poniedziałek, 20 lipca 2020

MIŁOŚNICY CYTRYN DO BOJU!

Deser, który, od razu wiedziałam, że będzie należał do moich ulubionych, nie może się nie pojawić i tutaj w postaci przepisu.
"Zuccotto al limone" to wariacja na temat florenckiego deseru, który kiedyś popełniłam, ale więcej nigdy nie wróciłam, bo był za słodki, nie moje zakresy smakowe.
Razu pewnego przyszła Laura z Marco i przynieśli cytrynową wariację dyniusi (bo tak chyba  trzeba byłoby zdrobnić dynię = zucca?).
Czekałam okazji, by wykonać cytrynowy błogostan i taka natrafiła się pod koniec improwizowanych wakacji Kingi i Niny Ostatni wieczór ich pobytu w Toskanii spędziłyśmy w szerszym gronie na imprezie poświęconej livorneńskiemu caciucco. Dogadałam się z zespołem wspaniałych trzech dziewczyn rewelacyjnie śpiewających rock'n'roll. Niestety, nie miałam możliwości sfotografowania w zbliżeniu deseru, ale warto było dla tej niespodzianki, po udawaniu cały dzień, że nie pamiętam o urodzinach Kingi. 
Zacznijmy więc tym razem od końca przepisu:




A teraz, jeśli chcecie poczuć smak cytrynowej kopułki, zapraszam do przepisu na

ZUCCOTTO AL LIMONE

Podaję proporcje na dużą miskę sałatową, im bardziej kopulasta tym lepiej.



biszkopty savoiardi - około 50, trudno podać konkretną liczbę, zależy bardzo od miski. 
limoncello ok 100ml (w przepisie rozrabiają z wodą, moczyłam tylko w likierze, wiedząc, że Kinga bardzo je lubi)
500g mascarpone
1 litr śmietany 
200g cukru pudru
4 cytryny (z czego trzy na sok, a z wszystkich skórka)


200g czarnych jagód (miałam mrożone, ale wszak teraz czas już i na świeże)

Na wykończenie cukier puder i sok z cytryny.

Miskę wyłożyć folią spożywczą, następnie ułożyć w niej biszkopty nasączone limoncello.

Wymieszać mascarpone z cukrem, sokiem z cytryn i startą skórką.  Osobno ubić śmietanę dodać do masy i delikatnie wymieszać. Na sam koniec dołączyć czarne jagody, nałożyć do miski. 


Całość przykryć savoiardami, naciągnąć folię i schłodzić. 
Włożyć do lodówki na co najmniej dwie godziny. Wypróbowałam też kiedyś wersję lodową, czyli włożenie do zamrażarki, spełnia się idealnie, bo deser nie zamraża się na kość. 
Po schłodzeniu i zamrożeniu można podać od razu, a jeśli ktoś chce lukier, musi zaplanować czas na zastygnięcie polewy. Ja nie miałam kiedy tego zrobić, więc ozdobiłam tylko zuccotto jagodami. Wyjęcie deseru z miski jest proste, dzięki folii. Należy z góry przyłożyć naczynie, na którym będziecie podawać deser - wielki talerz, tortownicę, itp. i energicznie całość odwrócić do góry nogami. 


Smacznego!


sobota, 4 lipca 2020

MARZYCIELE - z cyklu "Galeria jednej fotografii"

Jakie książki, filmy przychodzą Wam do głowy, gdy widzicie taką scenę?

niedziela, 28 czerwca 2020

LODY CYNAMONOWE

Ta niedziela jest pierwszym dniem z 14 roku mojego życia w Toskanii. Zaczęła się sernikiem z doskonałej ricotty od zaufanego producenta, w towarzystwie lawendy, którą tak przycięłam zimą, że wynagrodziła mi to teraz swoim zapachem i fioletem.



