niedziela, 28 grudnia 2014

ŚWIĄTECZNA OPOWIEŚĆ - część domowa

Każdego roku przybywa mi ozdób.
Na szczęście plebania ma wiele zakątków, które można dekorować.
Kawowe dodatki sprzed kilku lat trafiły do łazienki.

Mam sporą kolekcję od czytelniczki - Pani Marzenki.
Wiele lat temu spodobał mi się zwyczaj podpatrzony w Finlandii - lampiony czekające na gości przed domami.  Swoich nie wyłożyłam na dwór, ale na klatkę schodową, używając kiedyś przysłanych właśnie przez Panią Marzenkę ozdób.

W tym roku zachwycił mnie podarowany przez Panią Marzenkę bożonarodzeniowy niezbędnik.

Z całego serca dziękuję :)

Moje dekupażowe bombki trafiły do oszklonych szuflad. Ustąpiły miejsca nowym ozdobom.

Wszystko przez Joannę.

Około dwa miesiące temu pokazała mi poszewkę na poduszkę zrobioną na drutach, lekko żaliła się. że nie może doczekać się, aż zrobi jej taką babcia. Przyznałam się, bez bicia, że kiedyś robiłam na drutach, więc mogę spróbować. Dziergając poduszki, pomyślałam: "A może by tak dekorację na Boże Narodzenie?"
zdjęcie autorstwa Joanny - gotowe poduszki już w jej domu
Każdy wieczór siedziałam więc przed telewizorem i machałam drutami. Bardzo "pomogło" wspomniane w poprzednim wpisie przeziębienie, gdy sił starczało jedynie na machanie drutami.
Zaczęłam od największych elementów, czyli pokrowców na krzesła, tylko dwóch, goście musieli zrozumieć, że zrobienie dziesięciu przekraczało moje możliwości czasowe.

A potem z doskoku powstawały bombki, dzwonki, pompony i aniołki, no, i ptaszek.

Nie mogło obyć się też bez "włóczkowych" świec.

Domowego klimatu miały dopełnić podwieszone pod sufitem jabłka.


No i tak powoli wymyśliłam całość wzbogaconą intensywnymi barwami naczyń.

Krzysztof zobaczywszy choinkę, poprosił, bym już więcej nie wymyślała innych ozdób, żeby te pojawiały się każdego roku na drzewku. Bardzo miły komplement. Muszę to przemyśleć, czy wytrzymam kilka lat bez żadnych zmian. Może chociaż jakieś drobiazgi nowe?

A na razie Boże Narodzenie Roku Pańskiego 2014 w detalach:





Tak, tak - żywy motyl do nas zawitał na Wigilię.


W tym roku bez pierniczków, ale za to z kruchymi ciastkami orzechowymi.






sobota, 27 grudnia 2014

ŚWIĄTECZNA OPOWIEŚĆ - część kościelna

W tym roku zaszalałam, stroiłam i dom i kościół.
Kościół przygotowałam nie sama, tylko z grupą kobiet chodzących do mnie na zajęcia. Krzysztof też miał w tym swój udział - pomagał zbierać szyszki w lesie i suszyć je w przyśpieszonym tempie, co okupiliśmy poważnym przeziębieniem. Nie było tak źle, wykorzystałam ten czas na przygotowanie domowych ozdób, ale o tym w następnym wpisie.
Wysuszonymi szyszkami okleiłyśmy 19 stożków różnej wielkości, potem porozstawiałam je we wnętrzu, dodając czerwone akcenty z gwiazd betlejemskich. Dodałam świece, zupełnie proste, tylko ze zgrubieniami naśladującymi śnieżki.

