Jeśli komuś było mało po niedawnym artykule o witrażach, proponuję przenieść się na teren pewnego Palazzo, ciągle we Florencji.
Niezwykłym zbiegiem okoliczności te dwie wizyty odbyły się w odstępie kilku dni, w maju, i już żadnym zbiegiem okoliczności, a moim zawaleniem pracą, dopiero teraz o nich piszę.
W Ogrodach Palazzo Corsini rozlokowała się bardzo ciekawa wystawa rzemiosła. Świadomie napisałam Rzemiosło wielką literą. Żadnej chińszczyzny, często bliżej mu do sztuki.
Wystawa nie tylko była połączona ze sprzedażą, ale i z pokazami, dającymi wyobrażenie o technikach, sposobie powstawania danego przedmiotu, obiektu, itp.
Jeśli pokazywano etapy produkcji, to oznacza, że była możliwość spotkania z autorami prac.
Pogadałam z dwiema paniami zajmującymi się mozaiką, niewyobrażalnie precyzyjnie same cięły kamienie na drobne kawałki. Jedna z nich opowiedziała mi o zabytkowych mozaikach, o tym że bizantyjskie robione głównie ze szkiełek, a rzymskie - z kamienia.
Z wielkim zainteresowaniem obejrzałam tłoczenie metalu na zimno, wynikiem czego były przestrzenne wersje znanych dzieł, lub motywów. Rzemieślnik sam przygotował młoteczki, dzięki którym uzyskuje różne różne powierzchnie. Drogie metale, kamienie i czas wykonania pracy windują jej cenę do około 30 tys. euro. Nie śmiałam zapytać, ilu klientów na rok znajduje, dowiedziałam się jedynie, że większość z nich mieszka w krajach arabskich lub ... Rosji.
Będąc pełna podziwu dla warsztatu, absolutnie nie chciałabym mieć takiego reliefu w domu, wydaje mi się być drogim kiczem.
Za to z chęcią nabyłabym ceramiczne rzeźby zwierzęce, czy roślinne, bardzo realistyczne, ale bez słodkiej przesady. Liście bywają lekko podeschnięte, czuć lekką zapowiedź przemijania.
Jest stoisko, na którym klienci mogą wziąc udział w warsztatach oklejania papierem. Jest producent galanterii papierniczej, który przyciąga wzrok wystawionym manuskryptem.
No i są pyszności, w tym genialne lody (miętowe z pieprzem - mniam!), albo promocja kawy - byle serce wytrzymało, jest za darmo. No, chyba że jakaś młoda dziewczyna straci serce dla barristy :)
A wszystko to w ogrodach Palazzo Corsini.
Wzdłuż ich murów wiedzie ulica, którą wraca się do Pistoi, zawsze więc byłam ciekawa, co kryją.
A że Città Nascosta zmotywowała swoich członków zniżką na bilet ...
Chciałam też porównać te targi z olbrzymią imprezą, w której wzięłam udział w zeszłym roku.
Może jeszcze pamiętacie? Tej w Fortezza da Basso. Wystawiłam się ze świecami, spektakularnego sukcesu nie odniosłam. Nie zarzuciłam robienia świec, co niebawem udowodnię, ale dowiedziałam się, że tworzę zbyt drogie świece, by się dobrze sprzedawały. A taniej, niestety, się nie da, ja i tak wyceniam je według godzin pracy, a nie efektu, więc mam wąskie grono odbiorców.
Najgorszym doznaniem tamtej wystawy było samo siedzenie na stoisku, takie zupełnie wbrew mojej osobowości, bo ja mogę godzinami stać przed kapliczką i ją malować, ale szukać dla niej kupców? To byłby wysiłek ponad moje możliwości.
Dlatego odpuściłam sobie wszelkie formy kiermaszów i ciężko pracuję nad ustalaniem cen przystępnych dla klienta, ale i satysfakcjonujących mnie. Łatwe to nie jest.
Z tej perspektywy patrząc, miło mi było być potencjalnym klientem, z lekka ciekawskim, zagadującym do wystawiających się.
Jeśli kiedyś będziecie w maju we Florencji, tak mniej więcej w połowie miesiąca, zachęcam do odwiedzenia i miejsca i rzemieślników. Ich strona: http://www.artigianatoepalazzo.it
wtorek, 15 lipca 2014
piątek, 11 lipca 2014
JUŻ NIE MAM SIŁ
Na spam zalewający komentarze.
Niby od razu widać, że to spam, ale jednak grzeczność wymaga sprawdzenia, czy nie zaplątał się tam jakiś anonimowy komentarz od prawdziwego czytelnika.
W związku z tym bardzo proszę o wyrozumiałość, ale wprowadzam na nowo weryfikację obrazkową. Dla Was to czasami jeden komenatrz na kilka wpisów, a dla mnie to wiele spamowych komentarzy na jeden wpis. Dzisiaj rano było ich kilkadziesiąt.
Zamiast pisać następne artykuły, to ja się męczę ze spamem, mam nadzieję, że mnie zrozumiecie?
Z góry dziękuję kwiatami z ogrodu:
Niby od razu widać, że to spam, ale jednak grzeczność wymaga sprawdzenia, czy nie zaplątał się tam jakiś anonimowy komentarz od prawdziwego czytelnika.
W związku z tym bardzo proszę o wyrozumiałość, ale wprowadzam na nowo weryfikację obrazkową. Dla Was to czasami jeden komenatrz na kilka wpisów, a dla mnie to wiele spamowych komentarzy na jeden wpis. Dzisiaj rano było ich kilkadziesiąt.
Zamiast pisać następne artykuły, to ja się męczę ze spamem, mam nadzieję, że mnie zrozumiecie?
Z góry dziękuję kwiatami z ogrodu:
wtorek, 8 lipca 2014
ZAJRZEĆ KATEDRZE W OKO
Wiosną Città Nascosta zorganizowała wizytę w jednym z najstarszych i wielce uznanych warsztatów witrażowych, w nazwie mówiącym, kto go założył - Guido Polloni, chociaż obecnie jego właścicielem jest już inna rodzina - Papucci. Z jego usług korzysta nie tylko Florencja, ale nawet i klienci z USA.
Od 1919 roku współpracuje z wielkimi artystami, sam ma doskonale wyszkolonych rzemieślników. Tu nawet księgowy umie przyciąć szkło i wie, na czym polega praca warsztatu, a pracownia zajmuje się odnawianiem witraży oraz tworzeniem zupełnie od podstaw.
