poniedziałek, 15 października 2012

APERTURA STRAORDINARIA

Czyli otwarcie nadzwyczajne.
Chodzi o ogród. Zamysłem jego powstania było między innymi otwarcie dla parafian. Nie da rady codziennie tego robić, chociażby ze względu na meble ogrodowe w altanie. Kto by ich pilnował? Druso?
Sprzedałby wszystko za cokolwiek do jedzenia.
Przy większych okazjach, gdy ktoś będzie mógł czuwać, ogród zostanie udostępniany wszystkim chętnym na przebywanie w nim.  
Na razie w miejscu ławek stanęły krzesła, brakuje jeszcze roślin, ale ścieżki w końcu zostały wytyczone i zasypane kamyczkami, chwasty zaś zepchnęliśmy do odwrotu. 
Co się dało, zapełniłam jesiennymi kwiatami. 
Moim faworytem wśród różów i fioletów, o które nietrudno o tej porze roku, jest jednak owoc - ciemno fioletowe peperoncino. Ponoć ostre i jadalne. Jeszcze nie spróbowałam. Włożyłam je do terakotowego zlewu w towarzystwie różowych kuleczek  
Te mi dały do wiwatu ze znalezieniem polskiej nazwy. Bo niby to takie różowe nasze polskie śnieguliczki, jak nazywam białe owoce krzewów często tworzących żywopłoty. Nigdy jednak nie znałam ich nazwy i nie wiem, czy te różowe mają coś wspólnego z polskimi białaskami. Z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę stwierdzić, że posadziłam permecję.
W altanie pomalowałam na biało wyszperany na starociach żyrandol (działający za sprawą proboszcza-elektryka), dodałam mu szkiełka i coś w rodzaju skrzydełek, z czego zrobiłam także ozdobne podwiązania do ścianek.
 Nie mam pojęcia, jak to nazwać, kupiłam je w dziale do robienia pakuneczków z cukierkami, wręczanymi gościom z okazji chrztu, Pierwszej Komunii św. itp. Nie chciałam wieszać stricte sztucznych kwiatów, więc z tych skrzydełek zrobiłam takie niby florystyczne ozdoby. Ogólnie chodziło mi o rozjaśnienie ciemnej zieleni tkaniny. Z zewnątrz altana ma się wtapiać w rośliny, ale wewnątrz nie może być za ponuro. 
Podczas wczorajszej festy sprawdziłam doświadczalnie, czy to się udało. Faktycznie, część osób z ledwością dostrzegała stojący w kącie gazebo (pawilon, altana). 
No i dotarłam do całej przyczyny zamieszania i ostrego bólu kręgosłupa w odcinku szyjnym, promieniującego na górne kończyny. 
Ogród wyszykowaliśmy na Święto Matki Bożej Różańcowej - główną festę w parafii.
Ze względu na trzaśnięty kręgosłup, procesję zobaczyłam jedynie w wymarszu i przymarszu. 
Pogoda była widocznym znakiem błogosławieństwa na wczorajszy dzień, bo akurat na popołudnie rozpogodziło się, i nawet z olbrzymiej długiej chmury spadło niewiele kropel deszczu, i to już na zakończenie procesji i chyba tylko po to, by na niebie rozpiąć potem tęczę. Niestety nie widziałam jej, bo byłam już w ogrodzie i czekałam na nabywców kalendarzy.
Zaprzyjaźniony sklep spożywczy, który ma też własny piec, podarował nam ciasteczka, więc miałam miły poczęstunek dla wszystkich, którzy zajrzeli do ogrodu. A chętnych nie brakowało. Zachwytom nad tym, w co zmieniliśmy zarośnięty kiedyś chwastami ugór, nie było końca. 
Jeśli ktoś jeszcze nie był przekonany, co do błogosławieństwa pogodowego, to dzisiaj już na pewno wszystko odszczekał, gdyż od rana sino i leje, a kręgosłup boleje. Ale warto było!