Mamy w planie zrobić z tego tradycję, by "Laboratorio da Margherita" dekorowało kościół na Święta Bożego Narodzenia.
Same nabożeństwa niemal bez zmian, chociaż jedna wzruszyła mnie niemal do łez. Około siedmiu lat temu byłam na obiedzie u pewnych parafian. Na zakończenie posiłku ich mały syn zagrał na saksofonie. Nie było to nic powalającego, chłopiec dopiero zaczynał prywatne lekcje. A teraz ... Chłopiec wyrósł na przystojnego mężczyznę - Italiano vero :) i zagrał podczas Mszy św.
Nie na saksofonie, to wiem, ale przyznam się bez bicia, że zawsze mam problem z odróżnieniem oboju od klarnetu, więc nie wiem, na czym grał Alessandro. Nie chcę się sugerować tytułem zagranego przez niego utworu Ennio Morricone z filmu "Misja". (I już się dowiedziałam: to saksofon sopranowy!- dziękuję Elu)
W końcu też przypomniałam sobie o zrobieniu zdjęć pewnemu charakterystycznemu tutaj zwyczajowi - ucałowaniu Dzieciątka.
Oprócz żłóbka, umiejscowionego u nas pod ołtarzem bocznym, każda parafia ma figurkę Gesù Bambino, która na początku jest przykryta, odsłania się ją dopiero na "Chwała na wysokości", by po zakończeniu pasterki i świątecznych nabożeństw podać do ucałowana wszystkim uczestnikom.
(dopisane: Dowiedziałam się, że w Polsce jest taki zwyczaj u dominikanów w Jarosławiu).

Zapraszam do włączenia ścieżki dźwiękowej z Natale A.D. 2014 w Parafii San Pantaleo all'Ombrone. Jeśli nie widzicie poniżej zdjęcia z odtwarzaczem, tylko szary ekran, spróbujcie, proszę, odświeżyć stronę.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

NA BOŻE NARODZENIE ROKU PAŃSKIEGO 2014

Wszystkim Drogim Czytelnikom śpieszę przed Świętami złożyć moc życzeń, by Ziemia wypełniła się  
Miłością i Nadzieją, Radością i Pięknem, 
a przede wszystkim Dobrymi Ludźmi. 

A wszystko dlatego, by była ...



sobota, 20 grudnia 2014

W PRZELOCIE - z cyklu "Galeria jednej fotografii"

Bardzo lubię czas przygotowań do Świąt, ale blog chyba mniej z tego zadowolony, więc żeby nie zardzewiał, wrzucam zdjęcie z listopadowego deszczowego wieczoru we Florencji.
Rozpoznacie, który kościół odbił się w kałuży?

Dobrych przygotowań!

poniedziałek, 15 grudnia 2014

JĘK ZAWODU

Im bliżej Świąt, tym trudniej siąść do pisania, a szkoda zrobić to po łebkach. Może jednak uda mi się w końcu skończyć ten  artykuł.

Wróćmy więc do Rzymu.

Nie tylko Zatybrze leżało w rzymskich planach i marzeniach. Przewidując, że listopad może nas uraczyć obfitymi deszczami, wymyśliłyśmy atrakcje muzealne. Dlatego od razu po przyjeździe kupiłyśmy trzydniową kartę Roma Pass, która nie tylko wyszła korzystniej finansowo, ale i była bardzo dogodna w przemieszczaniu się po Wiecznym Mieście, bez szukania punktów sprzedaży biletów, ze swobodnym wyborem linii autobusowych, metro, itp. Bo i spacerowałyśmy i korzystałyśmy z komunikacji publicznej.
Ta ostatnia zawiozła nas do Villi Borghese.

Dziwiłam się obowiązkowi rezerwacji, nawet gdy się ma Roma Pass, należało zadzwonić i podać godzinę, o której się pojawimy. Potem dziwiłam się niezwykłej punktualności wpuszczania grupy z naszej godziny. Miało to jednak swoje uzsadnienie, muzeum jest często odwiedzane, a miejsca w nim wcale aż tak wiele nie ma.
Za to wręcz zbulersowałam się, nie zdziwiłam, zachowaniem jednego z pracowników. Już wcześniej zostałyśmy poproszone o odniesienie torebki do przechowalni, pan wpuszczający wskazał jednak tylko na moją, Moniki płaską zaakceptował. Tuż po wejściu pojawił się jakiś przełożony o typie podstarzałego playboya i gburowato zwrócił uwagę, że Monika ma iść oddać torebkę do przechowalni. Grzecznie zauważyłam, że pytałyśmy o tę torebkę, za co zostałam skrzyczana. Brrr!

Te niemiłe wrażenia na szczęście szybko zatarły się po przekroczeniu progów muzeum.
Nie będę opisywać dokładnie zawartości każdej sali, chociaż muzeum i tak niewielkie, w porównaniu z innymi molochami. Zmienię też lekko kolejność, bo i my ją zmieniłyśmy, a na koniec artykułu zostawię to, co widziałyśmy jako pierwsze, bo ...
O tym potem.

W zwiedzaniu Galleria Borghese jest pewna znacząca trudność: nie wiadomo, czy podziwiać sam budynek, wybudowany specjalnie dla celów kolekcjonerskich, czy zgromadzone w nim dzieła.
Może skupię się na razie na salach.
Dużo ornamentów w stylu groteski (pojęcie wyjaśniłam tutaj, tuż pod zdjęciem kolumny) przywołuje atmosferę starożytnych willi. Sądząc po zachowanych pozostałościach w Pompejach, coś z tego nastroju odtworzono, mimo że architektura odmienna od antycznej.
Zaskoczyły mnie doskonałe dekoracje w stylu trompe l'oeil. Czasami stawałyśmy razem z Moniką i wpatrywałyśmy się intensywnie w sufity, by upewnić się, czy mamy do czynienia z rzeźbą, czy z malarstwem. Doskonały iluzjonizm!

Bez doświadczenia trudno orzec, ile czasu potrzeba na zwiedzenie Galerii Borghese, czy możemy zatrzymać się dłużej w jakiejś sali, na ile pozwolą dane nam dwie godziny rozkoszować się tworami dłuta i pędzla. Myślę, że dlatego przejściu przez sale towarzyszy pewien pośpiech, lekki chaos i zagubienie. Tym bardziej, że trzeba dokonywać wyborów, bez wszystkich możliwych danych.
Specjalnie nie powtórzyłam sobie skromnej wiedzy, jaką dotąd miałam o muzeum, nie wykorzystałam też mapki, chciałam uzbierać pierwsze wrażenia. Dzięki nowej ustawie z maja 2014 roku, wrażenia te, na własny użytek, bez celów komercyjnych, można kolekcjonować też w postaci fotograficznej. Dotyczy to muzeów państwowych.

Miałam przy sobie wielką miłośniczkę Berniniego, więc skoncentrowałyśmy się głównie na rzeźbie, nie tylko tego autora, choć on i tak jest głównym bohaterem sal, przez które przeszłyśmy.

Na początku przywitał nas jednak malarz, przez obydwie wielce podziwiany - Caravaggio.
Patrzę na niego, oddalam się, by zrobić w miarę dobre ujęcie, ale w kadr wchodzi tanecznym krokiem antyczny Satyr. Malutkimi talerzykami wybija nam rytm - tu spójrz, tam spójrz, idź dalej.

Przemykamy przez stonowaną "egipskimi" ornamentami salę, by za chwilę stanąć z otwartymi buziami przed grupą Eneasza. Trzy pokolenia mieszkańców Troi uciekają przed pogromem. Matka już gdzieś się zawieruszyła. Zostaje mały chłopiec (Askaniusz) kroczący przy ojcu dźwigającym słabnącego dziadka (Anchizesa). Najbardziej fascynująca jest tu starość wyrażona takimi niuansami, że marmur zdaje się ożywać.

Rzeźba tak bardzo mnie związała ze sobą, że niemal nie pamiętam nic z innego dzieła Berniniego w tej samej sali - Alegorii Prawdy. Przypominam sobie jedynie techniczne łączenia między palcami, tkaninę odsłaniającą nagość, bo przecież prawda nie ma nic do ukrycia. Uważa się tę rzeźbę za bardzo osobistą, związaną z konkretnymi faktami w życiu artysty, gdy konkurencja nie szczędziła mu pomówień.
Już mamy iść dalej, ale jak tu się nie rozczulić trzema śpiącymi aniołkami. Mnóstwo czasu spędziłam potem na poszukiwaniu bliższych informacji o tej, czy innych rzeźbach z sali. Nie znajduję ich w zakupionym przewodniku po muzeum, słabe wzmianki na stronach internetowych. Mam nauczkę. Należy robić zdjęcia także opisowym tabliczkom. Wiem tylko, że kobieta z makami jest przykryciem sarkofagu, a trzy putta mogłyby być autorstwa Egidio della Riviera, ale nie jestem pewna, bo znalazłam jedynie lustrzaną wersję zdjęcia w starej książce o Stefano Maderno.