Witraże są wszędzie, witają klientów od samego wejścia, a nawet przed nim.
W tym drugim przypadku po pierwszych rozmowach z klientem przedstawiane są mu szkice, na podstawie których, w przypadku akceptacji, zawiera się umowę.
Wtedy rozrysowywany jest witraż w skali 1:1 i na tym rysunku układa się przycinane szkło. Ciekawe, ale barwne tafle, dmuchane, nie walcowane, produkuje się w Niemczech i Belgii.
W drugiej sali od wejścia pod ścianami stały regały pełne szyb, łatwo je odnaleźć po tablicy z ponumerowanymi próbkami.
Kolorowy szkic pomaga rozpisać każdy odcień na szablonach, a potem przycinać kawałeczki. Żmudna praca, dla wprawnego dość bezpieczna, ale już widzę, jak ja bym się pocięła.
Zobaczyliśmy schemat witrażu, który już zapakowany wyruszył do jakiegoś kościoła w Ameryce.
Na drugim stole rołożono witraż do prywatnego domu, zaprojektowany przez architekta. To abstrakcyjny układ plam, to także kompozycja różnej grubości płytek. Pracownicy podejrzewają, że inwestorem jest jakiś Rosjanin. Sądzą po formie i cenie witrażu.
Grube szkła są w osobnym pomieszczeniu. Jest ich o wiele mniej, a ich obróbka jest dużo trudniejsza od cięcia cienkich płytek.
Oczywiście, nie wszystko da się ułożyć tylko z gładkich barw. Często szkła są barwione w odpowiedni wzór. Temu służą specjalne farby, które, po naniesieniu, wypala się w wysokich temperaturach.
A potem przeszliśmy piętro wyżej, by zobaczyć dział odnawiania witraży. Jeden taki wisiał w pokazowym oknie. To panel z Duomo. Już uratowany. A z jakiego stanu?
Bakterie, porosty i różne inne świństwa nie atakują jedynie zielonych szkieł, które zawierają trującą miedź. Reszta wygląda jakby ktoś pomazał ją błotem, tak trwałym, że zabrudzenia należy umiejętnie zdrapywać delikatnym materiałem ściernym.
Tak obecnie prezentuje się witrażowa rozeta z florenckiej katedry - zdemontowana i ustawiona w zakątkach - nazywana okiem.
Na stole zalegają rozpisanie z wielką dokładnością wszystkie cząstki tego olbrzymiego witrażu. To jest także zabezpieczenie, rodzaj inwentaryzacji, by wszystko wróciło na swoje miejsce.
Aż dziw, że w niewielkim warsztacie pracuje się nad olbrzymimi pracami.
Zdjęcie znalezione w internecie pokazuje, jak duża jest to sktruktura, zrobiono je podczas demontażu.
http://www.artslife.com/2014/03/04/al-via-il-restauro-della-vetrata-del-ghiberti-a-firenze/ |
Etykiety:
Città Nascosta,
Florencja Firenze,
stare rzemiosła
poniedziałek, 7 lipca 2014
PICCOLA VITTORIA
Radość to była i przyjemność wielka - malować przydrożną kapliczkę.
Stała mocno zniszczona, w granicach posiadłości La Chinaccia, ale otwarta na przechodzących.
W końcu jej właściciele (Luigi i Serena) postanowili ją odnowić. Zatrudnili murarza, ponaprawiał sypiącą się sktrukturę, przygotował pole działania. Nie decydowałam o doborze barw samej kapliczki.
Do mnie należało zapełnienie niszy treścią. Z pozostałości malunku można było odczytać, że była tam Madonna z Dzieciątkiem i układ, ale za dużo byłoby do zmyślania.
Już od dawna gromadzę przykłady kapliczek (zwanych tu "edicola" albo "tabernacolo"), więc jak znalazł, były mi inspiracją. Byłam nawet u właściciela sąsiedniej posesji, u którego zachował się rodzaj kapliczki, ale wewnętrznej. Jego posiadłość była kiedyś siedzibą jakichś mniszek. Nie spodobała mi się, widać, że ktoś ją bardzo nieumiejętnie poprawiał.
Nie taki klimat wyobraziłam sobie dla zamówionej u mnie Madonny del Campo (imię też ja wymyśliłam). Jedynie postać trzymająca jakąs roślinę w ręce podsunęła mi myśl o pokazaniu, kim jest Luigi.
Założyłam, by wizerunek nawiązywał do dawnych mistrzów, a pewne elementy miały mieć odniesienie do zamawiających, stąd oliwkowy nimb Maryi, pszczoła na nimbie Jezusa, czy domek zbudowany na terenie ich posiadłości. Nie mogło też zabraknąć widocznej w dolinie Pistoi.
Kupiłam specjalne tempery, produkowane przez jeden z moich ulubionych florenckich sklepów dla artystów. Ich wielką zaletą jest efekt bliski temper używanych przy malowaniu fresków, z tym że ja nie używałam mokrego tynku, malowałam na przygotowanym i wyschniętym już podłożu.
Świetnie mi się pracowało, osłonięta parasolem nie spiekłam się za mocno. Wzrok czasami odpoczywał wodząc po okolicy, przy dobrej widoczności widziałam florencką katedrę.
Zresztą zobaczcie na mapie, w jakich okolicach malowałam:
A gdy się już robiło za gorąco, mogłam się schłodzić w niewielkim basenie, z czego, bywało, że korzystały i inne stworzenia.
Przyznacie, że idealne warunki pracy? Taka bardzo duuuuuża pracownia - z jaszczurkami czmychającymi koło nóg, z mrówkami maszerującymi w tę i z powrotem, z dziwnym puchatym owadem o wyłupiastych oczach.
Z zapachem nipitelli ( z polska zwanej kalamintą lub czyścicą mniejszą), zioła w wyglądzie podobnego do oregano, lecz z wonią lekkiej nutki mięty. Z dojrzałymi i soczystymi śliwkami zrywanymi prosto z drzewa.
Na koniec dnia pracy malunek był zakrywany, żeby była większa niespodzianka, a poza tym pierwszego dnia, pod kapliczkę przyszły jakieś panie i nie widząc mnie i Krzysztofa, który przyjechał mnie odebrać, zaczęły dyskutować na temat zaczętego malunku tak, jakby był skończony.
Mama zamawiającej wymyśliła, żeby zasłaniać front robót.
W ogóle tak się przejęła moją prośbą, by mi nie przeszkadzano, że tylko raz zajrzała, i jedynie wujek zamawiającego zaglądał do mnie i ucinał sobie ze mną pogawędki. Na koniec powiedział, że on nie ma słów komplementów, bo jakiekolwiek by powiedział i tak by było za mało. Przyznam, że to jeden z najładniejszych wyrazów uznania, jakie usłyszałam, a nasłuchałam się bardzo dużo.
W niedzielę, przed zasłoniętą kapliczką na Mszy św. zgromadzili się zaproszeni goście. Mały sześcioletni synek Sereny i Luigiego służył po raz pierwszy w życiu. W tajniki bycia ministrantem wprowadzał go Krzysztof.
Podczas nabożeństwa nastąpiło odsłonięcie kapliczki i jej poświęcenie.
Przyznam, że westchnienie zachwytu, jaki wydali uczestnicy uroczystości było nad wyraz przyjemnym doznaniem dźwiękowym. Oczywiście, nie powiem, że mniej miłe były słowa uznania mówione mi potem wprost, ale taki dźwięk usłyszeć? Bezcenne!
Na koniec bardziej oficjalnej części, wspólnie odmówiliśmy modlitwę (napisaną przez mamę Sereny), która została wydrukowana na kartce z reprodukcją Madonna del Campo oraz informacją o zamawiających i o mnie.
Jeśli impreza organizowana przez tubylców, to nie mogło zabraknąć poczęstunku. Wspomożeni przez sąsiadów na stół położyli prosciutto, porchettę, crostini i sery. Po nich pojawiły się domowe wypieki, wszelkiego rodzaju tarty, babki i biszkopty.
Słodkie wino na deser mogło wzbudzić zazdrość wobec jednej osoby, która wygrała całą butelkę (wyprodukowaną przez Luigiego) w niewielkim konkursie wymyślonym przez Krzysztofa. Otóż należało znaleźć jeszcze jeden element związany z działalnością zamawiających Madonnę do kapliczki. Po realistycznym przedstawieniu oliwek i pszczoły, można było się spodziewać winogron w podobnym stylu, ale nie chciałam robić prostej wyliczanki i z tego elementu zrobiłam ornament na obramowaniu sukni. Chętnych na butelkę było wielu, długo stali wpatrując się w malunek. Wiedzieli nawet, że należy szukać winogrona, a mieli trudności.
To moje dotychczas największe tutaj zamówienie. Dlaczego więc "małe zwycięstwo" w tytule?
To stara historia, jeszcze sprzed mojego przyjazdu do Toskanii. Krzysztof radził się kilku osób, co myślą na temat mojego zatrudnienia. Wszystkie już mnie znały z wakacyjnych pobytów. Uzyskał od biskupa pozwolenie, ale po pewnym czasie ten go wzywa i pokazuje anonim, w którym mnie odmłodzono i zasugerowano zgorszenie moim potencjalnym pojawieniem się. Biskup nie zmienił decyzji, zazwyczaj wyrzucał anonimy, tylko chciał, by Krzysztof wiedział, że może pojawić się problem. Spośród niewielkiego grona wtajemniczonych nietrudno było wytypować osobę, która napisała ten list. Przypuszczenia potwierdziło potem jej moje pierwsze spotkanie ze mną i pytanie, kiedy wracam do Polski.
Tą osobą była mama Sereny. To właśnie ona osobiście poprosiła o namalowanie kapliczki i ona w imieniu córki oraz zięcia pilnowała, by wszystko się udało, zgodnie z zamierzeniem. Chodziła, przypominała o prośbie, potem ustalała terminy, pierwsza widziała szkice.
Wczoraj serdecznie mnie przytuliła i rozmawiała wielce zadowolona. Zapewne już nie pamięta, jak mnie kiedyś powitała. Taka to moja piccola vittoria!
Stała mocno zniszczona, w granicach posiadłości La Chinaccia, ale otwarta na przechodzących.
W końcu jej właściciele (Luigi i Serena) postanowili ją odnowić. Zatrudnili murarza, ponaprawiał sypiącą się sktrukturę, przygotował pole działania. Nie decydowałam o doborze barw samej kapliczki.
Do mnie należało zapełnienie niszy treścią. Z pozostałości malunku można było odczytać, że była tam Madonna z Dzieciątkiem i układ, ale za dużo byłoby do zmyślania.
Już od dawna gromadzę przykłady kapliczek (zwanych tu "edicola" albo "tabernacolo"), więc jak znalazł, były mi inspiracją. Byłam nawet u właściciela sąsiedniej posesji, u którego zachował się rodzaj kapliczki, ale wewnętrznej. Jego posiadłość była kiedyś siedzibą jakichś mniszek. Nie spodobała mi się, widać, że ktoś ją bardzo nieumiejętnie poprawiał.
Nie taki klimat wyobraziłam sobie dla zamówionej u mnie Madonny del Campo (imię też ja wymyśliłam). Jedynie postać trzymająca jakąs roślinę w ręce podsunęła mi myśl o pokazaniu, kim jest Luigi.
Założyłam, by wizerunek nawiązywał do dawnych mistrzów, a pewne elementy miały mieć odniesienie do zamawiających, stąd oliwkowy nimb Maryi, pszczoła na nimbie Jezusa, czy domek zbudowany na terenie ich posiadłości. Nie mogło też zabraknąć widocznej w dolinie Pistoi.
Kupiłam specjalne tempery, produkowane przez jeden z moich ulubionych florenckich sklepów dla artystów. Ich wielką zaletą jest efekt bliski temper używanych przy malowaniu fresków, z tym że ja nie używałam mokrego tynku, malowałam na przygotowanym i wyschniętym już podłożu.
Świetnie mi się pracowało, osłonięta parasolem nie spiekłam się za mocno. Wzrok czasami odpoczywał wodząc po okolicy, przy dobrej widoczności widziałam florencką katedrę.
Zresztą zobaczcie na mapie, w jakich okolicach malowałam:
A gdy się już robiło za gorąco, mogłam się schłodzić w niewielkim basenie, z czego, bywało, że korzystały i inne stworzenia.
Przyznacie, że idealne warunki pracy? Taka bardzo duuuuuża pracownia - z jaszczurkami czmychającymi koło nóg, z mrówkami maszerującymi w tę i z powrotem, z dziwnym puchatym owadem o wyłupiastych oczach.
