Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Paryż. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Paryż. Pokaż wszystkie posty

sobota, 10 grudnia 2011

SPOTKANIE ZE STARĄ MIŁOŚCIĄ

Znacie to uczucie? Najpierw czujecie lekki dreszczyk, szykujecie się, chcecie przedstawić w jak najlepszym świetle, że czas Was nie nadgryzł, że macie się świetnie? Dochodzi do spotkania, a myśli zaprzątnięte są tylko jednym pytaniem: Co ja w nim widziałam?
No i ja tak miałam w Paryżu. To był drugi motyw - spotkanie po latach.
Usiadłam naprzeciw niego i patrzę, mizerny jakiś, wyblakły, sylwetka jakby drewniana.
Ludzie przechodzą koło mnie i chyba się dziwią, czemu tak się jemu przyglądam.
Miejsce akcji: Luwr
On: "Pokutująca Maria Magdalena"  Georgesa de La Tour - obraz zanalizowany w części teoretycznej mojego dyplomu.
Już po wejściu do muzeum i wykupieniu biletu podeszłam do punktu informacji dowiedzieć się, gdzie dokładnie w tym olbrzymim labiryncie mam znaleźć rzeczony obraz. Pani rozbrajająco powiedziała mi, że malarstwo francuskie z tego okresu jest niedostępne z powodu remontu, że za rok, że jedynie mogę zobaczyć "Grających w karty" tego artysty.
Jęknęłam, że ja chciałam z Magdaleną się spotkać. A pani  wtedy coś tam zaiskrzyło w oczach i powiedziała, żebym jeszcze chwilę zaczekała. Poszperała w komputerze, zawołała na pomoc kolegę i razem z nim ustaliła, że i owszem "Pokutująca Maria Magdalena" jest dostępna.
Hurra!
No i dotarłam na drugie piętro, usiadłam i długo nie mogłam zebrać myśli. Tym spotkaniem dotrzymałam słowa danego przy okazji obrony pacy. W czasie, gdy stawałam się magistrem nie miałam środków, by zobaczyć dzieło de La Tour na żywo. Dziwne teraz wydaje mi się, że dostałam zgodę na analizę reprodukcji, przecież w Poznaniu znalazłoby się wiele cennych dzieł do badania. Minęło 18 lat, a ja dopiero teraz dopełniłam obietnicy.
No i siedziałam, siedziałam i siedziałam.
To faktycznie było spotkanie z dawną miłością, teraz jej miejsce zastąpili starsi panowie - Fra Angelico, Giotto, Cimabue, Duccio ...
Gdy tak gapiłam w obraz, zobaczyłam, że ludzie robią mu zdjęcia. No to było zaskoczenie! W Luwrze można fotografować!
Tylko co, tylko kiedy, tylko skąd wziąć siły na całe muzeum?
Rozmiary Luwru zdumiały mnie jeszcze bardziej, niż Paryża. To miasto w mieście.
Zaczęłam zastanawiać się nad sensem takiego nagromadzenia dzieł, nad taką ich liczbą, że zapewne niewiele osób może poszczycić się dogłębną znajomością zbiorów. Poza tym strasznie one jakieś takie odcięte od swych źródeł. Od razu założyłam, że nie będę starała się zobaczyć całego Luwru, plan był taki: Maria Magdalena i włoskie malarstwo, oczywiście  średniowieczne i renesansowe. Bez problemu zachwyciłam się Madonnami i całym mistycznym światem dawnego malarstwa.
Ale przecież jakoś do tych obrazów musiałam dotrzeć. Gdy szłam i rzucałam okiem, coś mnie skusiło, by zajrzeć do pokoiku, pustego, bez zwiedzających. Patrzę, a tam witryna z malutkim obrazem, którego autorem był Bruegel. Zapewne namalowany do jakiegoś mieszczańskiego domu, utonął samotnie wśród dzieł niemal niezliczonych.
Człowiek nie dziwi się obecności jeńców Michała Anioła, stoi z rękami w kieszeni przy jednej z najsłynniejszych kobiet na świecie - Wenus z Milo.
Albo nawet taka Nike z Samotraki, stoi pomiędzy piętrami, przypuszcza się, że dumnie prowadziła kiedyś okręt po morzach. Teraz morze głów przepływa koło niej. Ona smutna, nie dumna.
Też bym straciła głowę.
A olbrzymie płaskorzeźby z Mezopotamii? Gdzie stały, jakie silne słońce je spiekało?
Może gdybym mieszkała w Luwrze, inaczej bym widziała jego zasoby?
Dla mnie już Uffizi za duże. Jaki jest więc sens tak olbrzymich muzeów?

