Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przepisy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przepisy. Pokaż wszystkie posty

sobota, 14 sierpnia 2021

PLECIONE PIEROGI

Siedzę i powoli dłubię wpisy z wakacyjnych wycieczek, ale okres nadal wakacyjny, a gości nam nie brakuje, zajęć tym bardziej, więc wrzucam Wam na pocieszenie przepis na pierogi z Sardynii o bardzo dziwnej nazwie "culurgiones". To, co najbardziej mi się w nich podoba, to sposób zamykania, który pozwala na włożenie do środka dużej ilości nadzienia.

Culurgiones (słowo z dialektu sardyńskiego, Paola, urodzona na Sardynii, wymawia culurdżiones) To rodzaj po naszemu pierogów, klasycznie z nadzieniem złożonym z gotowanych ziemniaków, pecorino, mięty, ząbka czosnku, z przyprawami (sól, pieprz). Skąd się wzięło takie słowo? Nie oczekujcie, że znam Sardo, więc mogę opisać tylko na podstawie znalezionych wyjaśnień. Jedno z nich wywodzi culuregiones od "culleus", co oznacza skórzany woreczek. Innym przychodzi na myśl kłos zboża. Coś w tym jest! 


Dodam, że tubylcy z wyspy obruszają się na nazywanie ich ravioli, że nie wspomnę o moich Tobbianowych koleżankach, które w ogóle o nich nie słyszały. 

Co lubię w culurgiones? To, że są wypchane po brzegi nadzieniem, które robię w różnych ziemniaczanych wariacjach, w przyszłości planuję też sprawdzić, jak się ma taki rodzaj zamknięcia do trudniejszych nadzień, tych, które wytwarzają więcej płynu. 

Pozwolę sobie odesłać Was na youtube, żebyście zobaczyli, jak się je lepi. Zapomniałam nakręcić własny filmik. 


Zwróćcie, proszę, uwagę na nadmiar nadzienia, które spokojnie wysuwa się przez zwężenie na końcu, potem ciasto porządnie się zaciska i po strachu, że pierogi rozkleją się podczas gotowania w wodzie. Moje nie są tak perfekcyjnie upięte, ale smaczne na pewno, z dodatkiem sosu z zagęszczonych świeżo zmiksowanych pomidorów, z bazylią. Widziałam też propozycję okrasy z masła i szałwii. 

Aaa i jeszcze ostatnia informacja, trafiłam na różne propozycje ciasta, na pewno jest bez użycia jaj, zaleca się różne mąki, drobno zmieloną semolinę, czasami z domieszką pszennej, ale też i z samą pszenną. Woda letnia, odrobina soli i wystarczy. Nic więcej. 

Smacznego i powodzenia w klejeniu!

niedziela, 7 lutego 2021

ANYŻOWE SMAKI

Na niskim biegu, powolutku staramy się ze znajomymi wykorzystywać żółtą strefę. Dzisiaj udało nam się nawet zorganizować proboszczowi urodzinową imprezę niespodziankę w najlepszej restauracji w okolicy. Widać, jak ludzie są spragnieni przebywania ze sobą. Na razie wolno tylko wybrać się na obiad, ale zawsze to coś. Nieważne, że trzeba było wpisać się na listę klientów, że nie można było posadzić wszystkich przy jednym długim stole, ważne, że wszyscy wyszli z "I Colli" z rozanielonymi minami, mimo, że pogoda na zewnątrz bardziej optowała za londyńskimi mgłami z angielskimi opadami.  

Wyjście do restauracji to dla mnie też okazja na poznawanie nowych smaków, albo przypomnienie sobie już takich, o które gdzieś się otarłam i zapomniałam. Tak było z królikiem, o którym chyba wspominałam pisząc o prywatnym pobycie w Toskanii, do którego zostałam zatrudniona jako pełnogodzinowy cicerone. Dwa tygodnie temu trafiłam na tę samą potrawę i musiałam się przekonać, czy nadal nie mam nic przeciwko kwiatom dzikiego kopru włoskiego. Nie jestem wielką miłośniczką anyżu, jako smaku. Fenkuł jadam tylko w zimowej surówce (absolutnie mojej ulubionej, w której towarzyszą mu surowy karczoch, marchew i seler naciowy), a tu, proszę, niespodzianka, jest następna potrawa, którą z czystym sumieniem mogę polecić tym, którzy, jak ja, mają długie zęby na anyż, nie tylko ten z nazwy. 