13 lat niesamowitego przewrotu w moim życiu wymagało, oczywiście, festy, inaczej być nie mogło, ale że do świętowania musiał być wciągnięty pryncypał,  moje kwarantannowe marzenie i tęsknoty mogłam zrealizować w czwartek poprzedzający rocznicę.
Wyruszyliśmy do Cinque Terre, za którymi czułam wręcz dojmującą tęsknotę. Nie wiem, dlaczego nie Toskania, może dlatego, że była na wyciągnięcie ręki?
Może to morze? 
Nie jestem typem plażowym, ale morze i jego bezkresy kocham całą duszą. Pływanie gwarantuje aktywny pobyt nad morzem, ale nawet i z tym mi tutaj nie po drodze, jakoś nie sprawia mi radości mocno słona woda. Za to spacery wzdłuż, i owszem, jak najbardziej. Zawsze uprawiałam długie dystanse nad Bałtykiem, teraz przerzuciłam się z plaży na ścieżki turystyczne wzdłuż klifu. 
Od lat nie zatrzymywaliśmy się w Riomaggiore, pierwszej z pięciu miejscowości, gdyż znalezienie tam miejsca parkingowego graniczyło z cudem, nawet obecność księdza nie pomagała w materii nadprzyrodzonej. Zapomniałam więc, jak wygląda Riomaggiore, pogubiłam się w jego topografii, odkrywałam je na nowo. Odkrywałam w dwóch odsłonach, na początku i pod koniec wycieczki, ale tutaj wspomnę wszystko, co wypatrzyłam od razu:
Widoki zawsze oszałamiające, wielopoziomowość miasteczka, trochę na uboczu położona siedziba gminy z bardzo sprawnie namalowanymi muralami, z jeszcze bardziej sprawnie zjadanymi przez słońce oraz słone i wilgotne powietrze, równie dobre malunki na obramowaniu tarasu panoramicznego, kościół do zwiedzenia (akurat trwała Msza), kaplica funeralna pełna starych obiektów procesyjnych. 












Wszystko ogarnięte błogością przetykaną wielojęzycznymi postaciami. Tak, tak, to mnie bardzo zaskoczyło, wśród niewielu turystów prym wiedli ci z zagranicy. 

Nasz plan wycieczki był bardzo prosty, zostawić auto w pierwszej miejscowości (udało się), podjechać pociągiem i busikiem do Cornigli (pociąg bez problemu, busik w drugiej turze, bo teraz może wejść tylko 14 osób, ale powiedziałam, że wchodzenie po ponad 300 schodach mnie nie interesuje), zjeść rybę na placyku (wybornie), przejść pieszo do Vernazzy (w końcu odczułam, że wróciła mi kondycja), podjechać jeszcze pociągiem do Monterosso i wrócić stateczkiem do Riomaggiore - tego nie udało się zrealizować, bo do Vernazzy zaszliśmy grubo po 16.00, a według czerwcowego rozkładu ostatnia łódź już odpłynęła.
Nie ma tego złego ...
Ale o tym za chwilę. 

Najpierw chwila na pociągi. Wszystko, perony i same składy, pooklejane jest znakami wymuszającymi dystans. Pewnie poszło na to mnóstwo pieniędzy, ale działa tak sobie. Nie przewidziano chociażby, że rodzina nie musi stać w odległości metr od siebie, że może siedzieć blisko siebie w pociągu, itp, że ludzie po prostu są stadni, a nie będzie komu egzekwować przestrzegania napisów na naklejkach. 


Z maseczkami jest różnie, są tacy, którzy nawet w plenerze je noszą (bez obowiązku), nie pytajcie mnie, jak oddychają w upały. Nie wiem, nawet nie zamierzam tego doświadczać. 
Ciekawe, czy to się odbije na cenach biletów, być w może w lipcu i sierpniu (kiedy zawsze tam wzrastają), my na razie jechaliśmy po, rzekłabym, normalnej cenie. 
Niestety, możecie się spodziewać wzrostu cen w restauracjach, chociaż dla takiej ryby i świętowania  podjętej 13 lat temu dobrej decyzji warto sięgnąć do zapasów.



Co do wędrówki szlakami: Niestety, od 9 lat już nieczynny szlak Via dell'Amore, postępuje w ruinie, co widać za zamkniętą bramką. 