Z zapachem nipitelli ( z polska zwanej kalamintą lub czyścicą mniejszą), zioła w wyglądzie podobnego do oregano, lecz z wonią lekkiej nutki mięty. Z dojrzałymi i soczystymi śliwkami zrywanymi prosto z drzewa.
Na koniec dnia pracy malunek był zakrywany, żeby była większa niespodzianka, a poza tym pierwszego dnia, pod kapliczkę przyszły jakieś panie i nie widząc mnie i Krzysztofa, który przyjechał mnie odebrać, zaczęły dyskutować na temat zaczętego malunku tak, jakby był skończony.
Mama zamawiającej wymyśliła, żeby zasłaniać front robót.
W ogóle tak się przejęła moją prośbą, by mi nie przeszkadzano, że tylko raz zajrzała, i jedynie wujek zamawiającego zaglądał do mnie i ucinał sobie ze mną pogawędki. Na koniec powiedział, że on nie ma słów komplementów, bo jakiekolwiek by powiedział i tak by było za mało. Przyznam, że to jeden z najładniejszych wyrazów uznania, jakie usłyszałam, a nasłuchałam się bardzo dużo.
W niedzielę, przed zasłoniętą kapliczką na Mszy św. zgromadzili się zaproszeni goście. Mały sześcioletni synek Sereny i Luigiego służył po raz pierwszy w życiu. W tajniki bycia ministrantem wprowadzał go Krzysztof.
Podczas nabożeństwa nastąpiło odsłonięcie kapliczki i jej poświęcenie.
Przyznam, że westchnienie zachwytu, jaki wydali uczestnicy uroczystości było nad wyraz przyjemnym doznaniem dźwiękowym. Oczywiście, nie powiem, że mniej miłe były słowa uznania mówione mi potem wprost, ale taki dźwięk usłyszeć? Bezcenne!
Na koniec bardziej oficjalnej części, wspólnie odmówiliśmy modlitwę (napisaną przez mamę Sereny), która została wydrukowana na kartce z reprodukcją Madonna del Campo oraz informacją o zamawiających i o mnie.
Jeśli impreza organizowana przez tubylców, to nie mogło zabraknąć poczęstunku. Wspomożeni przez sąsiadów na stół położyli prosciutto, porchettę, crostini i sery. Po nich pojawiły się domowe wypieki, wszelkiego rodzaju tarty, babki i biszkopty.
Słodkie wino na deser mogło wzbudzić zazdrość wobec jednej osoby, która wygrała całą butelkę (wyprodukowaną przez Luigiego) w niewielkim konkursie wymyślonym przez Krzysztofa. Otóż należało znaleźć jeszcze jeden element związany z działalnością zamawiających Madonnę do kapliczki. Po realistycznym przedstawieniu oliwek i pszczoły, można było się spodziewać winogron w podobnym stylu, ale nie chciałam robić prostej wyliczanki i z tego elementu zrobiłam ornament na obramowaniu sukni. Chętnych na butelkę było wielu, długo stali wpatrując się w malunek. Wiedzieli nawet, że należy szukać winogrona, a mieli trudności.
To moje dotychczas największe tutaj zamówienie. Dlaczego więc "małe zwycięstwo" w tytule?
To stara historia, jeszcze sprzed mojego przyjazdu do Toskanii. Krzysztof radził się kilku osób, co myślą na temat mojego zatrudnienia. Wszystkie już mnie znały z wakacyjnych pobytów. Uzyskał od biskupa pozwolenie, ale po pewnym czasie ten go wzywa i pokazuje anonim, w którym mnie odmłodzono i zasugerowano zgorszenie moim potencjalnym pojawieniem się. Biskup nie zmienił decyzji, zazwyczaj wyrzucał anonimy, tylko chciał, by Krzysztof wiedział, że może pojawić się problem. Spośród niewielkiego grona wtajemniczonych nietrudno było wytypować osobę, która napisała ten list. Przypuszczenia potwierdziło potem jej moje pierwsze spotkanie ze mną i pytanie, kiedy wracam do Polski.
Tą osobą była mama Sereny. To właśnie ona osobiście poprosiła o namalowanie kapliczki i ona w imieniu córki oraz zięcia pilnowała, by wszystko się udało, zgodnie z zamierzeniem. Chodziła, przypominała o prośbie, potem ustalała terminy, pierwsza widziała szkice.
Wczoraj serdecznie mnie przytuliła i rozmawiała wielce zadowolona. Zapewne już nie pamięta, jak mnie kiedyś powitała. Taka to moja piccola vittoria!
niedziela, 6 lipca 2014
SŁODKO - GORZKO
I znowu będzie o ślubie, ale nie tylko. Właściwie to był pretekst, żeby pojechać i obejrzeć kościół i okolice. Nie miałam nic do czynienia z tym ślubem. Ludzie trafili do Krzysztofa poprzez stronę Joanny, potrzebowali polskiego księdza.
Kościółek San Donato, w którym miała odbyć się uroczystość, jest położony w Luccardo, niedaleko Certaldo. Romański w swoich korzeniach, ale poczułam się lekko rozczarowana, bo pomyliłam go z inną świątynią. A przecież to bardzo ładne, proste wnętrze.
Krzysztof poszedł szykować ołtarz, a ja zagadałam do pewnego pana (dajmy mu imię Lorenzo), pytając go o freski Cenniego di Francesco. Okazało się, że mocno mi się pokręciło. Próżno ich szukać w San Donato. Są, i owszem, ale w Pieve di San Lazzaro. Zapytałam, czy jest otwarta, a pan mi odpowiedział, że on ma klucze. To się nazywa zadać odpowiednie pytanie odpowiedniej osobie. Pan się zadeklarował, że pojedzie pokazać mi wnętrze. Miałam czas. Wręcz planowałam sobie, podczas ślubu pojeździć po okolicy, z chęcią skorzystałam z jego propozycji.
Gdy zobaczyłam Pieve di San Lazzaro, zdziwiłam się, że Młodzi wybrali Chiesa di San Donato. Gdybym miała wybór, a oni mieli, to bym się ani chwili nie zastanawiała. Wystarczy popatrzeć na zdjęcia i zrozumiecie, dlaczego.
Kościół został "oczyszczony" z naleciałości następnych epok. Nie pochwalam takiego podejścia do architektury. Cieszę się, gdy coś przetrwa w stanie jednolitego stylu, jak na przykład Sant'Antimo, ale nie, żeby niszczyć inne drogocenne obiekty, ołtarze, freski. Tak się, niestety, stało w przypadku Pieve di San Lazzaro.
W prezbiterium zostawiono przedziwnie odkrytą kryptę, od ołtarza dzieli ją murek. Na samej mensie ołtarzowej widać niezwykłej urody, bardzo ciekawe antepedium. To malowana skóra! Ramę dla niej stanowi ponad stuletni obrus, wyhaftowany przez siostry zakonne, które kiedyś mieszkały w przylegającym do pieve klasztorze.
My jeszcze pozostaliśmy w kościele. Fresków Cenniego nie zostało za wiele, ale Madonna z Dzieciątkiem jest wielkiej urody. I nie myślę o jej urodzie, jako postaci, bo piękniejsze spotyka się w gotyckiej sztuce. Ale jest właśnie taka stylowa, taka średniowieczna, taka, jakie lubię :)
Pozostałe na filarach freski, można policzyć na palcach jednej ręki. Mój cicerone powiedział, że pamięta restrukturyzację kościoła, przeprowadzoną w latach 50 XX wieku. Skuto cały tynk, oderwano od ścian barokowe ołtarze i zamieniono w gruz rozsypany dokoła. Konserwacja zabytków "godna" wandali.
Z lewej nawy można przejść do siedziby byłego Bractwa Najświętszego Różańca. Duża kaplica została zamieniona w skrzyżowanie magazynu z muzeum.
Wchodziliśmy do kościoła od strony dziedzińca, mocno zaniedbanego miejsca, lecz dającego wyobrażenie, jak mogło kiedyś funkcjonować. W murach, które wyrosły się po pożarze, przycupnęła romańska kolumna. Wokół niej narosły następne czasy, a ona sobie tak tkwi.
Wróciliśmy do kościoła, w którym nasi rodacy mieli obiecać sobie miłość do końca życia. Zdążyłam jeszcze rozejrzeć się wokół. Wypatrzyłam dawno temu odwiedzoną kaplicę Semifonte z proporcjonalnie zmniejszoną kopułą florenckiej katedry. Krajobrazy pełne zieleni i powietrza. Chciałoby się przyjechać tu na wakacje.
Wszyscy goście weszli już do środka. Trochę się naczekali, aż w końcu przyjechała Panna Młoda. Przywiózł ją ojciec.
Pamiętacie ostatnią relację ze ślubu? To chyba jakiś trend - wianki z żywych kwiatów, zamiast welonu? Podzieliłam się tą obserwacją z panem Lorenzo, a on bardzo rezolutnie spostrzegł, że panny z takimi wiankami kojarzą się z bohaterkami obrazów Botticellego.
Widać, że nie tylko wianek był przemyślanym elementem stroju. Wielu panów miało słomkowe kapelusze typu panama, byli ubrani w lekkim, niezobowiązującym stylu. Żadnych przesadnych garniturów. Młode i piękne Polki (jak z castingu) miały na sobie zwiewne sukienki.
Właściwie tu bym mogła zakończyć wpis.
Młodą Parę obsypano przy wyjściu płatkami kwiatów. Wszyscy udali się na wesele zorganizowane w jakiejś fattorii.
Gdzie więc "gorzko" z tytułu?
Gdy miałam napisać wyjaśnienie, przypomniało mi się, że po wyjściu ze Mszy św. taki okrzyk przywitał Młodych, lecz to nie jest odpowiedź.
Otóż ów pan Lorenzo, siedemdziesiątletni, emerytowany mechanik samochodowy, krążył i krążył wokół mnie, aż w końcu przyszedł do auta, w którym czytałam sobie książkę, usiadł na miejscu kierowcy i zaczął mi opowiadać o swoim życiu. Obok mnie mówił, a właściwie monologował, rozgoryczony życiem samotny człowiek, który nigdy się nie ożenił, będąc posłusznym nieżyjącej już od 18 lat matce. Uważa, że wszyscy go wykorzystują. Auta są już zbyt nowoczesne, by je rozumiał. Jedyna pani, która wydawała się być kandydatką na dozgonną towarzyszkę, lubiła bardzo podróżować, a on nie chciał spędzać pół roku na Kajmanach. Lorenzo mieszka niedaleko swojej siostry, która go opiera, nie ma z nim zbyt dobrych relacji. Otwarcie powiedział mi, że on wie, że ja jestem obca, że spotyka mnie pierwszy raz w życiu, ale on musi to z siebie wyrzucić. I tak się snuły jego opowieści, coraz smutniejsze, w coraz większym, gorzkim kontraście do ślubu, który stał się dla mnie pretekstem ...
Kościółek San Donato, w którym miała odbyć się uroczystość, jest położony w Luccardo, niedaleko Certaldo. Romański w swoich korzeniach, ale poczułam się lekko rozczarowana, bo pomyliłam go z inną świątynią. A przecież to bardzo ładne, proste wnętrze.
Krzysztof poszedł szykować ołtarz, a ja zagadałam do pewnego pana (dajmy mu imię Lorenzo), pytając go o freski Cenniego di Francesco. Okazało się, że mocno mi się pokręciło. Próżno ich szukać w San Donato. Są, i owszem, ale w Pieve di San Lazzaro. Zapytałam, czy jest otwarta, a pan mi odpowiedział, że on ma klucze. To się nazywa zadać odpowiednie pytanie odpowiedniej osobie. Pan się zadeklarował, że pojedzie pokazać mi wnętrze. Miałam czas. Wręcz planowałam sobie, podczas ślubu pojeździć po okolicy, z chęcią skorzystałam z jego propozycji.
Gdy zobaczyłam Pieve di San Lazzaro, zdziwiłam się, że Młodzi wybrali Chiesa di San Donato. Gdybym miała wybór, a oni mieli, to bym się ani chwili nie zastanawiała. Wystarczy popatrzeć na zdjęcia i zrozumiecie, dlaczego.
Kościół został "oczyszczony" z naleciałości następnych epok. Nie pochwalam takiego podejścia do architektury. Cieszę się, gdy coś przetrwa w stanie jednolitego stylu, jak na przykład Sant'Antimo, ale nie, żeby niszczyć inne drogocenne obiekty, ołtarze, freski. Tak się, niestety, stało w przypadku Pieve di San Lazzaro.
W prezbiterium zostawiono przedziwnie odkrytą kryptę, od ołtarza dzieli ją murek. Na samej mensie ołtarzowej widać niezwykłej urody, bardzo ciekawe antepedium. To malowana skóra! Ramę dla niej stanowi ponad stuletni obrus, wyhaftowany przez siostry zakonne, które kiedyś mieszkały w przylegającym do pieve klasztorze.
My jeszcze pozostaliśmy w kościele. Fresków Cenniego nie zostało za wiele, ale Madonna z Dzieciątkiem jest wielkiej urody. I nie myślę o jej urodzie, jako postaci, bo piękniejsze spotyka się w gotyckiej sztuce. Ale jest właśnie taka stylowa, taka średniowieczna, taka, jakie lubię :)
Pozostałe na filarach freski, można policzyć na palcach jednej ręki. Mój cicerone powiedział, że pamięta restrukturyzację kościoła, przeprowadzoną w latach 50 XX wieku. Skuto cały tynk, oderwano od ścian barokowe ołtarze i zamieniono w gruz rozsypany dokoła. Konserwacja zabytków "godna" wandali.
Z lewej nawy można przejść do siedziby byłego Bractwa Najświętszego Różańca. Duża kaplica została zamieniona w skrzyżowanie magazynu z muzeum.
Wchodziliśmy do kościoła od strony dziedzińca, mocno zaniedbanego miejsca, lecz dającego wyobrażenie, jak mogło kiedyś funkcjonować. W murach, które wyrosły się po pożarze, przycupnęła romańska kolumna. Wokół niej narosły następne czasy, a ona sobie tak tkwi.
Wróciliśmy do kościoła, w którym nasi rodacy mieli obiecać sobie miłość do końca życia. Zdążyłam jeszcze rozejrzeć się wokół. Wypatrzyłam dawno temu odwiedzoną kaplicę Semifonte z proporcjonalnie zmniejszoną kopułą florenckiej katedry. Krajobrazy pełne zieleni i powietrza. Chciałoby się przyjechać tu na wakacje.
Wszyscy goście weszli już do środka. Trochę się naczekali, aż w końcu przyjechała Panna Młoda. Przywiózł ją ojciec.
Pamiętacie ostatnią relację ze ślubu? To chyba jakiś trend - wianki z żywych kwiatów, zamiast welonu? Podzieliłam się tą obserwacją z panem Lorenzo, a on bardzo rezolutnie spostrzegł, że panny z takimi wiankami kojarzą się z bohaterkami obrazów Botticellego.
Widać, że nie tylko wianek był przemyślanym elementem stroju. Wielu panów miało słomkowe kapelusze typu panama, byli ubrani w lekkim, niezobowiązującym stylu. Żadnych przesadnych garniturów. Młode i piękne Polki (jak z castingu) miały na sobie zwiewne sukienki.
Właściwie tu bym mogła zakończyć wpis.
Młodą Parę obsypano przy wyjściu płatkami kwiatów. Wszyscy udali się na wesele zorganizowane w jakiejś fattorii.
Gdzie więc "gorzko" z tytułu?
Gdy miałam napisać wyjaśnienie, przypomniało mi się, że po wyjściu ze Mszy św. taki okrzyk przywitał Młodych, lecz to nie jest odpowiedź.
Otóż ów pan Lorenzo, siedemdziesiątletni, emerytowany mechanik samochodowy, krążył i krążył wokół mnie, aż w końcu przyszedł do auta, w którym czytałam sobie książkę, usiadł na miejscu kierowcy i zaczął mi opowiadać o swoim życiu. Obok mnie mówił, a właściwie monologował, rozgoryczony życiem samotny człowiek, który nigdy się nie ożenił, będąc posłusznym nieżyjącej już od 18 lat matce. Uważa, że wszyscy go wykorzystują. Auta są już zbyt nowoczesne, by je rozumiał. Jedyna pani, która wydawała się być kandydatką na dozgonną towarzyszkę, lubiła bardzo podróżować, a on nie chciał spędzać pół roku na Kajmanach. Lorenzo mieszka niedaleko swojej siostry, która go opiera, nie ma z nim zbyt dobrych relacji. Otwarcie powiedział mi, że on wie, że ja jestem obca, że spotyka mnie pierwszy raz w życiu, ale on musi to z siebie wyrzucić. I tak się snuły jego opowieści, coraz smutniejsze, w coraz większym, gorzkim kontraście do ślubu, który stał się dla mnie pretekstem ...
czwartek, 3 lipca 2014
POLSKIE ANIOŁY
I jeszcze jeden artykuł poniekąd związany z pobytem Taty, a raczej wylotem. Odwiozłam go na lotnisko, a tam przed halą ustawiono rzeźby, tym razem już bez drętwych, ochronnych taśm.
Morskie zwierzęta zostały zastąpione białymi postaciami, wyrzeźbionymi przez artystkę o pseudonimie Rabarama.
No właśnie, czy wyrzeźbione, czy zaprojektowane? Marmur, w którym je wykuto, pochodzi z kopalni cenionej bardzo przez Michała Anioła. Ale kuciem skały nie zajęła się rzeźbiarka, tylko specjaliści od obróbki kamienia i jakiś inny rzeźbiarz. Pewnie rzeźba w kamieniu mogłaby osłabić piękną artystkę, ale jakoś osłabił mi się jej, hmm, etos.
Ale ja nie o tym, nie o tym ...
Nie wróciłam od razu do domu, wstąpiłam do centrum, na Plac Cudów.
Trochę to dziwnie brzmi, ale nie pojechałam tam dla Krzywej Wieży, Katedry, czy Baptysterium - te stanowiły tło dla niezwykłej wystawy, niezwykłej tym bardziej, że trafić ze swoimi rzeźbami przed lotnisko jest dużym sukcesem, ale znaleźć się na trawniku najbardziej znanym chyba w Italii? To może napawać nas dumą, gdyż autorem aniołów strzegących tymczasowo pizańskich zabytków jest Igor Mitoraj.
W internecie widziałam tylko zdjęcie z aniołem leżącym za katedrą, więc nie wiedziałam czego się spodziewać.
Ucieszyłam się, że są jeszcze dwa nad wejściem do Muzeum Synopii.
Całe jednak szczęście, że moja ciekawość i jako taka znajomość włoskiego pcha mnie w różne miejsca i każe dociekać, cóż może więcej oznaczać czarno biały plakat. Weszłam do niskiego budynku za katedrą i się rozglądam, wypatrzyłam dwie rzeźby Mitoraja w skrzyniach. Zastanawiający sposób ekspozycji, ale czy ekspozycji?
Wzbudziłam od razu czujność strażnika. No to go pytam, co kryje się pod słowem "reżyseria" na plakacie, bo zazwyczaj mówi się o kuratorach wystaw. Odpowiedział, że na piętrze budynku, do którego weszłam jest wystawa Mitoraja. Należy tylko pójść do kasy biletowej. Jest o dwa wejścia dalej. Warto wiedzieć, że i tam można kupować bilety do wszystkich zabytków Placu Cudów.
Odwrócę teraz kolejność zwiedzania, gdyż moim zdaniem, lepiej zacząć od drugiego miejsca, w którym umieszczono rzeźby ze względ na ich wielkość. Pomieścić mogło je jedynie Muzeum Synopii, w którym są główne kasy biletowe.
Na parterze zaskakują olbrzymie twarze. Nie, żeby mnie zakoczyła ich wielkość. Pamiętam rzeźby wystawione na Starym Rynku w Poznaniu. Kolor był tym, co mnie mocno zatrzymało.
A potem, wśród olbrzymów znajduję niewielką rzeźbę - może to jakiś szkic?
Czasami wstawki w kolosach są większe od niewielkiej sylwetki Jana Pawła II.
Lubię szufladki, okienka, wstawki. Trochę mi to przypomina dziecięcą zabawę w sekrety. Pieczołowiecie zbierane pamiąteczki, schowane w piachu przed światem. Tutaj kryją się w zaskakujących miejscach, ale radość z ich odkrywania taka właśnie dziecięca.
Czasami jakiś element z rzeźby rozmawia z synopiami - świadkami świetności Camposanto. Przejmujące spotkanie renesansowych szkiców ze współczesnymi rzeźbami, mocno jednak zakorzenionymi w Antyku i Odrodzeniu.
A teraz opowiem, dlaczego najpierw zaprowadziłam Was do Muzeum Synopii.
Pozostałe dzieła, mniejsze gabarytowo, albo nawet gipsowe formy przygotowawcze wystawiono w budynku dotąd niedostępnym dla publiczności. To miejsce urzędowania Opera del Duomo. Mają w nim odbywać się tymczasowe wystawy, a Igor Mitoraj jest pierwszym artystą, którego ponad 100 prac zgromadzono w specjalnie do tego przygotowanych salach.
Byłam tam jedyną osobą, nie licząc w pewnym momencie przechodzącej sprzątaczki oraz pani dyskretnie pilnującej wystawy. Na pewno nie odstrasza ludzi cena biletu (3€). Było jeszcze dość wcześnie, wszyscy chyba byli na etapie "podpierania Krzywej Wieży".
Stróżująca pani nie wiedziała, jak do mnie zagadać, więc poprosiła, bym robiła zdjęcia bez lampy błyskowej - tak jak bym dotąd to robiła :) Wolę, by zdjęcia mi nie wyszły, niż spłaszczać obraz białym światłem flesza. Ale dzięki temu zaczęłyśmy bardzo interesującą rozmowę. Pani widząc moją, nomen omen, rozanieloną minę, zapytała mnie, czy znam artystę. Wystarczyło jej powiedzieć, że jestem Polką. Zrozumiała. Przyznała się, że ona przedtem nic o nim nie wiedziała, a teraz stała się miłośniczką jego twórczości. Rozmawiałyśmy o rzeźbach, o wpisaniu się Mitoraja w architekturę, o współgraniu nawet z widokiem za oknem.
Opowiedziała mi o budynku, w którym się znajdowałyśmy, o kaplicy, w której umieszczono "Zwiastowanie" w interpretacji Mitoraja. Rozmowa gdzieś nam zeszła na style w architekturze, czym się różnią budowle w Pizie od tych w Lukce, Pistoi czy Florencji. Dlaczego o tym piszę? Bo zachwyciła mnie ta pani, ona przecież tylko pilnowała wystawy. Już nie pierwszy raz mnie to spotyka w Toskanii :)
Potem dyskretnie usunęła się, bym mogła delektować się doskonale zorganizowaną wystawą.
Bym mogła zobaczyć czyste kontrasty głębokiej czerwieni z bielą marmuru. Bym była odbiorcą gry światła z cieniem. Bym zobaczyła, jak płaski obraz wyrywa się ku przestrzennym eksponatom. Na końcu amfilady przyzywała biała kamienna twarz, ale idąc ku niej, byłam zatrzymywana przez inne rzeźby. Wchłaniały mnie w swój świat zakłóconych proporcji, dziwnych zestawień, zamyślenia i smutku. Kazały się zastanawiać, czy swoiste braki, "uszkodzenia" są znakiem powiązania z przeszłością, czy też teraźniejszość jest tak bolesna?
Pewne powtórzenia motywów wywoływały wrażenie znajomości, to trochę jak podobieństwa w rysach rodziny. Niby to samo, ale w innej kompozycji, innej wielkości, inaczej zastosowane. Gra w "wytęż wzrok", albo w "chowanego".
Wszystko, ale to absolutnie wszystko, miało na wystawie swoje bardzo przemyślane miejsce.
Majstersztykiem wystawienniczym jest umieszczenie autorskiej gipsoteki w pomieszczeniach będących kiedyś archiwum Opera del Duomo.
Świadomie nie pokazałam jeszcze zdjęć, tylko zalałam artykuł swoimi zachwytami.
Koniec słów.
Zachowam się, jak pani pilnująca ekspozycji, zniknę za rogiem, zostawiając Was sam na sam z trzonem wystawy "Anioły" Igora Mitoraja:
Morskie zwierzęta zostały zastąpione białymi postaciami, wyrzeźbionymi przez artystkę o pseudonimie Rabarama.
No właśnie, czy wyrzeźbione, czy zaprojektowane? Marmur, w którym je wykuto, pochodzi z kopalni cenionej bardzo przez Michała Anioła. Ale kuciem skały nie zajęła się rzeźbiarka, tylko specjaliści od obróbki kamienia i jakiś inny rzeźbiarz. Pewnie rzeźba w kamieniu mogłaby osłabić piękną artystkę, ale jakoś osłabił mi się jej, hmm, etos.
http://lagrottadeidesideri.files.wordpress.com/2010/08/rabarama-sul-palco-della-grotta-dei-desideri.jpg |
Ale ja nie o tym, nie o tym ...
Nie wróciłam od razu do domu, wstąpiłam do centrum, na Plac Cudów.
Trochę to dziwnie brzmi, ale nie pojechałam tam dla Krzywej Wieży, Katedry, czy Baptysterium - te stanowiły tło dla niezwykłej wystawy, niezwykłej tym bardziej, że trafić ze swoimi rzeźbami przed lotnisko jest dużym sukcesem, ale znaleźć się na trawniku najbardziej znanym chyba w Italii? To może napawać nas dumą, gdyż autorem aniołów strzegących tymczasowo pizańskich zabytków jest Igor Mitoraj.
W internecie widziałam tylko zdjęcie z aniołem leżącym za katedrą, więc nie wiedziałam czego się spodziewać.
Ucieszyłam się, że są jeszcze dwa nad wejściem do Muzeum Synopii.
Całe jednak szczęście, że moja ciekawość i jako taka znajomość włoskiego pcha mnie w różne miejsca i każe dociekać, cóż może więcej oznaczać czarno biały plakat. Weszłam do niskiego budynku za katedrą i się rozglądam, wypatrzyłam dwie rzeźby Mitoraja w skrzyniach. Zastanawiający sposób ekspozycji, ale czy ekspozycji?
Wzbudziłam od razu czujność strażnika. No to go pytam, co kryje się pod słowem "reżyseria" na plakacie, bo zazwyczaj mówi się o kuratorach wystaw. Odpowiedział, że na piętrze budynku, do którego weszłam jest wystawa Mitoraja. Należy tylko pójść do kasy biletowej. Jest o dwa wejścia dalej. Warto wiedzieć, że i tam można kupować bilety do wszystkich zabytków Placu Cudów.
Odwrócę teraz kolejność zwiedzania, gdyż moim zdaniem, lepiej zacząć od drugiego miejsca, w którym umieszczono rzeźby ze względ na ich wielkość. Pomieścić mogło je jedynie Muzeum Synopii, w którym są główne kasy biletowe.
Na parterze zaskakują olbrzymie twarze. Nie, żeby mnie zakoczyła ich wielkość. Pamiętam rzeźby wystawione na Starym Rynku w Poznaniu. Kolor był tym, co mnie mocno zatrzymało.
A potem, wśród olbrzymów znajduję niewielką rzeźbę - może to jakiś szkic?
Czasami wstawki w kolosach są większe od niewielkiej sylwetki Jana Pawła II.
Lubię szufladki, okienka, wstawki. Trochę mi to przypomina dziecięcą zabawę w sekrety. Pieczołowiecie zbierane pamiąteczki, schowane w piachu przed światem. Tutaj kryją się w zaskakujących miejscach, ale radość z ich odkrywania taka właśnie dziecięca.
A teraz opowiem, dlaczego najpierw zaprowadziłam Was do Muzeum Synopii.
Pozostałe dzieła, mniejsze gabarytowo, albo nawet gipsowe formy przygotowawcze wystawiono w budynku dotąd niedostępnym dla publiczności. To miejsce urzędowania Opera del Duomo. Mają w nim odbywać się tymczasowe wystawy, a Igor Mitoraj jest pierwszym artystą, którego ponad 100 prac zgromadzono w specjalnie do tego przygotowanych salach.
Byłam tam jedyną osobą, nie licząc w pewnym momencie przechodzącej sprzątaczki oraz pani dyskretnie pilnującej wystawy. Na pewno nie odstrasza ludzi cena biletu (3€). Było jeszcze dość wcześnie, wszyscy chyba byli na etapie "podpierania Krzywej Wieży".
Stróżująca pani nie wiedziała, jak do mnie zagadać, więc poprosiła, bym robiła zdjęcia bez lampy błyskowej - tak jak bym dotąd to robiła :) Wolę, by zdjęcia mi nie wyszły, niż spłaszczać obraz białym światłem flesza. Ale dzięki temu zaczęłyśmy bardzo interesującą rozmowę. Pani widząc moją, nomen omen, rozanieloną minę, zapytała mnie, czy znam artystę. Wystarczyło jej powiedzieć, że jestem Polką. Zrozumiała. Przyznała się, że ona przedtem nic o nim nie wiedziała, a teraz stała się miłośniczką jego twórczości. Rozmawiałyśmy o rzeźbach, o wpisaniu się Mitoraja w architekturę, o współgraniu nawet z widokiem za oknem.
Opowiedziała mi o budynku, w którym się znajdowałyśmy, o kaplicy, w której umieszczono "Zwiastowanie" w interpretacji Mitoraja. Rozmowa gdzieś nam zeszła na style w architekturze, czym się różnią budowle w Pizie od tych w Lukce, Pistoi czy Florencji. Dlaczego o tym piszę? Bo zachwyciła mnie ta pani, ona przecież tylko pilnowała wystawy. Już nie pierwszy raz mnie to spotyka w Toskanii :)
Potem dyskretnie usunęła się, bym mogła delektować się doskonale zorganizowaną wystawą.
Bym mogła zobaczyć czyste kontrasty głębokiej czerwieni z bielą marmuru. Bym była odbiorcą gry światła z cieniem. Bym zobaczyła, jak płaski obraz wyrywa się ku przestrzennym eksponatom. Na końcu amfilady przyzywała biała kamienna twarz, ale idąc ku niej, byłam zatrzymywana przez inne rzeźby. Wchłaniały mnie w swój świat zakłóconych proporcji, dziwnych zestawień, zamyślenia i smutku. Kazały się zastanawiać, czy swoiste braki, "uszkodzenia" są znakiem powiązania z przeszłością, czy też teraźniejszość jest tak bolesna?
Pewne powtórzenia motywów wywoływały wrażenie znajomości, to trochę jak podobieństwa w rysach rodziny. Niby to samo, ale w innej kompozycji, innej wielkości, inaczej zastosowane. Gra w "wytęż wzrok", albo w "chowanego".
Wszystko, ale to absolutnie wszystko, miało na wystawie swoje bardzo przemyślane miejsce.
Majstersztykiem wystawienniczym jest umieszczenie autorskiej gipsoteki w pomieszczeniach będących kiedyś archiwum Opera del Duomo.
Świadomie nie pokazałam jeszcze zdjęć, tylko zalałam artykuł swoimi zachwytami.
Koniec słów.
Zachowam się, jak pani pilnująca ekspozycji, zniknę za rogiem, zostawiając Was sam na sam z trzonem wystawy "Anioły" Igora Mitoraja:
Subskrybuj:
Posty (Atom)