Przed napisaniem przepisu, sprawdziłam nawet, czy w Polsce można dostać suszony włoski koper, bo niekoniecznie musicie upierać się na kwiaty, jeśli nie znajdziecie takowych. Z braku gałązek dzikiego kopru, możecie spróbować z gałązkami udomowionego, tylko nie umiem powiedzieć, które są bardzie intensywne, że nie wspomnę, iż moje kwiaty dodawałam na oko. 

By ugotować KRÓLIKA W KOPRZE zaopatrzcie się więc w:
- królika (łącznie z podrobami), najlepiej już pokrojonego w kawałki
- kwiaty kopru (w sezonie używa się świeżych, szczęśliwie miałam zasuszone z ogrodu, w którym gdzieniegdzie natrafiam na wysokie krzaki tego zioła), 
- szklankę białego wina (no, może ciut mniej niż cała szklanka, najwyżej resztę wypijcie)
- czosnek,
- oliwę,
- sól i pieprz, ewentualnie rozmaryn


Królika miałam już kupionego, więc cieszę się bardzo, że podczas pobytu w restauracji potwierdziła się rada od mojego rzeźnika, żebym wzięła i podroby. Dodaje się je, by zintensyfikować smak sosu. 
Zaczynamy od aromatyzacji oliwy poprzez wrzucenie czosnku na gorący tłuszcz, potem podrumieniamy królika i podroby i zalewamy go białym winem. Wszystko w głębokiej patelni. Gdy alkohol wyparuje, dodajcie koper. Możecie podlewać mięso bulionem, albo i wodą. 


Użyłam własnej ziołowej soli, więc już nie kombinowałam z bulionem. Gotować tak około półtorej godziny na małym ogniu (w niektórych przepisach nawet do dwóch godzin). Swojego królika nie mieliśmy jeść tego samego dnia, więc go nie dogotowałam, żeby móc potem odgrzać potrawę w piekarniku. Są w ogóle opcje od razu opiekania w piekarniku. Jakkolwiek poddacie mięso obróbce, gwarantuję Wam, że wyjdzie pyszne, z niezwykłą nutą smakową. Teraz pozostaje mi w końcu poćwiczyć przepis na królika w słodkim winie, ale to może kiedyś, na razie tak się rozsmakowałam w króliku w dzikim koprze włoskim, że niebawem wrócę do tej potrawy. 


Smacznego!

poniedziałek, 20 lipca 2020

MIŁOŚNICY CYTRYN DO BOJU!

Deser, który, od razu wiedziałam, że będzie należał do moich ulubionych, nie może się nie pojawić i tutaj w postaci przepisu.
"Zuccotto al limone" to wariacja na temat florenckiego deseru, który kiedyś popełniłam, ale więcej nigdy nie wróciłam, bo był za słodki, nie moje zakresy smakowe.
Razu pewnego przyszła Laura z Marco i przynieśli cytrynową wariację dyniusi (bo tak chyba  trzeba byłoby zdrobnić dynię = zucca?).
Czekałam okazji, by wykonać cytrynowy błogostan i taka natrafiła się pod koniec improwizowanych wakacji Kingi i Niny Ostatni wieczór ich pobytu w Toskanii spędziłyśmy w szerszym gronie na imprezie poświęconej livorneńskiemu caciucco. Dogadałam się z zespołem wspaniałych trzech dziewczyn rewelacyjnie śpiewających rock'n'roll. Niestety, nie miałam możliwości sfotografowania w zbliżeniu deseru, ale warto było dla tej niespodzianki, po udawaniu cały dzień, że nie pamiętam o urodzinach Kingi. 
Zacznijmy więc tym razem od końca przepisu:




A teraz, jeśli chcecie poczuć smak cytrynowej kopułki, zapraszam do przepisu na

ZUCCOTTO AL LIMONE

Podaję proporcje na dużą miskę sałatową, im bardziej kopulasta tym lepiej.



biszkopty savoiardi - około 50, trudno podać konkretną liczbę, zależy bardzo od miski. 
limoncello ok 100ml (w przepisie rozrabiają z wodą, moczyłam tylko w likierze, wiedząc, że Kinga bardzo je lubi)
500g mascarpone
1 litr śmietany 
200g cukru pudru
4 cytryny (z czego trzy na sok, a z wszystkich skórka)


200g czarnych jagód (miałam mrożone, ale wszak teraz czas już i na świeże)

Na wykończenie cukier puder i sok z cytryny.

Miskę wyłożyć folią spożywczą, następnie ułożyć w niej biszkopty nasączone limoncello.

Wymieszać mascarpone z cukrem, sokiem z cytryn i startą skórką.  Osobno ubić śmietanę dodać do masy i delikatnie wymieszać. Na sam koniec dołączyć czarne jagody, nałożyć do miski. 


Całość przykryć savoiardami, naciągnąć folię i schłodzić. 
Włożyć do lodówki na co najmniej dwie godziny. Wypróbowałam też kiedyś wersję lodową, czyli włożenie do zamrażarki, spełnia się idealnie, bo deser nie zamraża się na kość. 
Po schłodzeniu i zamrożeniu można podać od razu, a jeśli ktoś chce lukier, musi zaplanować czas na zastygnięcie polewy. Ja nie miałam kiedy tego zrobić, więc ozdobiłam tylko zuccotto jagodami. Wyjęcie deseru z miski jest proste, dzięki folii. Należy z góry przyłożyć naczynie, na którym będziecie podawać deser - wielki talerz, tortownicę, itp. i energicznie całość odwrócić do góry nogami. 


Smacznego!


piątek, 17 kwietnia 2020

NAJWYŻSZY CZAS NA PRZEPIS

Moja babska grupa wsparcia na whatsappie to forum nastrojów wszelkich, porad, dzielenia się pięknem, śmiechem. 
Oczywiście, nie może tu braknąć zdjęć potraw i przepisów. Powoli się zastanawiam, jak to wszystko pogromadzić, bo dopiero teraz mam tak częsty wgląd do talerzy w domach znajomych. 
Zacznę od czegoś banalnie prostego, czym zachwyciłam się podczas pierwszej wizyty w Rawennie i nigdy sama nie odtworzyłam tego smaku. Zawsze zamawiam sobie tę potrawę będąc w Regionie Emilia-Romagna.
Chodzi o sztandarową piadinę, rodzaj macy, do której dodatki są właściwie kwestią naszej wyobraźni. 
Tuż przed kwarantanną dostaliśmy od Marco smalec, pyszny, lecz już bardzo odwykłam od jego stosowania w kuchni, więc go zabarykadowałam w lodówce i czekałam na natchnienie. Aż przyszła kwarantanna i Dorella zapytała, czy ktoś ma przepis na piadinę. No i dostała odpowiedź. Skorzystałam i ja. I to nie jeden raz. 
Mam nadzieję, że i Wy skorzystacie. 

PIADINA

500 g mąki chlebowej (we Włoszech 0, w Polsce chyba 650)
70 g smalcu
10 g soli (daję mniej, bo mój smalec jest solony)
140 g wody
140 g mleka
3 g sody (niektórzy unikają nawet i tego spulchniacza)

Wszystko wymieszać na gładką masę, co jako leń patentowany robię w maszynie. Przełożyć do miski, przykryć folią spożywczą i zostawić na minimum pół godziny w lodówce. Zdarza mi się nie czekać. Podzielić ciasto na 10 kulek, rozwałkować na koła o średnicy mniej więcej 23 cm. Nie myślcie, że mi wychodzą koła. Piec na patelni po 30 sekund z każdej strony, na dość wysokim ogniu, bez smarowania czymkolwiek patelni. 
Świetne w tej potrawie jest to, że czas jej przygotowania jest krótki, że nie trzeba podsypywać mąką przy wałkowaniu, a nawet moja nie najlepsza patelnia nie powoduje przywierania ciasta. 
Na koniec możecie uderzyć w tony słone, bądź słodkie. 
Możecie też przechowywać padinę tak z dwa dni, podgrzać ją przed podaniem, albo niecierpliwe zjeść zimną. Cieplejsza jednak jest o wiele łatwiej pochłanialna.
Wersja słona na zdjęciu to zestaw pulpecik, cebula z octu, sałata - pozostałości po wcześniejszym obiedzie. Nie ma ograniczeń, nakładajcie, co Wam tylko do ręki się przyklei. Jednym z klasycznych zestawów tego regionu jest surowa szynka i mozzarella, 
Na słodko zaszalałam kiedyś i nałożyłam sobie resztki kajmaku (który mi został po robieniu mazurków) oraz dżem pomarańczowy. 







Smacznego!




sobota, 26 października 2019

BOSKA JOLA

Tego lata kilka razy gromadziliśmy się z parafianami w ogrodzie na wspólne oglądanie filmu.


Obejrzeliśmy całą serię "Don Camillo". Ostatnią projekcję poprzedziła spontaniczna kolacja na około 20 osób. Właściciel baru Avio zaoferował się z sosem, ja przygotowałam sałatkę chlebową (panzanellę), kilka pań uszykowało słodkości. Proboszcz dokupił do sosu dwa kilogramy penne i przygotował wino.
Ależ było wesoło!





A przyczyną kolacji był sos. Co tam sos! Poezja, nie sos. I to piszę ja, wcale nie taka amatorka głównego jego składnika.
Bohaterem wieczoru był "Sugo alla Boscaiola"
Opowiadałam o tym sosie koleżankom w Polsce, a one bez namysłu zauważyły homofoniczne brzmienie włoskiej nazwy i nazwały potrawę "boską Jolą".
Szukałam znaczenia boscaiola - trudno przetłumaczyć, bo kobiet o takim zawodzie dość mało w naszym kraju i chyba nie powstała oficjalna żeńska wersja leśnika - pani leśnik, leśniczyni, leśniczka?
Od czasu spotkania z koleżankami z chęcią nazywam ten sos "boska Jola".
Domyślacie się już, że jego obowiązkowym składnikiem są grzyby.
Skoro grzyby, to najlepiej je nazbierać własnoręcznie, co w Polsce w tym roku jest wprost dziecinnym zadaniem.



We Włoszech nie takie hop siup, nawet jeśli i tutaj rok łaskawy. 

Już chyba wspominałam kiedyś, że trzeba opłacić pozwolenie na zbieranie (w granicach gminy łaskawie wolno robić to za darmo). Należy mieć koszyk, albo inny sztywny, przepuszczający powietrze pojemnik (za foliowe torebki grozi mandat). 

Turystom wolno zbierać za 15€ dziennie. 

Tubylcy mogą zaszaleć i uzbierać jednorazowo 10 kg grzybów, odleglejsi mieszkańcy mają prawo do 3 kg. 

W piątki obowiązuje absolutny zakaz grzybobrania, we wtorki wolno zbierać tylko pobliskim mieszkańcom. 

Wszystkim wolno zbierać tylko po wschodzie słońca!

Przypomniałam te zasady, żebyście wczuli się w atmosferę pierwszej anegdotki, którą Wam opowiem. Swego czasu żona grzybiarza zadzwoniła do carabinieri, że jej mąż nie wrócił z grzybów. Mundurowi zwrócili się do okolicznych grzybiarzy o pomoc w poszukiwaniach, ale ich pierwsza reakcja była zaskakująca. Zauważyli, że to był ... piątek. 

Grzybiarze tutaj są specyficzną grupą, głównie męską. Przestrzegają przepisów dotyczących grzybobrania, rzadko pokażą komuś swoje ulubione miejsca, są zazdrośni o grzyby. Ich pasja czasami zakrawa o szaleństwo. Pewnego razu taki pasjonat spotkał innego poszukiwanego grzybiarza, ale nie chciał zrezygnować z rozpoczętej wyprawy do lasu. Kazał chodzić zgubie ze sobą, aż nazbierał wystarczająco grzybów. Zaginiony był chyba tak zalękniony, że grzybiarz nie obawiał się zdradzenia swoich łownych miejsc.

Na szczęście Krzysztof trafił na łagodnego grzybiarza, albo mało kumatego. Poszedł na grzyby ze znajomym i oznaczył sobie kilka miejsc na mapach google. Popłoch powstał wśród grzybiarzy, gdy się o tym dowiedzieli i słyszałam już deklaracje, że nikt inny księdza ze sobą nie zabierze :)

Pinezki na mapie bardzo się przydały, gdy wraz z Joanną i Giacomo wyruszyliśmy z koszykami do lasu i wróciliśmy wielce zadowoleni. 



W koszykach wylądowały prawdziwki, rydze, kanie i podgrzybki. Z tych ostatnich zrobiłam "boską Jolę".





Poszperałam mocno w przepisach, chciałam znaleźć najbliższy temu, którym posłużył się Avio, gdy dostarczył sos na parafialną kolację w ogrodzie, a nie było czasu, by iść go wypytać osobiście. Dzięki temu odkryłam, że jest wiele wariantów "boskiej Joli", łącznie z użytym gatunkiem grzybów. 

- Zazwyczaj na oliwie podsmaża się boczek, potem dodaje kiełbasę typu nasza polska surowa, rozdrabiając aż do uzyskania konsystencji zmielonego mięsa (zdarzyło mi się dać zastępczo polską wędlinę, co dodało wybitnego smaku, dodawałam też już zmieloną wołowinę). 

- Wcześniej możemy zeszklić pokrojoną w kostki cebulę. Niektóre przepisy ją pomijają.  Ja lubię i daję dużo. 
- Po podsmażeniu dolewamy pół szklanki wina (daję białe, ale widziałam też przepisy z czerwonym)  i czekamy, aż alkohol wyparuje. 
- Dodajemy pokrojone na kawałki grzyby (spotkałam się nawet z pieczarkami w miejsce prawdziwków, podgrzybków, boczniaków), solimy i pieprzymy, możemy dodać zielony groszek i podsmażamy wszystko około 8 minut. 


- na koniec dodajemy pomidory, dobrze gdy są świeże, mogą być też obrane z puszki, wystarczy nawet przecier (zazwyczaj daję taki zamrożony z własnych surowych pomidorów), dusimy na małym ogniu przez 45 minut. 
- przed podaniem posypujemy siekaną natką pietruszki.

Avio nie zalecał posypywania startym parmezanem, jednak byłam na imprezie, gdzie nie stanowiło to problemu. Z sosem najczęściej podawanym makaronem są penne, ewentualnie wstążki. 
Smacznego!


środa, 24 lipca 2019

TO SKĄD TA NAZWA MAKARON?

W dzieciństwie nazywano mnie proroczo makaroniarą. Fakt, lubiłam i lubię makaron, także robić. Potrafiłam długo siedzieć w rodzinnej kuchni i dziecięcymi rękami ugniatać ciasto do absolutnej gładkości. Nie wiem, czy teraz byłabym gotowa na takie poświęcenie. Na szczęście, są roboty!
Gdy zaczęłam przygodę z językiem włoskim, ze zdziwieniem odkryłam, że nasz makaron to włoska pasta. Więc skąd u nas makaron?
Łatwo nie jest, bo źródła internetowe absolutnie nie są w zgodzie.
Trafiłam nawet na tłumaczenie, że to się wzięło od słowa maccarone, a to przecież słodkie kolorowe ciastka makaroniki. Jako, że zamieszkałam w Toskanii, a co ważniejsze dla potrzeb tego artykułu, w Pistoi i jej okolicach, szybko zaczęłam kojarzyć nasz makaron z maccheroni i porównywać ich kształt z łazankami. Ostatnio odkryłam, że przypuszcza się pochodzenie łazanek od lasagne. I tu koło się zamyka, bo pistojska wersja maccheroni to właśnie małe lasagne, niewielkie, najczęściej kwadratowe płaszczyzny makaronu. Żeby było weselej, w innych regionach Włoch maccheroni są rurkami.
Co mnie tak wzięło na lingwistyczne rozważania?
Otóż jutro mamy święto patrona Pistoi - Jakuba, kiedy to podaje się klasycznie pistojską potrawę maccheroni all'anatra, po naszemu: jajeczne łazanki z ragù z kaczki.
W końcu postanowiłam zmierzyć się z tą potrawą, którą bardzo lubię, a która jest też do wykonania w Polsce, więc namawiam i Was do jej ugotowania.

MACCHERONI ALL'ANATRA 
albo 
MACCHERONI di SAN JACOPO

sos
kaczka 2kg - tutaj nazywają ją dużą, tłustą (nie zdziwcie się też, gdy zamiast anatra spotkacie papero, najczęściej trafiałam na określenia anatra muta, znaczy kaczka piżmówka)
pół łodygi selera naciowego
gałązka rozmarynu
2 ząbki czosnku
3 marchwie
3 cebule
500 g obranych pomidorów (pelati, ja wzięłam moje zamrożone zmiksowane świeże pomidory, dają genialny aromat wszelkim pomidorowym potrawom)
oliwa, sól, pieprz
pecorino z surowego mleka (oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że taki ser jest trudny do znalezienia, przyznam się bez bicia, zdarza mi się, że używam parmezanu, chociaż fachowcy twierdzą, że jest za słony dla delikatnej kaczki)
szklanka białego wina (wytrawnego)

Makaron, czyli łazanki jajeczne robię z przepisu, w którym używa się 12 jaj na kg mąki, miesza ciasto aż zrobi się gładkie, smaruje oliwą, owija w folię i odstawia na co najmniej pół godziny. 

Kaczkę należy oczyścić, zostawić skórę, podroby odłożyć, jeśli są (w mojej ich nie było). 
Podzielić mięso na duże kawałki. Podrumienić warzywa i rozmaryn, dodać kaczkę, gdy ta się zacznie rumienić, dodać podroby. 

Posolić i popieprzyć, podlać winem, po odparowaniu dodać pomidory. 

Gotować półtorej godziny. Moje pomidory są płynne, więc nie musiałam podlewać wodą podczas gotowania, ale lepiej kontrolujcie, czy Wam potrawa się nie przypala :) Pozwoliłam sobie jedynie drugi worek z zamrożonymi pomidorami zagęścić na rozgrzanej oliwie z czosnkiem (pamiętajcie, by czosnek nie zbrązowiał), lubię mocno pomidorowy posmak. 

I teraz zaczyna się zabawa. Poczekałam, aż mięso trochę wystygnie. Skórę wyrzucamy, albo dajemy psu. Druso uważa, że ta druga opcja jest jedyna słuszna :) Kości nie da rady dać psu, więc lądują w śmietniku. Kto chce, może większe kawałki mięsa odłożyć jako osobne danie, ja pociachałam wszystko i mam zamrożony spory zapas kaczkowego ragù. 

Przed posypaniem serem:


I po:

Smacznego!




piątek, 17 maja 2019

POSTNE PULPETY

Dawno nie było kulinariów.
Ten przepis trochę sobie poczekał. Trafiłam na niego, gdy ktoś z włoskich znajomych udostępnił na Facebooku zbiór przepisów nazwanych "Na Wielki Post".
Od razu poczułam sympatię do pulpetów z ricotty, a po ich przygotowaniu tym bardziej jestem "za".
Dzisiaj ugotowałam je dla mojej Przyjaciółki, część nawet udało się obfotografować, więc mogę zaprosić Was na

PULPETY Z RICOTTY W SOSIE POMIDOROWYM

składniki:

pulpety
350g ricotty (najlepiej owczej, ale może być i krowia, byle dobrze odsączona z serwatki)
40g startego parmezanu
60g startego pecorino (zastanawiam się, czy niewędzony oscypek z owcy byłby dobrym zamiennikiem?)
140g suchego chleba też startego (użyłam swojego pszennego ze skórką, nie zaszkodzi na pewno bułka tarta)
ząbek czosnku
6g posiekanej natki pietruszki
2 roztrzepane jajka
pieprz sól

sos
750ml przecieru (używam swoich zmiksowanych na surowo i zamrożonych od razu pomidorów)
50g oliwy
5 listków bazylii
2 ząbki czosnku
sólo i pieprz

Wymieszać wszystkie składniki na pulpety, następnie formować w kulki ok. 30g (przed formowaniem ręce natłuszczać oliwą, dzięki której powierzchnia jest gładka i nie rozsypują się w gotowaniu). Odłożyć na natłuszczonej oliwą powierzchni (talerzu, tacy, itp.).
Sos jest banalnie prosty, zarumienić czosnek na oliwie, wyjąć go, wlać przecier, dodać listki bazylii, posolić i popieprzyć, chwilę podgotować włożyć pulpety, na średnim ogniu gotować je przez 10 minut. 

Zauważcie, że pulpeciki ładnie puchną w sosie i stają się pulpetami.


Dodatki wedle upodobania. 
Jak dla mnie, danie na każdą okazję, nie tylko na Post :)
Smacznego!