sobota, 22 września 2007

ŻRĄCA ROBOTA

Piątek zaczął się od walki o podlogę. W zielonym pokoju jest cotto, czyli surowe płytki ceglane. Zabrudzone niemiłosiernie, zaciapane czymś, co wygląda jak bordowa farba. Zastanawiałam się, po co Włosi malują tak cudne tworzywo, jak wypalona glina. Podczas prac przyszło mi do głowy, że może to resztki nawarstwionej pasty do podłóg. Czym to dziadostwo zwalczyć?  W sklepie drogeryjno-chemicznym wysłano nas do budowlanego po coś, co okazało się kwasem chlorowym. Nie jestem chemikiem, ale i tak wiedziałam, że mam do czynienia z niebezpiecznym płynem. Po odkręceniu nakrętki szła para, jak z gorącego napoju. Odpowiednio zabezpieczona przystąpiłam do walki z wieloletnimi śladami czasu. Po polaniu podłogi syczało i dosyć szybko się wchłaniało w porowatą strukturę wypalonej gliny. Po pewnym czasie nabrałam wprawy w lataniu ze szczotką i uzyskałam w miarę ciekawy efekt. Ne zeszły wszystkie plamy (trzeba by każdą płytkę z osobna szorować drucianą szczotką a ja jeszcze do końca nie zwariowałam), ale i tak jesteśy zachwyceni wyglądem i prostotą użytego do wyłożenia podłogi tworzywa. Taka struktura po czyszczeniu kwasem musi być zaimpregnowana, podobno czyni się to olejem (patrz ksiązki Frances Mayes), rewelacyjna jest też do tego celu pasta o nazwie wosk naturalny. Kupuje się go w butelce jako gęstą maź, o zapachu zbliżonym do starych past do podłóg (czyżby w nich też był wosk?) całą butelkę należy zanurzyć na kilkanaście minut w gorącej kąpieli i potem pędzlem albo wałkiem nanieść na płytki, froterowanie wieńczy koniec walki o podłogę. Muszę to robić etapami ze względu na stojące tam meble i sprzęty, jestem jeszcze przed froterowaniem, Na szczęście Krzysztof pożyczył od Franki maszynę do froterowania (lucidatrice).
A to jest kawałek nieodczyszczony, po zastosowaniu kwasu oraz nawoskowany, jeszcze niefroterowany (patrzeć należy z prawej do lewej):

Podłoga tak nam przypadła do gustu, że już nawet porzuciliśmy myśl o konieczności wyrównania poziomu, obecny jej przekrój poprzeczny to niezłe esy floresy.
Żeby zachować swojsko rustykalny charakter pomieszczenia dzisiaj podrasowałam szafkę pod sprzęt RTV. Zmieniłam jej kolor i nadgryzłam zębem czasu, żeby nie świeciła nowością przy zajechanej podłodze i zwariowanym suficie.
Zdjęć jeszcze nie zrobiłam, bo wszystko robiłam na tak wysokich obrotach (do tego układanie kwiatów i gdzieś pomiędzy obiad), że dzieło uwieńczyłam strasznym bólem główy i właśnie okupuję łóżeczko.
Ale i tak poziom zadowolenia  z wykonanych prac jest w górnych rejestrach. Następny tydzień zejdzie na porządkowaniu i układaniu książek, meblościankę daliśmy do mojego pokoju, bo w salonie wyglądała jak kwiatek na kożuchu. Ale jutro Dzień Pański, więc po mszach wycieczka do...
Z tego bólu głowy zapomniałabym dodać, że byliśmy wczoraj na pizzowej kolacji u Carli i Roberta. Jako przystawki cieniusieńkie (innego tutaj nie robią) ciasto pizzowe - schiacciata - podane albo zupełnie bez dodatków na ciepło, albo jedynie z roztopionym serem, albo na zimno z jakimś białym serem i łososiem. Wszystko niebo w gębie. Moim numerem jeden stała się jednak następna odkryta pod względem jadalności sałata - rucola. Została podana na szynce wołowej (bresaoloa) skropiona oliwą i sokiem z cytryny, posolona i posypana płatkami parmezanu. Odkrycie dnia!! tygodnia!! No i potem dania główne, czyli pizza margherita i neapolitana. Obydwie wyśmienite. Do wszystkiego białe wino. Oczywiście zjadłam po małym kawałeczku pizzy przewidując deser. I nie pomyliłam się, warto było. Znowu schiacciata, ale z winogronami typu "fragola" oraz biszkopty obtaczane w czekoladzie i wiórkach kokosowych a na dobitkę lody przyniesione przez innych gości. No i pyszne słodkie wino Zibibbo. Z obserwacji socjologicznych najbardziej poruszyła mnie rozmowa na temat pewnego starszego wdowca, który przyuważył sobie niemal rówieśnicę. Okazuje się, że dla naszych współbiesiadników jest nie do przyjęcia, by mąż dwa lata po śmierci żony (zmarłej w opinii niezywkle dobrej kobiety, pełnej poświęcenia i pracowitej) szukał nowej towarzyszki. Powinny wystarczyć mu dzieci i wnuki. A może coś w tym jest? Hmm

czwartek, 20 września 2007

ZIELEŃ NIEJEDNO MA IMIĘ

Od rana zieleń, zieleń, zieleń. Poprzecierałam rzadszą farbą cały pokój. Potem pomyłam okna. ugotowałam - ogórkową! Ogórki z Polski. Tu jeszcze nie znalazłam. Krzysiek w tym czasie załatwiał formalności związane z ubezpieczeniem auta. 
Potem gościlismy Tomka, któremu ta zieleń baaardzo przypadła do gustu, jako i nasze zdobycze z wczorajszej aukcji. Że nie wspomnę o ogórkowej, którą z chęcią jeszcze kiedyś by zjadł. Kto wie, może uda nam się podtrzymać historyczne obiady czwartkowe. Tylko jakiegoś króla trzeba by załatwić. 
No i potem odbiór autka i próbna jazda - moja oczywiście. 
Ależ niebo a ziemia w porównaniu z corsą  

środa, 19 września 2007

KTO DA WIĘCEJ?

Rano wycinałam szablon do salonu. Krzysztof z Fabio porządkowali pomieszczenia na dole, w których będzie katechizm. Potem dokończyliśmy malowanie ścian. Szybki obiad niewłoski - racuchy z jabłkami. Krótkie odwiedziny kolegi - Tomka, będącego tu na rocznym urlopie, a zarazem poprzednika z tej parafii. No i pojechaliśmy na aukcję. Cóż za impreza. Przystojny i miły sędzia, paru pomocników prezentujących licytowane przedmioty, pani spisująca tych, co wygrywali licytacje oraz tłumek ludzi w  ciasnym pomieszczeniu.
Arcyciekawy zestaw, imigranci, handlarze, samotni, "spółki cywilne" i trochę małżeństw. Bida z nędzą oraz nobliwe panie obwieszone złotą biżuterią, cwaniaczki i takie łapcie jak my. Jednego pana z przodu sędzia ciągle nazywał doktorem, hmmm
Mieliśmy wielką chrapkę na cudowny sekretarzyk, ale cena wywoławcza powaliła wszystkich - 3000€ ! Ups! Myśmy myśleli licytować do 300€ - hi hi hi. Ale i tak nabyliśmy parę rzeczy wypatrzonych wczoraj na ekspozycji. Mamy więc: śmieszny fotel, (do przyszłej łazienki), stojaki metalowe do dzbana i miednicy. Jeden wykorzystamy zgodnie z przeznaczeniem, pozostałe pójdą pod moje wyploty z wiklilny. Udanym nabytkiem są też ramy do obrazów w liczbie sześć, każda innego kształtu. Mam nadzieję wpisać w nie przyszłe obrazki. I już zupełnym drobiazgiem był stojak do butelki na stół. Gdy już wylicytowaliśmy, albo wylicytowano upatrzone wcześniej przez nas obiekty, poszliśmy do baru. Czekając na skończenie aukcji Krzysztof odebrał telefon od właściela naszego przyszłego autka. Pojechaliśmy jeszcze więc po jeden brakujacy do ubezpieczenia papier i jutro... C3  Potem wróciliśmy idealnie w czas, by zapłacić za wylicytowane przedmioty.  Byliśmy ostatnimi wychodzącymi. Nie musieliśmy gnieść się w kolejce płacących. Potem, chyba z wrażenia, rozbolała mnie głowa i fatalnie się poczułam, więc wlazłam do wyrka i zapisuję co powyżej.