Dopisane:
PS. Zanim odpowiem wszystkim w komentarzach, śpieszę donieść, że teoretycznie jestem autorką ogrodu, czyli projektu, ale praktycznie do jego powstania przyczyniło się wiele osób, ja to znikoma część tej grupy. Najwięcej chyba udziału ma Krzysztof, który też często wołał kogoś do pomocy. Zwłaszcza do specjalistycznych prac, albo przerastających siłę jednego człowieka. System nawadniający to zasługa i hydraulika i Krzysztofa. Elektrykę zrobił sam. Owszem pewne zajęcia wykonywaliśmy razem, np. wytyczanie kształtów, sadzenie bukszpanu i innych roślin, ale np. do trawnika to ja mogę podejść tylko z grabiami. Ostatnio pomagał nam Tata, że nie wspomnę o ludziach, którzy przychodzili tu żebrać, a dostawali propozycję pracy w ogrodzie, za większe niż jałmużna pieniądze. Byli wśród nich nawet muzułmanie :)  Teraz będziemy znosić do ogrodu rośliny, z którymi jako darami już się zapowiedzieli okoliczni szkółkarze. Zresztą spora część  cudeniek zasadzonych w ogrodzie, to dary, między innymi przycięte w kule głogowniki, kamelia, klony japońskie, albo tak dziwne drzewa, jak morwa papierowa, zimokwiat i inne, których nazw bez ściągi nie pamiętam, albo znam jedynie po włosku (nespolo, giuggiolo).  Są i kwiaty, jak kalie, trytoma, czy lawenda, różaneczniki pozostałe po Wielkanocy, no i cytryna, kumkwat, jaśmin. Ojej! Sama nie miałam pojęcia, że tego tyle już się uzbierało, a nie wymieniłam wszystkiego.

sobota, 13 października 2012

WSPOMNIENIE - z cyklu "Galeria jednej fotografii"

Wśród setek zdjęć zrobionych czasami podczas jednej wyprawy są takie, które nijak nie łączą się z treścią wpisu. Robię je, bo ...
No właśnie, takie zdjęcia mają swoją własną opowieść, powód, dla którego zostały zrobione,  wiążą się z jakimś wspomnieniem, mogą być w mojej ocenie piękne, albo ważniejsza jest ich treść, bez względu na jakość.

Zacznę od fotografii zrobionej w Pienzy.
Siedziałam pod Palazzo Piccolomini i zobaczyłam chłopca  z wielkim skupieniem fotografującego plac i budynki wokół niego. 
Ta sytuacja przeniosła mnie do własnego dzieciństwa, gdy nie było aparatów cyfrowych, a  zdjęcia, oczywiście czarno-białe, wywoływałam z Tatą w domu, za co jestem mu wdzięczna, bo zaraził mnie bakcylem fotografowania.
Owo wywoływanie stanowi moje ukochane wspomnienie. Mieszkaliśmy w bloku, w dwupokojowym mieszkaniu z maluśką łazienką, która stawała się naszą ciemnią. Wymienialiśmy żarówkę na czerwoną albo zieloną. Na wannie kładliśmy dechę, a na niej powiększalnik. W zlewie cisnęły się kuwety z odczynnikami, a wannę napełnialiśmy wodą, by płukać papiery. Mojej siostry to nie bawiło, więc dla mnie był to taki ekskluzywny czas, ja i mój Rodzic. No i czar wyłaniających się obrazów na białej powierzchni.
Po latach na studiach, podczas rocznego kursu fotografii, gdy nadal nie było fotografii cyfrowej, w ciemni właściwie robiłam za asystentkę, pomagałam mojej grupie, która wcześniej nie miała do czynienia z niezwykłym procesem wywoływania zdjęć.
Czas znowu popłynął, dotarł do mojej pracy zawodowej. W ramach artystycznego projektu wyjechałam do Finlandii z grupą młodzieży. Chyba najbardziej niezwykłe były zajęcia, podczas których skonstruowaliśmy własne camera obscura (z pudełek po butach) i nimi robiliśmy zdjęcia. Tu znowu przydała się umiejętność nabyta w dzieciństwie. Czarno-białe zdjęcie wykonane zwykłym pudełkiem przechowuję z wielkim pietyzmem. Nic to, że mało ostre, ale wykonane tak prosto, bez skomplikowanego układu optycznego. Ot, na kilkanaście sekund odsłaniało się misternie wypracowaną dziurkę.
Myślicie, że to już najprostszy sposób na fotografię?
Otóż mój Tata w swoim dzieciństwie wywoływał zdjęcia bez użycia prądu! Siedział z kuzynem w zaciemnionym pokoju. Najpierw układał na szybie kliszę, potem światłoczuły papier i zamykał to w ramce. Tabliczkę chował pod pazuchę i wyskakiwał na dwór, tam ją odsłaniał i naświetlał słońcem.
Ileż pięknych zdjęć można byłoby wywołać w ten sposób w Toskanii, gdzie klimat obdarza nas wieloma słonecznymi dniami!
Fotografia cyfrowa ma swoje wielkie zalety, ale czy wspomnienia z robienia zdjęć i, co najwyżej ich drukowania, mają tyle magii?

