Ileż to razy jadąc z autostrady w kierunku La Foce (jednego z najsłynniejszych cyprysowych zygazków) przejeżdżałam przez Chianciano Terme? W samym miasteczku też się zatrzymywałam, ale u franciszkanów, gdy jeszcze rezydował tam mój licealny kolega.
Chianciano Terme jest miastem na wskroś uzdrowiskowym, dla mnie nic interesującego, no - chyba, żeby pójść do uzdrowiska i oddać się przyjemnym terapiom.
Nic z tego!
Ciągnęła mnie stara część, zwana po prostu Chianciano.
Osadzona na wyraźnym wzgórzu nie jest może porywającym historycznie i architektonicznie miejscem, ale w końcu zaspokoiłam ciekawość. Stare miasto jest klasycznym przykładem niedbałości konserwatorskiej. Co pewien czas pojawiają się straszliwe aluminiowe okna i drzwi, z lat bodajże 70, no, i okrutne szare tynki. Dziwne rozwiązania tymczasowe złośliwie trwają długo, szpecąc miasteczko, które stara się żyć własnym rytmem, tak, jakby nie chciało zauważyć, że pobliskie uzdrowiska już dawno wyssały z niego wszystkie soki. A może jest zupełnie odwrotnie? Ludzie z Chianciano zupełnie nic sobie nie robią z kurortu, z turystów. Po prostu żyją.
Jak zwykle, trudno będzie mi udowodnić szpetne rozwiązania, bo oko naturalnie nastawiało się na to, co malarskie, uwodzące, co przetrwało bylejakość.
Na drogę powrotną, a raczej na zjazd z niej wymyśliłam jeszcze nigdy nie odwiedzony teren Murlo. Czas dotarcia do niego wydłużył się z powodu ciągłych okrzyków: zwolnij! Zatrzymaj się! Cofnij, proszę, o dwa metry! O, tam będzie chyba najlepszy widok!
Wstrętne krzaki, znowu mi zasłoniły!
Chyba nie muszę nikogo przekonywać, że wszelkie okrzyki były jak najbardziej uzasadnione?
No więc ... Murlo.
Jechaliśmy od południa, dlatego z głównej trasy, wiodącej do Sieny, zjechaliśmy w Buonconvento. Zaczęliśmy od winowajcy, czyli osady, która zadecydowała o nadaniu nazwy gminie, chociaż siedzibą gminy nie jest. W ogóle jest siedzibą niewielkiej liczby osób, bo to maluśka miejscowość, koralik, nad koraliki, chyba najpiękniej świecący wśród tych nanizanych tego dnia.
To kamienne domki, zrośnięte ze sobą, pusty plac z zabudowaną studnią, z której wodę wydobywa się dziwnym uchwytem poruszanym niemal w poziomie. Jedna restauracja, nieczynny kościół, stary pałac biskupi, obecnie siedziba muzeum etruskiego.
Muzeom powiedzieliśmy stanowcze nie.
W Murlo widać wszędzie, że było prężnie funkcjonującą siedzibą kościelnego władcy feudalnego. Można było w nim sprawować wszelkie funkcje i wykonywać zalecenia władzy. Musieli mieć nawet więzienie, bo uroczy plac ma mało uroczą nazwę Więziennego.
Mogłabym spędzić w Murlo wiele czasu, przyglądać się każdemu okienku, roślinom, cegłom.
Zaraz, zaraz. Nie wszystkie cegły takie proste.
Murlo szczyci się tym, że kiedyś był tu silny etruski ośrodek. Śladem po nich jest nie tylko muzeum, ale i pobliskie odkrywki archeologiczne.
Nie, nie.
Nadal nie tym razem.
To był bardzo burzowy dzień, ale nam się udało, że nawałnice ominęły Murlo, przysyłając tylko wiatr, który łopotał wielkimi portretami współczesnych mieszkańców. Rzeczywiście - mają w sobie coś z Etrusków. Łopot wielkich banerów zamieniał się w szept dawnych włodarzy tej ziemi. Opowiadali o swoim codziennym życiu, cichutko udowadniali, że nic nowego nie wymyśliliśmy. I oni się śmiali, byli smutni, zezłoszczeni, zapracowani...
Ze wzgórza widać pobliskie Vescovado di Murlo. Najpierw myślałam, zwiedziona nazwą (vescovo = biskup), że to była główna siedziba średniowiecznego biskupa. Nie trzeba jednak znać lokalnej historii, by zobaczyć, że stare Vescovado jest trudne do wyłuszczenia spośród współczesnych budynków.
Nie trafiliśmy na żadne ośrodki władzy sprzed wieków.
Ostatnim koralikiem tego dnia było Casciano di Murlo, znowu niewielkie, przytulne, z dwoma placami.
Jest gdzie zjeść zaskakująco dobre lody. Tuż, za kościołem, który mnie tam przyciągnął. Pieve di SS. Giusto e Clemente ma prostą romańską bryłę i także mało skomplikowany wystrój.
Dziwna, bo dlaczego w tym miejscu? Upamiętnia śmierć dwóch mężczyzn, ale ufundowała ją nie rodzina, lecz gmina. Może byli w jakiś sposób zasłużeni? Trudno wyczytać to z kamienia. A że czasy odległe, to trudno rozwiązać zagadkę. Z tego, co znalazłam, śmierć "wyrwała z życia" (strappati dalla vita) młodych ludzi w wyniku nieszczęśliwego wypadku podczas polowania.
I tak zwykłe nawlekanie koralików na chwilę staje się zadumą. Nie da rady uciec od trudnych spraw, nie omijają Toskanii.
Póki więc mogę chłonąć dane mi w nadmiarze piękno, póty będę starała się Wam o nim opowiadać. To czysta radość dzielić się Toskanią, nawet gdy niektóre jej koraliki mocno wyszczerbione, zaniedbane, ale są.