Gdyby nie zdjęcia, połowy z tego, co zdołałam zobaczyć, bym nie zapamiętała. Może dlatego pozwala się je robić w Luwrze :)
Bardzo zadowolona wróciłam do domu. Znowu dowiedziałam się czegoś o sobie, o zmianie gustów, o prowincjonalności, z którą dobrze mi jak z książką czytaną w bujanym fotelu i z filiżanką herbaty.

sobota, 26 listopada 2011

GOŁĘBI BŁĘKIT

Pomysł wyjazdu pojawił się na chyba niecałe dwa tygodnie przed wylotem. Na Facebooku zgadałyśmy się rodzinnie.
Żeby nie mieszać, że to "córka babci mojego wujka, który poślubił ciotkę...", wszystkie pozostałe bohaterki spotkania nazwę kuzynkami. Jedna z nich mieszka nieopodal Paryża, dwie wybierały się do niej z Polski, a ja dołączyłam do tego zacnego zlotu czarownic.
Dzień przed wyjazdem drapało mnie gardło i obawiałam się, żeby mnie żadne większe choróbsko nie dopadło, bo bym nie poleciała, gdyż u celu mieszka sobie malutki trzymiesięczny okruszek i strach byłoby go zarazić jakimś włoskim wirusem. W dniu wyjazdu nie było źle, więc ruszyłam w drogę.
Beauvais? A gdzie to? Otóż 100 km od Paryża, dlatego sprytne linie lotnicze złapały mnie na nazwę "Paryż Beauvais". Drobiazg - 100km od stolicy Francji. Sposobem na dotarcie do centrum jest autobus wahadłowo kursujący między miastami. Wszystko fajnie, jeśli wahadło ma równomierne wahnięcia. Byłam pierwszą osobą, która nie załapała się na poprzedni autobus. Nic to, za 15 minut następny. Taaaaaak! Najgorsze, że nie można było odejść ze stanowiska i schować się w ciepełku, trzeba pilnować swojego miejsca w kolejce. Po 45 minutach zmarznięta kolejka oczekujących weszła do autobusu.
Ten wstęp to takie moje marudzenie, bo przeziębienie było tym, co kładło mi się na przyjemność spędzenia trzech dni z rodziną i nie tylko. O drugim celu napiszę osobno.
Kuzynka mieszka w znanej Polakom i czytelnikom paryskiej "Kultury" miejscowości Maisons-Laffitte, a żeby było jeszcze weselej to akurat na takiej oto ulicy:
Z samego miasteczka niewiele zobaczyłam, no bo i kiedy? To tylko trzy dni. Raz wieczorem wdepnęłyśmy do centrum po zakupy na wyborną kolację.
A ostatniego przedpołudnia wybrałyśmy się ku zamkowi. Droga do niego wiedzie efektownymi plantami, wzdłuż których przysiadły piękne wille.
Zamek przysporzył mi trochę trudności. Podejrzewałam go o barokowość, ale co kraj, to styl. Gdyby nie tablica informacyjna, to bym tak odważnie nie klasyfikowała. Budowla jest bardzo przysadzista, próżno w niej szukać zwariowanych linii.
Zaprasza otwartą bramą, ale nikt prawie z tego nie korzysta. Do wnętrz nie weszłyśmy, obeszłyśmy naokoło po dość smętnym ogrodzie. Do robienia nostalgicznych zdjęć jak znalazł!
Ciekawe, czy latem lub wiosną jest w nim weselej?
Cieszę się, że nie poleciałam na dłużej, bo nie mam pojęcia, jak bym się wygrzebała z pisania. Ciężko ująć tyle wrażeń w jakiś sensowny zestaw słów.
Jestem oszołomiona wielkością Paryża. Byłam w nim półtora dnia w drodze do Hiszpanii z jakimś tanim biurem podróży, wieki temu, czyli w 1997 roku. Wtedy raptem udało mi się zobaczyć Montmartre, przejść Polami Elizejskimi, odwiedzić katedrę Notre Dame oraz wspiąć na Wieżę Eiffla. W głowie zaległo mi rozczarowanie dominacją XIX wiecznej architektury. Jadąc miałam przedziwne wyobrażenie o starym centrum i wąskich uliczkach. Trochę bardziej swojsko poczułam się dopiero w dzielnicy malarzy, wszak wiele ich biografii miało swój etap w Paryżu.
Nie zapamiętałam jednak wielkości miasta. Nie zaznałam szalonego ruchu samochodowego, więc za tego pobytu kwiczałam z radości widząc, jak moja kuzynka radzi sobie jako kierowca. Cięła równo przez ronda, umiejętnie wykorzystywała nieistniejące pasy ruchu i ani razu nie przyczyniła się do wszech panujących zarysowań karoserii.
Pierwszy dzień to do południa spacer po Montmartre.