piątek, 12 października 2012

DÉJÀ VU - z serii "Florencka włóczęga"

Idę ja sobie kiedyś Via dei Fossi we Florencji. Wydawać by się mogło, że nie pierwszy raz, ale chyba jakoś nigdy nie przeszłam całą ulicą łączącą Piazza Santa Maria Novella i Piazza Goldoni. 
No i tak się gapię po wystawach i ogólnie po ludziach, nagle w oczy wpada mi coś bardzo dziwnego. Samo w sobie piękne, romańskie (?), ale jakieś takie podejrzane - typowe wejście do kościoła. Restaurację w byłej świątyni już widziałam w Pistoi, ale jej bryła architektoniczna się nie zmieniła. A tutaj? Pizzeria, lecz umiejscowiona na dole palazzo, w którym nie widać żadnych przebudówek.W dodatku coś ten portal jakiś znajomy. 
Obraz kołatał się po głowie, ale szłam na wykład, więc odłożyłam poszukiwania w zakamarkach pamięci na później.
Po powrocie do domu wspomogłam się internetem.
Najpierw słów kilka o samej ulicy.
Mimo, że we Florencji żył ród o tej nazwie, akurat nazwa Via dei Fossi wzięła swoją nazwę od rowu biegnącego wzdłuż drugiego pierścienia murów miejskich za czasów Dantego.
Wraz z Via Maggio ulica słynie ze sklepów antykwarycznych. No i właśnie pewien antykwariusz postanowił stworzyć neoromańską kopię portalu z innego, bardzo mi znanego kościoła.

Oto oryginał:
To Kościół Świętego Andrzeja w ... Pistoi - już przeze mnie opisany tutaj.

czwartek, 11 października 2012

ROZMOWY Z PRZESZŁOŚCIĄ

Wśród zakurzonych i znękanych starością sztandarów, znalazłam jeden pasujący idealnie na Święto Matki Bożej Różańcowej. Postanowiłam przywrócić go do użytku. Nie starałam się specjalnie, by wyglądał nowo. Być może udałoby się go doprać, ale nie w profesjonalnej pralni, bo tam się bano, że wraz z wodą spłynie farba. Za ich namową odkurzyłam jedynie tkaninę, a potem powolutku "dziergałam" ubytki. Z innych sztandarów  (już nie do odratowania) wzięłam dodatki: sznur, frędzle i chwosty. Wymieniłam mocujące tasiemki.
Bardzo pomocnym środkiem była substancja do czyszczenia platerów - wyczyściłam nią stelaż i chwosty (bo metalową nitkę mają).
Nie starałam się ukryć pęknięć farby - te pozostały, ale wszelkie szpary, pozbawione już barwy, uzupełniłam i zabezpieczyłam medium.
Podczas malowania usiłowałam wyobrazić sobie osobę, która zamawiała sztandar i tę, która go wykonała. A może to była jedna i ta sama osoba? W miejscu namalowanej daty materiał jest przetarty, ale rzecz powstała chyba w 1950 roku. Może więc znajdą się parafianie pamiętający ten sztandar? Może znajdę malarza i dowiem się, dlaczego nie namalował drugiej stopy? Widać dosyć amatorską pracę, ale nie chciałam zmieniać stylu wykonawcy. Ta stopa jednak mnie męczyła, bo przez jej brak nieczytelne były fałdy na sukience, które delikatnie "naprostowałam", żeby nie wyszło, że MB ma złamane udo. Nieśmiało domalowałam chociaż kawałeczek stopy wystający spod sukni.
Ciekawostką są dwa różańce oraz ich przedziwna budowa. Środkowa część, trzymana w dłoniach, i Maryi i Dzieciątka, ma stanowczo za dużo paciorków.
Po wielu latach zapomnienia w tym roku sztandar wróci na procesję.
A tutaj moje ulubione "przed i po":

wtorek, 9 października 2012

KOMU KALENDARZ?

Oj! Ciągnął się ten projekt przez kilka miesięcy. Jako prezent imieninowy dla Krzysztofa wymyśliłam rysunki do parafialnego kalendarza.  Najtrudniejsze było rysowanie w ukryciu, czasami różne karkołomne pomysły przychodziły mi do głowy, by schować zaczęty rysunek. Do imienin pryncypała zdołałam narysować pięć detali  kościoła, dlatego potem już jawnie kontynuowałam prace nad kalendarzem.
Sam projekt jest dość prosty, żeby nie przeładować kartek formą, cały w szarościach, na formacie 31 x 46 cm.
Jedna strona = jeden rysunek, plus dodatkowe kartki, z przodu i tyłu (tam są miniaturki).
Wydanie kalendarza zrefunduje lokalny bank, ja podarowałam rysunki, a  Krzysztof znalazł niedrogą drukarnię - rozrzut cenowy między najdroższą a najtańszą wynosił 2:1.
Pierwsza partia druku już do nas dotarła, z czego bardzo się cieszę, bo festa parafialna to dobra okazja na rozprowadzenie kalendarzy. Mają watykańską cenę, czyli "Bógzapłacie". A jeśli ktoś zechce je wyrazić w euro, to już jego dobra wola i decyzja, co do wysokości ofiary.

Jeśli ktoś miałby chętkę na taki kalendarz, proponuję jeden, który za "opłatą" w postaci uśmiechu i maila do mnie powędruje za półtora tygodnia do Polski. Przesyłka pójdzie do jednej z osób, które wpiszą się tu w komentarzu (i zalogowane i anonimowe)
Osoby niepotrafiące lub niechcące się zalogować (blogger traktuje je jako anonimowe), proszę o jednoczesne wysłanie zgłoszenia poprzez formularz z prawej kolumny, żebym mogła powiązać mail z komentarzem.
Chętni na udział w losowaniu kalendarza mogą wpisywać się do 21 października, do północy.
Losowanie nastąpi w poniedziałek.
Od zwycięzcy będę oczekiwała dodatkowo krajowego adresu pocztowego.

A jeśli zostaną nam jakieś egzemplarze, to jeszcze się odezwę, ale to pewnie w grudniu. Może nie losowanie, może będą do kupienia za kwotę przesyłki? Zobaczymy :)

NIEDZIELA Z TATĄ

Dobrze brzmi, nieprawdaż?
I dobra była ta niedziela :)
Poranek zwyczajny ze Mszą św., jak to w niedzielę, potem obiad, potem odwiozłam Krzysztofa do drugiej parafii, gdzie uhonorowano Matkę Bożą Różańcową, a że u nas ta sama festa za tydzień, to z Tatą popołudnie zostawiliśmy sobie na bardziej świeckie przyjemności.
Ku mojemu zdziwieniu, to co było pewną przyjemnością, taką się nie okazało, a to co było ...
Zresztą, co będę wyprzedzać fakty.
Najpierw należało wybrać miejsce akcji, zadecydowało auto z jednym oczkiem bardziej, czyli z przepaloną żarówką. Lepiej nie wyruszać tam, gdzie obowiązuje zapalenie lamp. Pozostała więc Pistoia, która tego dnia szczodrze obdarowała tubylców i turystów.
Na głównym Piazza Duomo już trzeci dzień propagowano turystykę średniowieczną. I nie chodzi wcale o sposób zwiedzania z dawnych czasów, bo jakoś o turystach to wtedy chyba nikt nie pomyślał, co najwyżej o pielgrzymach. lecz o współczesnych turystach, których jak magnes przyciągają klimaty z dawnych epok.
Podczas trzech dni prezentowano między innymi okoliczne atrakcje średniowieczne, dla zaproszonych tour operatorów zorganizowano objazd po takich zabytkach, a dla gawiedzi, w niedzielę, zorganizowano mały kiermasz oraz paradę historyczną, czyli to, co misie lubią najbardziej.
Kiermasz, usadowiony w podcieniach oraz na wewnętrznym dziedzińcu Palazzo Comunale, to kilka typowych stoisk z prezentacją charakterystycznych wyrobów, a także ich sposobu wytwarzania. Zapewne nie muszę nawet pisać, gdzie zatrzymałam się najdłużej, ręce aż świerzbiły do działania.
Dużo do zwiedzania nie było, czasu mieliśmy nadmiar, bo na stronie internetowej błędnie wpisano godzinę rozpoczęcia parady. Nie ma sprawy, pospacerujemy.
Pójdziemy na lody :)
A po lodach usiedliśmy na schodach okalających Piazza Duomo i obserwowaliśmy spacerowiczów.
Ja to właściwie obserwowałam Włoszki i ciągle zadziwiające mnie na ich nogach kozaczki. Pora roku niby jesienna, ale pogoda była  przeprzyjemnie letnia. Dobrze, że niektóre kobiety miały jeszcze sandały na nogach, to się jakoś bardziej swojsko czułam.
Ja to taki podglądacz jestem, że nie pogniewałabym się na posiadanie okna z widokiem na Piazza Duomo. Ułożyłabym sobie na parapecie kocyk, albo i poduszeczkę, i gapiłabym się zapominając o przypalonym obiedzie :)
A jeśli jeszcze czasami pod moim oknem przeszliby średniowieczni przebierańcy, to bym zupełnie przestała robić posiłki.