Akurat sam szlak wielce mnie nie zachwyca, jeśli chodzi o podłoże, zbyt dużo tam cementu, ale widoki ma bardzo przednie, gdyż jest chyba najbardziej zawieszonym nad morzem.
Od pewnego czasu wejście na jakikolwiek szlak jest możliwe tylko w obuwiu trekkingowym. Jakoś udało mi się panią przekonać, że sandały kupiłam pod nazwą trekkingowe i że nie jestem w stanie chodzić z zakrytymi stopami, gdy na dworze gorąco, nie ryzykując przy tym odparzeń i grzybicy. Nie wiem, jak to się innym udaje. Pani wpuściła mnie na szlak z nadzieją, że te same argumenty przekonają ewentualnie napotkaną straż leśną. 

Szlak jest moim ulubionym ze względu na obfitość gajów oliwnych, które nigdy mi się nie znudzą. Zostawione tam po zbiorach siatki tworzą samoistne instalacje, których nie powstydziłoby się wielu współczesnych twórców. 







Na szlaku z rzadka spotykaliśmy wędrowców, znowu w większości międzynarodowych. Wzruszyła mnie para hinduska w absolutnej głuszy, która skromnie przygrywała idącym, licząc na rzucony cent. Jakąż muszą mieć trudną sytuację, jeśli zdecydowali się na tak niepewny zarobek! Dziękowali za datek po wielokroć. 

Ostatnią "ziemią" była tym razem Vernazza. 




Jak już zaznaczyłam, nie było już stateczków powrotnych, więc zdecydowaliśmy się rozszerzyć program o La Spezię i jej port jachtowy. Tych najbardziej luksusowych jachtów nie znajdziecie na zdjęciach, bo w tym miejscu promenady jest ogrodzenie i zakaz fotografowania. Dla mnie to jakiś surrealistyczny świat, którego nie rozumiem i w ogóle mnie nie ciągnie, poza samym pięknem dizajnu, potęgi myśli człowieka. 
Tym bardziej potworne wydają mi się giganty wycieczkowe, które stały w porcie La Spezii. Jeden miał za sobą dźwigi portowe i skojarzył mi się z wielkim tortem bezowym, w który powtykano bożonarodzeniowe cukrowe laseczki. 





A skoro już o słodyczach mowa, to nadszedł czas wyjaśnić tytuł. Poza tym, że zamierzenie przypomina tytuł książki Bruno Schulza, nawiązując do samego charakteru wspomnieniowego, czasami surrealistycznego wyprawy do Cinque Terre, tytuł ten wskazuje też na moje odkrycie. Pierwszy raz w życiu jadłam lody cynamonowe. Jestem wielką miłośniczką tego smaku, więc musiałam je od razu kupić. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek wcześniej jadła, czy nawet tylko widziała takie lody. Jeśli więc i Wy przepadacie za cannella (cynamonem) i traficie do Vernazzy, przy samej plaży jest lodziarnia o nazwie "Il Porticciolo", tam pytajcie o lekko piaskowe lody - pycha! Specjalnie prosiłam, by je nałożyć jako pierwsze, by zostały mi na koniec schładzania.



