Pokazywanie postów oznaczonych etykietą San Giovanni Valdarno. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą San Giovanni Valdarno. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 2 lutego 2012

WSZYSTKIMI ZMYSŁAMI

W minioną niedzielę zapragnęłam spotkać jeden obraz, nie więcej, ale żebym tak mogła długo przed nim stać i powolutku odkrywać tajniki autora.
Jest takie miejsce, na południe od Florencji, które powstało głównie dla jednego dzieła. To Cascia nieopodal Reggello, a w niej muzeum sztuki sakralnej i odnowiony "Tryptyk" młodego Masaccio.
Nie nastawiałam się na wycieczkę krajoznawczą, ale choć na chwilę zatrzymaliśmy auto, by przyjrzeć się niezwykłym formacjom geologicznym zwanym "Le Balze".
To erozyjne pozostałości, głównie po wodach plejstoceńskiego jeziora. Składają się z piasku, gliny i żwiru. Sterczą w krajobrazie czasami 100 metrów ponad podłoże. Tylko szalejący na zewnątrz wiatr, odbierający wszelką chęć na wędrowanie, powstrzymał mnie przed pójściem tamtejszymi szlakami.
Jedziemy dalej, wzdłuż drogi drewniane bariery chronią przed osuwającą się żółtą ochrową ziemią.
Cascia to mała miejscowość położona jeszcze przed Regello, tylko 9 km od zjazdu z autostrady.
Muzeum mieści się na tyłach romańskiego kościoła, gdy przyjechaliśmy - jeszcze zamkniętego. Więc czekaliśmy zamarzając i zaglądając to tu, to tam.
Byliśmy po dobrym obiedzie (zrobiłam wołowinę po toskańsku), więc nie kusiła pobliska osteria Masaccio. W ciepłe dni musi stanowić świetny punkt obserwacyjny, bo plac przed kościołem stanowi główny plac miasteczka.
W końcu weszliśmy.  Muzeum jest niewielkie, trochę naczyń i szat liturgicznych, relikwiarzy, kilka obrazów, jeden nawet z warsztatu Ghirlandaio. Szybko i niecierpliwie dotarłam do sali Masaccia. Podeszłam do szyby kryjącej obraz i...
To nie jest oryginał!
Wróciłam do pani sprzedającej bilety a ona pokazała mi przyklejoną do tablicy z wyłącznikami, pogniecioną kartkę z ręcznie wypisaną informacją, że tryptyku nie ma. Pojechał na wystawę do Rzymu (to już dopowiedziała). Uuuuu!
Na moje jęknięcie pani tłumaczyła się, że ona myślała, że wiemy, że ona jest tu tylko wolontariuszką, raz w miesiącu pełniącą dyżur. No cóż..
A czy kościół chociaż będzie otwarty?
Tak.
No to obejrzyjmy go.
Pieve San Pietro (prawdopodobnie  XII/XIII wiek) - nazwa wskazuje, że kościół był nadrzędnym nad innymi w regionie, tylko tu można było pełnić niektóre funkcje liturgiczne, jak np. chrzest. Dlatego jest tak dużym budynkiem, choć jak na funkcje reprezentacyjne dość prosto zdobionym. Zgrabna loggiata, delikatne pilastry w górnej części fasady. Z tyłu tylko jedna duża absyda. Obok stoi dobudowana dużo później dzwonnica.
W samych podcieniach bardzo proste wsporniki dla belek. No nie jest to ta romańszyczyzna najbardziej przeze mnie lubaona, ale zawsze jednak coś. Kapitele są już bardziej zdobne.
W przeglądanej w muzeum książce widziałam zdjęcie o wiele bogatszej elewacji, czyżby konserwatorskie zalecenia  powrotu do średniowiecznej surowości? Wchodzę do wnętrza i pierwsze wrażenie wcale nie jest wzrokowym - to zapach, jak szyszka do kąpieli z dzieciństwa (kto pamięta tę sosnową woń?). Rozchodził się po całym kościele i nie przypominał kadzidła, raczej odświeżacz powietrza.