W sali zwanej Salą Imperatorów, wbrew nazwie, panuje niepodzielnie Gianlorenzo Bernini. Zaciskam ręce by poczuć, jak te Plutonowe zagłębiają się w marmurowym ciele Prozerpiny. Lubieżny władca podziemi silnymi rękami przytrzymuje wyrywającą się w rozpaczy młodą dziewczynę. Chciałoby się ją ustrzec przed tym, co za chwilę się stanie. Najbardziej statyczny w tej grupie jest trójgłowy Cerber. Czego strzeże? Jak strzeże? Jego szczekanie jakieś tylko na pokaz.

Ciekawym zestawieniem jest niebawem następująca po tej sali inna, do której trakt wiedzie przez kaplicę  z oryginalnymi freskami zachowanymi z czasów budowy willi przez Scipione Borghese i gipsową fugurą Jana Chrzciciela.

Apollo i Dafne każą mi wstrzymać oddech. Do czasów Berniniego temat przedstawiano w dwóch, malarskich, wymiarach. Wydawało się, że niemożliwym jest oddanie wszystkich odcieni sceny z "Metamorfoz" Owidiusza w twardym marmurze. Dafne uniknęła gwałtu, Apollo nie zdołał jej posiąść, ale cena za to była wielka - na własną prośbę zostaje zamieniona w laur.
Dojmująco opowiada nam Owidiusz:

Ledwie skończonej prośby wysłuchała rzeka,
Miękka kora pieszczoną pierś Dafne powleka.
Widać włos w liściach, rękę niknącą w gałęzi,
Nogę, dawniej tak lekką, ziemia w sobie więzi,
Wierzch pokrywa jej czoło; i w drzewa postaci
Jeszcze nadobna Dafne piękności nie traci.
Jeszcze do niej Apollo silnym ogniem płonie,
Czuje bicie serca w zdrewniałym już łonie;
Przyciska lube drzewo dla pocałowania,
Ale i drzewo jeszcze uścisków zabrania.
(tłum. Bruno Kiciński)

Ciekawostką są liście i gałęzie i włosy. Tej genialnej plątaniny nie rzeźbił Bernini, tylko - Giuliano Finelli.  Mówi się, że odszedł z warsztatu mistrza z poczucia niesprawiedliwego traktowania, braku uznania dla jego wkładu, chociażby w powstanie dzieła, które sprawia, że wierzymy, iż niemożliwe jest możliwe.

Jak poradzić sobie z nagromadzeniem emocji? Dafne zwyciężyła, ale ...

Innej walki podjął się Dawid, także Berniniego. Nie zastanawia się, co robić, nie pozuje nam posągowo jak ten najsłynniejszy florencki Michała Anioła. Zaciska usta, wzrok koncentruje na Goliacie, nabiera rozmachu i już za chwilę wypuści kamień z procy. Napięcie do granic możliwości. Jakże niezgrabna wydaje się być przy nim postać z sarkofagu w tle.

Idealnie się złożyło, że poszłyśmy "pod prąd". Dokładnie o zachodzie słońca weszłyśmy do wypełnionej słońcem "kobiecej" sali, w zamiarze pierwszej dla zwiedzających. W pomieszczeniu spotkały się dwie kobiety, mimo, że dzieli je XIV stuleci.
Centralnym ustawieniem prym przyznano Paulinie Borghese,  młodszej siostrze Napoleona, który aktywnie przyczynił się do sprzedaży wielkiej części kolekcji z willi, obecnie znajdującej się w Luwrze. Kobieta nie miała problemów z pozowaniem nago, słynęła z bogatego życia erotycznego, więc i marmur nie uchwycił skromności. To zwycięska Wenus trzymająca w dłoni jabłko - zapewne to dla najpiękniejszej, którego domagała się trojańska Helena.

Leda z łabędziem to błahostka dla Pauliny - czyż nie tak można by odczytać igrającego na ustach Francuzki uśmiechu?
A jednak, mistrzyni gier miłosnych musi oddać choć ukłon w kierunku Ledy, bo to jej przedstawienie rozgrywa fantastyczne sceny z zachodzącym słońcem.