niedziela, 21 czerwca 2020

OSTATNI SEZON

W 2019 roku zakończyłam przygodę ze ślubami. Zadecydowało o tym kilka czynników. Głównie chyba mój brak pokory wobec klientów i coraz mniej twórczy charakter pracy. Targowanie się sprawia mi dużo problemów, ale trudno godzić się, by zwiększone oczekiwania wykonać za tę samą, wcześniej ustaloną cenę. Raz zostawiłam, wręcz Asię z problemem poradzenia sobie po mojej rezygnacji z konkretnego ślubu, co dało mi mocno do myślenia, że nie nadaję się do pracy z klientem. Jestem bardzo wdzięczna Asi, że nasza znajomość przetrwała tę burzę.
Dla Panien Młodych ślub jest wydarzeniem ważnym, znajdowały zdjęcia z wcześniejszych realizacji i nie chciały wyjść poza, nie zostawiały mi pola do kreatywnego działania. Rozumiem, że to wystarcza, bo od  strony klientki dekoracja była jedyna i niepowtarzalna, a dla mnie "znowu rozmaryn" (jak to kiedyś ktoś skomentował). 
Problemem była też moja kondycja i kwestie montażu nad stołami, gdy nie posiada się furgonetki, by przewozić drabinę. Skakałam po chybotliwych stołach, robiłam niebezpieczne konstrukcje dające mi możliwość zaczepienia jakiegoś druciku, dowiązania czegoś. 
Tak samo brak auta stanowił problem -  to było ciągłe ustalanie i z Krzysztofem i Asią, kto kogo gdzie zawiezie. Asia często dowoziła organistkę, więc moja osoba z brakiem transportu stanowiła następny problem.
Najczęściej dostawałam zlecenie i na dekorację kościoła i wesela. Wyobraźcie sobie podołać wszystkiemu jednej osobie w jednym dniu. Jakże często śpieszyła mi z pomocą Joanna, Krzysztof, a nawet muzycy gotowi do oprawy muzycznej. Bardzo mnie to krępowało, ale w przypadku dużych upałów nie można było robić kwiatowych dekoracji dzień wcześniej, bywało też, że za późno mogłam wejść z dekoracją stołów. Zawsze nas z Asią niepokoiło, że kończymy coś już na oczach gości, ale przecież nie będziemy im tłumaczyć, że stoły dopiero co nakryto, że Para Młoda podjęła decyzję o zmianie lokalizacji, że wiatr wieje i nie można dużo naprzód nakrywać do stołu.  

Na pewno było jeszcze o wiele więcej drobnych motywów, które skłoniły mnie do powiedzenia "basta". Chociażby kwestia pochłonięcia przez własną działalność artystyczną oraz przez Tobbianę. Mimo, że zrezygnowałam z wyraźnego zastrzyku finansowego, jestem pewna, że podjęłam dobrą decyzję.

Nie myślcie jednak, że ostatni sezon to była droga przez mękę. Te kilka ślubów, których dekoracji się podjęłam, zapisało się w mojej pamięci nad wyraz pozytywnie, nie śpieszyłam tylko z ich opisaniem, jakoś smutnawo było pisać o ślubach wiedząc, że w tym roku do Asi trafi niewielu klientów. Teraz, wiedząc, że ktoś się ostał i że następny rok szykuje się jej szalenie zajęty, mogę spokojnie wrócić do 2019. 
Zaczął się i skończył parami, które mnie zaprosiły na przyjęcie. To była doskonała i przesmaczna klamra wszystkich sezonów. Przy czym pierwsza para tamtego roku nie była nowożeńcami, lecz jubilatami, czasami mało dostojnymi, dzięki czemu miałam zakwasy ze śmiechu po przyjęciu, A robiłam tylko bukiecik dla drobniutkiej Żony, matki trojga dzieci, która bez problemu, po niewielu przeróbkach wskoczyła w swoją ślubną suknię.





Pomiędzy dwiema parami ze spotkaniami przy stole był jeszcze ślub w moim ulubionym kościele w Pistoi i oprawa stołu z zawieszonymi nad nim lampionami. 











Zakończył się ten mój skrócony sezon parą, której inspirację ślubu w Toskanii podpowiedziała Mama Panny Młodej - moja Czytelniczka. To było zamówienie "totalne" czyli kwiaty w kościele i na stole oraz oprawa kaligraficzna stołu. 









Świetny akcent na zakończenie współpracy z Asią.


Ja już podziękowałam Joannie  za te wszystkie śluby razem, za bogate doświadczenie, które z nich wyniosłam, za zaufanie mi okazane, za pomoc. 

Jestem szczerze pełna podziwu dla profesjonalizmu Asi, która przygotowana na każdą ewentualność zajmuje się każdym ślubem z takim zaangażowaniem, jakby to był jej pierwszy projekt w życiu i ze znajomością tematu, jakby zęby zjadła na samych tylko ślubach. Chociaż ... słowo "jakby" jest nie na miejscu, bo kilka lat i niemal 80 ślubów mówią same za siebie. Mimo, że już się nie zobaczę z Pannami Młodymi, wszystkim przyszłym, rozważającym ślub w Toskanii podaję jedyny słuszny adres: