Taki był plan, gdy tuż przed wyruszeniem natchnęło mnie położenie Montepulciano, niemal na granicy krainy, do której zdążaliśmy. Daaaaaaawno tam nie byłam.
Spacer po Montepulciano, zaglądanie do kościołów, dobra pogoda, wbrew zapowiedziom, czegóż więcej trzeba?
Pierwszym wrażeniem była senność, a nawet opuszczenie. Aż jestem ciekawa, czy podobnie "uspokoił się" Rzym?
Zwiedzanie było, niby dosyć rzetelnie przygotowane wcześniejszą lekturą, którą na miejscu odłożyłam na bok i chłonęłam, co tylko w oczy wpadało.
Czasami rozpoznawałam obiekty z przewodnika, a czasami byłam mocno zaskoczona, jak chociażby katedrą. Nie wiedzieć czemu, ubzdurałam sobie fasadę z trawertynu, tak bardzo wpisanego w miasto, a tu niespodzianka - San Lorenzo z Florencji?
Do tego jeszcze przedziwna dzwonnica, najstarsza część kompleksu, a wydaje się być żywcem z lat 60 XX wieku. We wnętrzu na pewno powinien kusić ołtarzowy tryptyk, ale go nie ma, jest restaurowany.
Cały kompleks katedralny jest najmniej interesującym spośród wszystkich budynków okalających Piazza Grande. Szkoda.
Zaraz przy drugiej pierzei wyrasta trawertynowa wersja Palazzo Vecchio.
W innej części placu, wciśnięta w jego kąt stoi pysznie zdobiona studnia.
A trawertyn na fasadzie kościoła jest, i owszem, ale innego, np. Sant'Agostino.
Zadziwiające, że zastaliśmy część kościołów otwartą, niektóre wydawały się odsunięte od głównego rytmu życia, a jednak spokojnie stały, zakurzone oczekiwaniem na człowieka.
list zatknięty na ołtarzu |
Trawertyn jest też na fasadzie w postaci płytek etruskich wmurowanych w Palazzo Bucelli przez antykwariusza o tym nazwisku. Przedziwny pomysł, by fragmenty urn i tablic epitafijnych wmurować w bazę fasady. Próbuję sobie wyobrazić w tym samym miejscu drewniane trumny, lub chociażby polskie portrety trumienne. Zgrzyta? Co nie znaczy, że same obiekty nie są fascynujące.
Dlaczego tak się skoncentrowałam na trawertynie?
Bo bardzo lubię tę skałę, która w ostrym słońcu świeci piękną bielą. Wydawać by się mogło, że porowatość jest przeciwskazaniem do użytku budowlanego, że woda wydrąży jeszcze większe otwory i zniszczy wszystko, a jednak nie, budowle z trawertynu trwają. Materiał służył i do zdobienia fontann, narażany, w moim mniemaniu, na jeszcze szybszą degradację. Ciekawe, jakie problemy mają konserwatorzy takich dzieł, jak Fontanna di Trevi, czy Kolumnada Berniniego? Trawertyn wręcz zaleca się do budowy basenów, miejsc w kontakcie z wodą. Trafiłam kiedyś na ciekawe uzasadnienie - to skała, która zrodziła się z wody i w wodzie. To, co może zniszczyć ten kamień, to kwasy, nie woda.
Spacerując po Montepulciano trafiamy na dziedziniec Palazzo Ricci, z fascynującym widokiem i ... panem, który nam wyjaśnia, co to za miasteczko widać na wzgórzu.
Cierpliwie wyjaśnia, jak tam dojechać ładniejszą drogą, jak dotrzeć potem do Monticchiello, i że po drodze będziemy mieli San Biaggio.
Niczego więcej nie trzeba w Montepulciano? Oczywiście, nawet całego miasteczka nie przeszliśmy, ale nie zapomnieliśmy o degustacji jednej z najstarszych winnych apelacji, jaką jest Nobile di Montepulciano? Zacne wino, leniwie popijane z zagryzkami na Piazza Grande, dało poczucie wielodniowych wakacji.
Potem spokojny powrót na parking, po drodze mijamy auto zaparkowane 2 cm od muru - szacunek i podziw dla kierowcy!
W końcu doczłapujemy się do auta zaparkowanego na parkingu przed Porta al Prato.
Zgodnie ze wskazówkami mieszkańca Montepulciano, by "zjechać na sam dół, aż do stacji benzynowej i tam skręcić lewo", znajdujemy się po chwili na szutrowej drodze, wśród pól, szalenie kwitnących żarnowców i z panoramą na dopiero co przemierzone miasteczko.
Naszym celem jest Montefollonico.
Im bliżej jesteśmy, tym bardziej przejaśnia mi się w pamięci, że już kiedyś tam byłam, ale z zimowym gościem, bez Krzysztofa. Mogę z całą pewnością dostrzec różnice dwóch pór roku, z absolutnym akcentem na początek czerwca, gdy przed wieloma domami pysznią się pelargonie i inne doniczkowe skarby.
Następną zaletą jest otwarty kościółek z łaciatą elewacją, z ciekawie zabudowanym ołtarzem, z dobrym freskiem, ze światłem podkreślającym sacrum.
Wszyscy mieszkańcy chyba poszli do baru przed bramą, zostawiając nam i jaskółkom spacer po ich zaciszu z otwartymi bramami, byśmy mogli zaglądać na dziedzińce.
Dalej droga wraca pod Montepulciano. U jego stóp niesamowicie monumentalnie wznosi się San Biaggio.
Otoczony trawnikiem aż kusi do biwakowania i zakazanej tam gry w piłkę. Ale kto będzie zwracał uwagę na zakaz?
Położenie nie jest tak zaciszne, jak dużo wyżej położone miasteczko, wiatr wyrywa każdą myśl. Okrążam zamkniętą świątynię, czując się przy niej jak robaczek w trawie. Usiłuję przypomnieć sobie wnętrze, ale pamięć zawodzi. Byłam w środku 16 lat temu! Podczas letnich wakacji z przyjaciółmi.
Następny etap jest wybitnie pocztówkowy - zygzak z cyprysami, ale nie ten spod La Foce, tylko ten, który wije się prowadząc do Monticchiello. Dojeżdżamy na miejsce i zastanawiam się, skąd najlepiej je sfotografować. Hmm? Dobry internet przyszedł z pomocą.
Należy podjechać do miejsca oznaczonego na mapie czerwoną pinezką i, nie depcząc zboża, podziwiać klasykę z klasyk.
Dla fotografów przygotowano nawet gruntową zatoczkę, by auta nie wadziły przejazdu. Musi tu być tłoczno w pełni sezonu, bo, przy niemal zerowym obłożeniu turystycznym, nas, jadących już do ostatniego etapu wycieczki, zastąpiła włoska rodzina.
Nie zatrzymaliśmy się w Monticchiello, tylko zakończyliśmy wyprawę w Pienzy. Zjedliśmy kanapki w barze, pogadaliśmy z kelnerem, uspokajając go, że nie musi wyciągać rąk aż tak mocno, gdy podaje nam posiłek, bo nie boimy się koronawirusa. Uspokojony powiedział, że do Pienzy choroba w ogóle nie zawitała.
A maki?
Zabezpieczyłam się na taką ewentualność strojem, miałam je ciągle na sobie.
Jak się domyślacie, z tytułu wpisu, ja im nie daruję, ja im jeszcze pokażę!
Znajdę i wytarzam się w polu pełnym maków.