I tak docieramy z powrotem do wejściowej sali, gdzie ulokowano niezwykłą rzeźbę. Z daleka i z bliska wydaje się być modelem jakiejś architektury, z wieloma postaciami.
Od razu widać, że chodzi o Rzeź Niewiniątek.

Tylko dlaczego jest napisane, że dzieło uruchamia się co 8 minut?
To niedługo, poczekamy.

Wybaczcie jakość filmu, nie szło ominąć migania światła, dzięki któremu obracana w szybkim tempie struktura spowodowała "uruchomienie" postaci. Kocham złudzenia optyczne, więc i to przywitałam z zachwytem. Nie ja jedna, co słychać w ścieżce dźwiękowej i nie piszę tylko o słownym komentarzu Moniki.


I teraz dochodzimy do jęku, ale nie zachwytu, tylko zawodu.
Warto jednak czasami bardziej się przygotować do zwiedzania, nie wszystko pozostawić wrażeniom i improwizacji.
Z informacji o tej kinetycznej rzeźbie wyczytałam dopiero w domu, gdy zabrałam się do pisania artykułu, że stanowi część tymczasowej wystawy Mata Colishaw, pt. "Czarne lustra".
Zaraz, zaraz, a gdzie te lustra?
Gdzie czarne ramy z Murano i dialog z obrazami Caravaggio?
Auć!!!!!
Na piętrze!
O którego istnieniu nie miałam bladego pojęcia!
Dojście do którego nie jest wielce wyeksponowane i nawet nie wiem, czy pomaga w tym skromna mapka wręczana z biletem.
Już nawet nie napiszę, co nas ominęło.
Zaczęłam się śmiać na głos z własnej głupoty, tylko nie wiem, czy Monice było aż tak do śmiechu. Mam jednak nadzieję, że nadarzy się i dla niej jeszcze niejedna okazja do wizyty w Galerii Borghese.

Chociaż z drugiej strony dobrze się złożyło, bo i tak było co zapamiętać, nawet parter pokazałam bardzo skrótowo, pominęłam wiele, wiele rzeźb, tylko kilka z nich zostawiłam jeszcze na koniec.



poniedziałek, 8 grudnia 2014

I TY MOŻESZ ZOSTAĆ ANIOŁEM

Obiecałam w poprzednim wpisie, że jeszcze wrócę do Kościoła św. Cecylii na Zatybrzu.
Tym razem nie będzie o jednej z najpiękniejszych rzeźb, z jakimi się w życiu spotkałam, ani o mozaikach, ani o cyborium (wpis o nich jest tutaj).
W nawie bocznej i w kruchcie, głównie w żagielkach schodzącego na ściany sufitu, kręci się pełno namalowanych aniołków. Niektóre z nich mają wątpliwą urodę, więc gdy tylko je zobaczyłam, pomyślałam: a czemu nie? Wiem, wiem, anioły powinny być piękne, bo są doskonałymi duchami, ale  wszak i nam może być dana wieczna doskonałość, nam, z niedoskonałymi ciałami i kulawymi duszami.


niedziela, 7 grudnia 2014

MALOWNICZE ZATYBRZE

Jak już zapowiedziałam, pozwolę sobie na cykl rzymskich opowieści. Zacznijmy od wymarzonej dzielnicy Wiecznego Miasta - Zatybrza.
Tak się pięknie złożyło, że Monika mogła tym razem zatrzymać się w Rzymie na niemal trzy dni.
Intensywne poszukiwania w ofercie noclegowej przekonały mnie, że znalezienie czegoś w miarę sensownego, bez drenażu kieszeni, nawet pod koniec listopada, jest bardzo trudne.
Kto szuka, ten mieszka :)
Udało się. Nie miałyśmy za bardzo możliwości dogłębnego poznania zalet i wad przebywania w  apartamencie, bo zaraz po pobudce ruszałyśmy w rzymski świat. Jedną, ale nie jedyną, z zalet apartamentu jest na pewno jego położenie, nieopodal Kościoła Santa Maria in Trastevere.
Poznałyśmy życie naszej okolicy w różnych odsłonach, bardzo zaspanej, pełnej jeszcze śmieci po nocy; sprzątanej, bardzo dokładnie; szykującej śniadanie dla klientów każdej nacji; obiadowej; handlowo-stoliczkowej; po wieczór i noc, z zapełnionymi lokalami, tętniącej życiem.