Pyszny obiad w baskijskiej knajpce Chez Gladines. Ziemniak w berecie z antenką od razu się dobrze zapowiadał. Porcje olbrzymie, a cena absolutnie z dolnej półki. Koło nas siedziały jedzące olbrzymie porcje sałaty (zielenina, jajko, ziemniaki, ser, podroby itd.) młode dziewczyny, które potem ze śmiechem, i ich i kelnera, zostały wygonione na lekcje. W naszej grupce, dwie osoby zamówiły sałatki podawane w metalowych miskach, a dwie kurczaka w różnych wariantach (z pieczarkami, bądź z papryką) - obowiązkowo z pysznymi płatkami ziemniaków.
Nas nie wyganiano, ale i tak wyszłyśmy jeszcze trochę się poszwendać. Niestety miasto jest bardzo nieprzyjazne parkingowo. Parkomaty działają tylko na specjalne karty, które kupuje się w kioskach. Tylko gdzie te kioski? Jakaś lekka paranoja, bo zanim znajdzie się kiosk (jeśli w ogóle się go znajdzie), to można za wycieraczką znaleźć "list miłosny od służb porządkowych".
Na koniec więc rzuciłyśmy jednym okiem na Wieżę Eiffla, ale zza rzeki, a potem strzeliłyśmy focha pod pomnikiem generała Focha i szybciutko podążyłyśmy ku autku.
To już był trzeci raz bez biletu, więc wydawało się niemożliwe, by nam się udało. A przecież z ręką na sercu mogę przyrzec, że chciałyśmy zapłacić za postój. Uff! Udało się.
Następnego dnia będąc przekonane o wykorzystaniu puli z fartami szukałyśmy garaży podziemnych.
Ten dzień zaczęłyśmy od galerii - "no co ty głupia! handlowej" "(że za Stuhrem powtórzę).
Zakupy? Nie, nie.
Ale na razie tylko tam w pełni było widać nadchodzące Boże Narodzenie.
Choć ono chyba mało Boże? Ruchome wystawy w Galerii Lafayette to według twórców rockowa wersja świąt.
Lalki w stylistyce nie z mojej bajki, ale przyznam jednak, że i wykonanie i animacja rewelacyjna, co w niewielkim stopniu ukazuje filmik.
Aparat nie daje rady z jakością obrazu filmowego. Trudno. Pocieszam się zdjęciami.

Choć i tak niełatwo o satysfakcjonujące zdjęcia, gdy się fotografuje obiekty za szybą, w tłumku innych chętnych na uwiecznienie wrażeń.
Mnie najbardziej zainteresowała architektura tych sklepów. Trochę ją przysłaniały stoiska i kawiarnie, ale trudno nie przyznać, że miałam przed sobą piękną secesję, odezwała się moja stara miłość do tego stylu.
Jeszcze ciekawiej zrobiło się na dachu sąsiedniego budynku.  To tutaj w pełni odkryłam barwę Paryża - wyciszone niebieskości, lekko wtapiane w fiolety i szarości.
Nawet mocne i świeże złocenia w kopułach nad  Galeriami Lafayette oraz przy Paryskiej Operze nie przeszkadzały eleganckiej panoramie miasta, to tylko takie kontrapunkty w gołębich błękitach.
Przyznam, że ten widok załagodził moje oszołomienie miastem, przekornie, bo przecież właśnie tu było widać jego ogrom. Tylko on taki miły swoją niebieską poświatą.
Tak czy siak, dobrze jest wrócić do kameralnej Toskanii.
Ale zanim ...  to będzie jeszcze jeden paryski wpis.
Teraz już wiecie, skąd pocztówkę otrzymała Pani Małgorzata W.

A do Was ślę taką wirtualną:


PS. Zdjęcia, na których mnie widać są autorstwa Ewy Ostoja-Hełczyńskiej.