Kapitele kolumn wewnątrz zgrabnie rzeźbione, tak jak te w portyku. Tylko jeden jest antropomorficzny. I ten właśnie długo wnikliwie oglądałam, na tyle, na ile pozwalało skromne oświetlenie.
Sama świątynia wielce mnie nie zachwyciła, co cenniejsze obrazy przeniesiono wszak do muzeum, a poza tym jakaś taka niespójna, pusta, z lekka zaniedbana. Krzyż umieszczony w prezbiterium poprzez swoją oprawę sprawia wrażenie, że jest tabernakulum., które z kolei umieszczono tuż obok plastra. W pamięci pozostaje półmrok i ten zapach.
Skromna ta nasza wycieczka, z wielkim niedosytem skierowaliśmy się ku autostradzie. Tuż przed wjazdem na nią przypomniał mi się często przeze mnie przeglądany w domu album z placami Toskanii, a w nim zdjęcie niedalekiego San Giovanni Valdarno.
Wieje, zimno, ale "może byśmy tam podjechali?".
Zamiast na Florencję, ruszyliśmy na Rzym. Byliśmy tylko 20 km od miasta, zaprojektowanego na życzenie Florencji przez Arnolfo di Cambio.
Jak dobrze! Gdzieś tam jeszcze przemyka średniowieczna myśl.
Plac niezwykły - regularny prostokąt, a pośrodku niego jak bombonierka Palazzo Pretorio dzielący płaszczyznę na dwa mniejsze place - Cavour i Masaccio. Projekt budynku przypisuje się twórcy florenckiej katedry, stąd druga jego nazwa to Pałac Arnolfo. Na razie za zimno było, by mu się dokładnie przyjrzeć, najlepiej rysunkowo.

Obstawiamy wnętrza.
W trzech pierzejach kryją się wejścia do trzech świątyń. Jedna zamknięta - to kościół San Giovanni Battista.
Krzysztof poczuł zbliżający się ból głowy i głód kawy, więc ruszył na poszukiwanie baru, a ja do drugiej świątyni - Bazyliki Santa Maria delle Grazie.

Kościół postawiono w miejscu starej bramy miejskiej San Lorenzo. Zrobiono to w celu uhonorowania cudownego obrazu, z którym związana jest ciekawa historia. Otóż podczas pogromu sianego przez dżumę zmarło pewne małżeństwo, pozostawiwszy po sobie trzymiesięczne dziecko. Ocalała jego 75 letnia babcia (Monna Tancia), która była ubogą kobietą i nie miała środków na znalezienie mamki dla niemowlęcia. Modliła się o pomoc przed wizerunkiem Madonny umieszczonym w bramie i została wysłuchana - jej zwiotczałe piersi wypełniły się mlekiem, którego wystarczyło przez 19 miesięcy.
W miejscu, gdzie modliła się babcia postawiono najpierw małą kaplicę, a potem bazylikę. Niestety, niewiele zostało z jej pierwotnego wystroju. Na zewnątrz wita nas neoklasycystyczna fasada, przed którą zbudowane dwa biegi schodów.
Zanim wejdę nimi do kościoła staję przed olbrzymim XVI wiecznym dziełem Giovanniego Della Robbia (syna Andrei). Chyba jednak wolę styl jego przodków. Tutaj tak jakoś niespokojnie, za kolorowo.
Pod lunetą jest wejście do pozostałości po kaplicy. Niewiele tam do oglądania oprócz grubych murów z kamienia i cegieł.
Wchodzę więc do góry. Zawsze zaskakuje mnie, gdy wejście okazuje się być w ścianie stanowiącej ścianę ołtarzową. Wydaje mi się w takich sytuacjach, że już nie mam gdzie wędrować, bo od razu znalazłam się u celu. Właściwie to odczucie nie było dalekie prawdy, gdyż świątynię rozbudowano o przedziwne pomieszczenie, które bez włączonych świateł kojarzyło mi się raczej z więzieniem.
To XX wieczne szaleństwo trudno było znieść nawet aparatowi i nie złapał ostrości.
Pozostańmy więc w starszej części.
Jej bohaterem jest obraz Madonny Łaskawej (albo Mlecznej). Trudno mu się przyjrzeć, dlatego całą uwagę skupiam na trzyczęściowym fresku opowiadającym o cudzie, którego zaznała wraz z wnukiem Monna Tancia.
Od razu lubię tę prostotę, dzieciątko-zawiniątko i kota nicpota, no i tę szczególną perspektywę, w której maleństwo leżące za babcią zdaje się być dużo większe, niż w rzeczywistości. Na środkowym fresku Monna Tancia modli się przed obrazem, który właśnie został uhonorowany poprzez zbudowanie Bazyliki.
Napatrzyłam się i ruszam na poszukiwanie Krzysztofa, a ten akurat wszedł do Bazyliki. Szybko zwiedził wnętrze i razem poszliśmy do umieszczonego w prostopadłej pierzei Museo Basilica di Santa Maria delle Grazie.
Ciągle odczuwałam niedosyt po nieobecnym Masaccio.
Nareszcie!
Co się napatrzyłam, to moje.
I to nie tylko na jeden obraz.
Małe muzeum należy do takich, jakie lubię zwiedzać. Nowe, dobrze urządzone, niewiele eksponatów, lecz większość cieszących oko i duszę. Oczywiście są tam i naczynia liturgiczne, i szaty. Jedna z nich, na samym końcu ciągu sześciu pomieszczeń wywołuje w nas obydwojgu głośne "Ach!". To kapa bogato haftowana, mieniąca się wszelkimi barwami, co akurat w tym przypadku nie sprawia wrażenia rozkolorkowania. Wspaniałe, misterne dzieło mniszek. Piszę "mniszek", gdyż kiedyś tylko one miały uprawnienia do szycia i ozdabiania szat liturgicznych, więc i tu niemal z całkowitą pewnością można przypisać autorstwo jakiejś kobiecie w habicie.
Oczywiście tym, co mnie najdłużej zatrzymało w muzeum są obrazy. Trudno znaleźć ich fotograficzne reprodukcje w internecie. Jest np. dość pełna dokumentacja w postaci pliku PDF, ale jakość reprodukcji może wręcz odstręczać od chęci obejrzenia oryginałów. Muzeum jest świeżo po remoncie, powiększyło powierzchnie wystawowe, ale jak na razie ma słabą wirtualną prezentację, a zdjęć nie wolno było robić. Choć może mogłam zapytać panią siedzącą w kasie?
Wymienię kilka wskazując na swoje upodobania, albo zadziwienia.
Najpierw od razu mocnym uderzeniem wita Tryptyk ze Św. Trójcą autorstwa Mariotto di Nardo z początków XV wieku. Tak myślę, że najbardziej znane są jego freski z apteki przy Santa Maria Novella we Florencji, ale jeszcze tam nie dotarłam.
http://musei.provincia.ar.it/images/museo/museo_16_op_1.jpg
Bóg Ojciec jest na tyle duży, że jeśli nie podniesie się do góry głowy, to Jego płaszcz można wziąć za tło sceny z ukrzyżowaniem, tym bardziej że Chrystus jest mniejszy od Maryi i Marii Magdaleny, no i świętych z bocznych paneli. Na lewym skrzydle Jakub Apostoł wdał się w rozmowę z Janem Chrzcicielem, a ja mam wrażenie, że wraz z postacią nad nimi podsłuchuję ich rozmowę.  Jest jeszcze złociście gotycko, tak jak lubię.
Do następnych sal prowadzą nowoczesne schodki, zostajemy przywitani, także złotym, popiersiem św. Wawrzyńca - z pierwszej połowy XV wieku. Zastanawiam się, skąd taka popularność tego świętego? Czy wzięła się od Wawrzyńca Medyceusza, czy też imię jednego z wielkich florenckiego rodu zostało nadane wynikiem właśnie specjalnej czci oddawanej młodemu diakonowi? Temat do poszperania.
http://www.piccoligrandimusei.it/SantaMariaGrazieOpere.phtml
Obrazy, obrazy. 
Powoli czuję, że zostanie mi wynagrodzony niedosyt braku Masaccia w Casci. Brak tamtego obrazu wypełniają mi dzieła rodzonego brata malarza Lo Scheggia, mimo, że Madonny w jego wykonaniu nie zachwycają klasyczną urodą. 
http://musei.provincia.ar.it/images/museo/museo_16_op_2.jpg
Za to panel z muzykującymi aniołami zdjęłabym ze ściany i szybko uciekała, by zawiesić u siebie. Nie przeszkadzają mi oczy otoczone charakterystycznymi dla malarza grubymi powiekami, małe usta ani wręcz jałowe blond włosy. Bardzo ciekawie jest porównać wiszący na tej samej ścianie drugi panel z anielskim chórem, ale autorstwa Paolo Schiavo. Niestety znalazłam tylko ten drugi panel i zdjęcie sali:
http://www.prolocosangiovannivaldarno.it/foto/varie/g/museo2.jpg

http://www.csgv.it/images/s2_4big.jpg
Z pozoru wydaje się, że mamy do czynienia z drugą częścią jakiegoś poliptyku, ale gdy przyjrzymy się dziełu bliżej, spostrzeżemy różnice stylistyczne. Dlatego właśnie lubię małe muzea, gdyż dają czas i sposobność na dokładne zapoznanie się z eksponatami. 
Dalszych nie będę już wymieniać, choć także i one sprawiły, że już zapomniałam o porażce z pierwszego muzeum.
Wyobraźcie jeszcze sobie wędrówkę przez sale, które ułożone są na planie litery L. Za zakrętem poziom podłogi się obniża, jako i moja dolna szczęka. 
Fra Angelico? Tutaj? Nie wiedziałam.
Tylko jakiś taki dziwny. On to? Nie on?
http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Annunciation_angelico_valdarno.jpg

Postaci absolutnie jego, ale to tło? No i okazuje się, że to jakieś straszne dzieje obrazu, pociętego, źle odnowionego i potem zespolonego w pierwotnej formie, lecz z okrutnymi maziajami zamiast dobrego marmurkowania. To już ja bym lepiej te marmury namalowała. Wiem to wszak już z doświadczenia, hi hi hi.
Za to złota tkanina wisząca za Maryją - majstersztyk. 
http://musei.provincia.ar.it/images/museo/museo_16_op_4.jpg
Długo przypatrywałam się technice, jak to zrobić, by folia pozłotnicza zamieniła się w draperię. Coś już wiem, reszta do wypraktykowania. 
A pod spodem, w predelli, przepiękny cykl z historią Matki Bożej. Popadłam w błogostan.
Musiałam kupić sobie przewodnik po muzeum, tylko dzięki niemu mam dostęp do bardzo dobrej jakości reprodukcji i mogę napawać oczy dziełami, o których istnieniu takim zupełnym zbiegiem okoliczności się dowiedziałam. Właściwie to powinnam być przekonana, że to nie żaden zbieg okoliczności, te obrazy tam na mnie czekały.
Po wyjściu zajrzałam jeszcze do pobliskiego gotyckiego kościoła św. Wawrzyńca (znowu ten święty!).  Właściwie to z gotyku pozostała głównie przedziwna nawa po prawej stronie, pełna mocno zniszczonych fresków (autorstwa Lo Scheggia - brata Masaccia).
Na szczęście ocalał piękny tryptyk z Koronacją NMP, dzieło Giovanniego del Biondo.  Resztę co cenniejszych obiektów przeniesiono do muzeum, które właśnie opuściliśmy. Szkoda, że nie można spotkać się z obrazami w ich miejscu przeznaczenia. Oczywiście mogę podejrzewać, że w muzeum mają lepsze warunki. Jedyne, co im na pewno nie groziło, to przemarznięcie. Tak ciepłej świątyni jeszcze nie spotkałam. Trudno było wyjść na świszczący wiatrem plac. 
Siły na dojście do parkingu odzyskaliśmy w pobliskim barze wypiwszy filiżankę ciepłej czekolady. 
I to był już ostatni zmysł, któremu dostarczyliśmy bodźców podczas tej wycieczki. 
San Giovanni Valdarno zostaje zapisane na liście przyszłych wycieczek, ale gdy będzie cieplej, choć po trzech dniach okazało się, że niedzielny wiatr był tylko zefirkiem w porównaniu z tym, co nas potem nękało.