Udało się chodzić trochę bez mapy i z mapą - i to, i to było w planie.
Zaczęłyśmy od rzucenia walizek i pośpiesznego dotarcia do Świętej Cecylii, bo tam, na chórze kościoła, za osobnym wstępem, tylko do południa, można zobaczyć ocalałe resztki fresków Pietro Cavalliniego, niemal rówieśnika Giotto.
Trudno się je ogląda. Struktura dużo późniejszego chóru tnie to, co się zachowało, w połowie, światło z okien przeszkadza w podziwie, ale i tak skrzydła aniołów będą mi się trzepotem śnić po nocach. Serce się kurczy na samą myśl, że wzmianka z XV wieku mówi o malunkach tego autora w całym kościele. Trudno o dobre reprodukcje, w pełni oddające nasycenie barw, albo są za blade, albo wręcz przeciwnie.
https://festinalenteassociazione.files.wordpress.com/2012/11/cavallini_giudizio.jpg
Porozmawiałam chwilę z uroczą starszą siostrą zakonną, która dyżuruje na chórze, dyżuruje z wielką uwagą, by nikt nie robił zdjęć. Podczas rozmowy ze mną bystrym okiem lustrowała pomieszczenie. Udało mi się z niej wyciagnąć kilka ciekawych informacji, że mieszka w tym jednym klasztorze już 50 lat, że siedziba nigdy nie została zabrana mniszkom, jak to bywało z innymi zakonami, że obecnie mieszka tu 20 kobiet, a freski przetrwały być może dlatego, że nie ceniono ich kiedyś i zamurowano. Ciekawe, czy pod późniejszymi malunkami w samym kościele, też są niezwykłości rzymskiego malarza? Do tych nowszych jeszcze wrócę w osobnym wpisie, a teraz wspomnę jeszcze tylko, że każdy, kto był w innym zatybrzańskim kościele - Santa Maria in Trastevere - zna na pewno dzieła Cavalinniego. To jego mozaiki oszałamiają przybywających do świątyni.
W tejże samej świątyni, w bocznej kaplicy, inne kamienie wzbudziły moje zainteresowanie. Większe od mozaikowych, precyzyjnie wycięte w twardym kamieniu, ale równie malarskie,  różnej barwy, zasotosowane w silnym kontraście niebieskiego z ciepłymi żółcieniami, dużej płaszczyzny z mniejszymi. No, i te oczy!

Nie mogłam się zdecydować, czy tytuł tego wpisu miał brzmieć "Malarskie Zatybrze" czy "malownicze".
Nie tylko malarze przyczynili się do uroku dzielnicy.
Zachwyca - to pewne - architektura, rzec by można, uroczysta, przemyślana, jak Santa Maria dell'Orto, czysto barokowa, złota szkatułka w jednorodnym stylu.

Wszechobecna rdzawość muru i zieleń na jego tle wystarczą, by drgnęła ręka w poszukiwaniu pędzla.  Mimo, że kocham przygotowania do Bożego Narodzenia, żałuję, że nie mam czasu by coś z tego przenieść w świat farb.

A co powiecie o praniu? Ciekawe, że tak porusza we Włoszech, a mierzi w kraju. Gdzie tkwi tajemnica?

Stojące koło siebie dwie "pszczoły" biją zestawem barwnym po oczach. A zaraz potem budzący chęc posiadania pomarańczowy skuter.

Wąskie, brukowane uliczki.
Czasami mocne, olbrzymie budynki, zaskakująco pojawiające się za rogiem.

Cytryny w donicach z karteczką zachęcającą, by samodzielnie sobie je zrywać. No i zieleń taka niezimowa, jako i pogoda (powyżej 20 stopni na koniec listopada!).

Zatybrze odbite w lustrze.

Najwęższy dom w Rzymie.

Pyszne cappuccino o poranku.
Uśmiech, gdy się okazało, że ulubiona knajpka "La Fraschetta" serwuje także obiady. Malowniczo podane, pyszne.

Mniej, lub bardziej, udana twórczość na murach.

Mój literniczy fioł nasycający się wszelkimi tablicami, różnymi szyldami, cyframi.

A dużo miejsc już rozświetlonych lampkami na Boże Narodzenie, nie tylko Zatybrze.