Nie wiem, co za siła tkwi w dawnym ubiorze, że każe mi portretować niemal każdego uczestnika, że żal we mnie kiełkuje, bo Rembrandtem to ja nie jestem, a chciałabym takimi portretami ściany pozawieszać:
Zapominam, że powinni być bardziej szczerbaci, pewnie mniej ogoleni, z krostami, bez okularów na nosie. Myślę zawsze przy takich okazjach, że żyjący tak dawno temu, a kochali, śmiali się, płakali, bali się, tęsknili,  zupełnie jak my.
Sbandieratori - żonglerzy flagami - to moja słabość wielka. Kocham ich miłością szczerą, pełną podziwu dla umiejętności zdobytych ćwiczeniami. Tego się nie da osiągnąć przy pomocy słów. Żaden żongler nie wyjdzie i nie powie, wyobraźcie sobie, że rzucam. On po prostu to robi. I tylko wiatr złośliwy może usprawiedliwić jego błędy.
Moja ręka ścierpłaby już po chwili trzymania flagi, a tu 10 letni smyk wybiega na olbrzymi plac i nic sobie z tłumów nie robi. On początkujący, więc mu jedną flagę dali, zaawansowani szaleli nawet z pięcioma!
Pokaz swoistej szermierki dla mnie może niekoniecznie, bo jakoś nie ciągną mnie żadne walki, nawet udawane.
Tańcom wystarczy kilka słów, bo zbyt kameralne na Piazza Duomo i nie ta muzyka, w stylu Enya.
Za to werble i fanfary! Ciarki mam zawsze. Zapominam, że to imprezka niemal komercyjna, bo oni tak mi jakoś po wnętrzach grają tym rytmem i zawodzeniem trąb.
Wszystko podkreślają jeszcze rytmy dzwonnicy i baptysterium.
Niedzielna uczta.
Potem zakamarkami wędrujemy z powrotem do samochodu.
Jeszcze zaglądamy na Piazza San Francesco, gdzie rozłożyły się kramy z pysznościami z Sycylii.
No właśnie, czy pysznościami?
Wszystko wyglądało nad wyraz apetycznie, więc ja wyrodna córka żałująca ojcu cukrzykowi słodkiego, odpuściłam i połakomiłam się na cannoli. Wszystko przez to, że kiedyś u koleżanki napaść się nimi nie mogłam i tylko zdrowy rozsądek oderwał mnie od smakowitych rur pełnych nadzienia.
O ja, głupia!
Nawet Tatko, znany miłośnik słodkiego, nie sprostał nadmiarowi cukru w zakupionych cannoli. Nadzienie sprawiało wrażenie podreperowanego jakimś chemicznym ulepszaczem. Tfuj!
Porażka na całego, bo wiedziona sympatią do Zibbibio, traktowanego przeze mnie jako ambrozja, rozczarowałam się czymś dziwnie zalatującą słodyczą. Było zabrać okulary i przyjrzeć się drukowanej na domowej drukarce etykiecie. Strata pieniędzy.
Mogłam kupić jakąś ceramikę. No, może nie kiczowatego Jezuska, ale jakaś miska, patera?
Bo takiego bajecznego wózka, na którym kiedyś wożono towary, nie pozwolono by mi zabrać?
Nie zaspokoiłam apetytu rodzica na słodkie, będę musiała wykupić się wypiekami własnymi. Na szczęście niebawem nadciągnie okazja :)
Chciałam tylko jeszcze napisać, że owe sycylijskie "przysmaki" zostały poddane degustacji w domu, więc samą wyprawę do Pistoi zapamiętaliśmy wraz z Tatą jako cudownie przyjemną :)

sobota, 6 października 2012

PAŹDZIERNIKOWE ZBIORY

Ciekawe, jak długo jeszcze będą dla mnie egzotyczne? 
Bo, że będą cieszyć, to wiem na pewno :)
Mimo, że modliszki ponoć żyją też i w Polsce, ale w kraju jeszcze ich nie spotkałam, więc tydzień temu jedna taka wydała mi się też bardzo egzotyczna. Tak się zdziwiłam jej widokiem, że zapomniałam o zrobieniu jej zdjęcia. Dzisiaj sprzątałam latem nieużywane pomieszczenie i spotkałam następną, bardziej zieloną.
Zastanawiałam się, czy to prawda z tym zjedzeniem samca po kopulacji.  I co oznacza zjedzenie, odgryzienie kawałka? Bo znalazłam takie oto coś:
Winna? Niewinna? 

Na pewno niewinne były wróble, które całe lato usiłowaliśmy przekonać do poidełka wypatrzonego u handlarza starzyzną. Nic sobie nie robiły z upałów, ale jesienią? 
Proszę bardzo:
Teraz, gdy zobaczę, że wróble się kąpią, będę wiedziała, że nastała jesień, hi, hi, hi.
A gdyby z nadejściem chłodnych dni ktoś przypomniał sobie o nieszczelnych oknach, czy drzwiach, to polecam wypad do Lukki, gdzie wypatrzyłam takie słodkie "uszczelniacze":
Dobrej jesieni!