O ile dobrze zrozumiałam, to mięso było królicze. Szerokie wstążki miały brązowy kolor i lekko orzechowy smak, podejrzewam, że makaron był orkiszowy, albo z dodatkiem wspomnianej wcześniej płaskurki. Ciasto na ravioli idealnie rozwałkowane, nadzienie kremowe. Nie muszę chyba pisać, że pyszne? Ta restauracja prowadzona przez jedną rodzinę od 1966 roku szczyci się ręcznie krojonymi, domowymi makaronami. Będąc tam koniecznie trzeba ich spróbować.
Przyszła kolej na drugie danie i ja zamówiłam sznycel cielęcy, a luby wieprzowe eskalopki w sosie grzybowym. Dobraliśmy także porządną porcję coratelli, która niemal śniła (i nadal się śni) po nocach. Tym razem drugie dania mogliśmy wybrać z kartki, którą podano nam wraz z długopisem i prośbą, aby zaznaczyć nasz wybór. Do tego mieliśmy chleb i dwie porcje
contri (dodatków). Do wyboru była mieszanka sałat, pomidory, fasolka szparagowa, fasola i
cicoria, nie mylić z cykorią. Ponieważ mieliśmy z nią już styczność i bardzo nam smakowała, to oboje zamówiliśmy to samo. Szukając po nazwach łacińskich doszłam do wniosku, że jest to coś z rodziny endywii kędzierzawej zwanej też strzępiasta, ale tak naprawdę z wyglądu bliżej temu do mniszka lekarskiego. Liście były podsmażone na oliwie z ostrą papryczką i podane na ciepło. Podczas pierwszego i drugiego dania towarzyszył nam znowu pyszny chleb i tym razem białe wino w dzbanku (
vino della casa) oraz karafka z wodą.
Na deser dwie porcje puszystego ciasta czekoladowego, potem dwie mocne kawy, a na koniec gdy odmówiliśmy grappy, kelner (podejrzewamy, że jednocześnie kucharz, a może właściciel) przyniósł domowy destylat
ratafia oi rose (hmmm...z róży?). Smaczny był i pewnie pobudził trawienie, niestety mój słaby włoski znowu zawiódł i nie wiem z czego był on zrobiony. Tradycyjnie robi się go z czereśni, orzechów czy śliwek. Za tę ponad dwugodzinną ucztę zapłaciliśmy 50 euro.
Dlaczego tam jeść? Dlatego, że jest bardzo smacznie, posiłki świeże, prawdziwa kuchnia domowa, bez udziwnień, porcje solidne. Także dlatego, że warto skusić się na totalne zaufanie kucharzowi, bo akurat nie ma menu i serwuje dwa dania na krzyż. Może dlatego, że atmosfera miejsca jest przyjemna, relaksująca, a mimo, że to restauracja i dostaniecie stolik z białym obrusem i serwetkami z materiału, a nie jednorazowymi, to nie czuje się tam kijka w tyłku. No i ceny nie zwalają z nóg.
Polecam gorąco!
Ristorante Maria Fontana
Viale Manzoni 13
02037 Poggio Moiano
Italia
+39 0765 876169
Zamknięta w poniedziałek, w pozostałe dni serwuje dania w porze obiadu, a w kwestii kolacji trzeba dzwonić, bo czasem wieczorami Maria Fontana też bywa zamknięta.
* prowincja Rieti w regionie Lacjum