wtorek, 18 września 2007

ZIELONO

Jeśli dni mogą mieć kolory, to ten jest ciemnozielony. Mimo, że początek miał starociowy. Pojechaliśmy obejrzeć wystawione na jutrzejszą aukcję rzeczy  masy upadłościowej różnych instytucji i ludzi prywatnych chyba. Przyznam się, że mamy smaka na parę rzeczy, więc jutro na 16.00 pojedziemy, może coś się uda zakupić. Wstąpiliśmy jeszcze do podpistojskiego maluśkiego kościółka. A potem to już zielono mi w głowie... Kontynuowaliśmy malowanie "salonu". Krzysztof dokończył ujednolicanie sufitu, a ja maziałam resztę do wysokości ponad moją głową. Ściany będą ciemnozielone, z lekkimi śladami przecierek. Na razie nie robię zdjęcia, poczekamy aż to zacznie przypominać ludzkie pomieszczenie.
I jeszcze jedno odkrycie: dzisiaj do makaronu z gorgonzolą zrobiłam powtórkę z waleriany. Męczyła mnie ta waleriana, myślałam sobie, co ona ma za dobra w sobie i poszukałam w necie i się okazało, że to Włosiaki tak nazywają coś, co po polsku zwie się cudownie roszponką albo rapunkułem - no wyśmienicie!

poniedziałek, 17 września 2007

TAKI SOBIE ZWYKŁY DZIEŃ

Trochę formalności zakupów. Ciąg dalszy smakowania waleriany, ale już w domu. Ciekawe, że mnie to nie uspokoiło na tyle, by nie wpaść dzisiaj w lekkie niepokoje i irytacje.
Po pierwsze nie mogłam znaleźć w kartonach mojego segregatora z ogromem powycinanych motywów do decoupage. Niektóre z nich były wycinane podczas mojej kolanowej choroby, żal i papierów i czasu, który trzeba spędzić na ich wycinaniu. Przejrzałam wszystkie kartony i nic! Dopiero mnie natchnęło, że w jednym uznałam wczoraj, iż widzę cały pakunek, a okazało się że to była połowa pudła. Uff!
Druga rzecz, która mnie podirytowała to niesamowita ilość samochodów, które puszczono tędy objazdem. Toć to było głośniej, niż w Czerwonaku, bo akurat pod domem musiały zatrzymywac się auta, by sie przepuścić nawzajem, więc dodatkowo jeszcze smród spalin. Uch!!  Trzeba koniecznie to wyjaśnić, że ulica podchodzi pod sam dom, bo w niemal całym paese nie ma chodników. Na szczęście już się skończyło.
Aj!!!!!! Zapomniałabym wspomnieć, że dostałam od Giulietty książkę o włoskim gotowaniu light. Skąd ona wiedziała, że przytyłam parę kilogramów? No i wypożyczyła mi elementarz. Hi hi hi! Jakoś tak mnie zakwalifikowała z umiejętnością włoskiego.

niedziela, 16 września 2007

PRACOWNIANO - TOWARZYSKO

No i przyszły no i wyszły a ja chyba sobie bicz ukręciłam, bo tak im się spodobało, że chciałyby jeszcze.
No! Może ewentualnie pomyślimy w okolicach Bożego Narodzenia nad jakąś nieskomplikowaną bombką. Zyskałam jeszcze jednego chętnego na zajęcia, ale temu to nie odmówię - Krzysztofowi tak się spodobało, że już zaczął dziergać okładkę do kościelnej księgi bierzmowanych. Wczoraj niestety musiał być tylko tłumaczem. A i tak w końcu zostałam sam na sam z Włoszkami, bo przyszli ludzie na przygotowanie do chrztu. Od razu miałam też chętne do zakupu moich prac, ale z tym to poczekamy, muszę się zorientować, co do cen  i usankcjonowania prawnego sprzedaży. Zaczęłam w końcu robić swoje prace, na razie jest to decoupage; powoli, powoli, niech się paluszki rozruszają.
Dzisiaj niedziela w „laboratorio”, oczywiście najpierw ja jedna, Krzysztof trzy msze, potem obiad u chorej na raka R. Na prezencik ulałam i wyszykowałam świecę.
Obiad przepyszny i taki lekki. Pychotka crostini (wątróbkowe i warzywne z majonezem), prosciuto, i salami. Tak jak nie przepadam za ich tzw. wędlinami tak te mi bardzo podpasowały. Na pierwsze danie pasta carbonara (czyli na gorący ugotowany makaron wrzucony smażony boczek i jajko, które jeszcze się spokojnie zetnie), a na drugie cieniuśkie podgotowywane plastry schabu i do tego zielenina. Sałata i … waleriana (!!!) delikatnie przyprawiona. No przepychotka! A na deser jakiś krem oparty o ubijanie jajek na parze, do tego dodany serek mascarpone i to wymieszane z kawałkami tzw. chleba hiszpańskiego, czegoś ciut stojącego obok naszego piernika. Gospodyni woli przygotowywać taki deser w zamian za tiramisu, bo bardzo boi się surowych jajek, po których kiedyś zapadła na żółtaczkę. Trzeba będzie to przemyśleć. O winie chyba już nie mam co pisać? Miło się rozmawiało, zwłaszcza że obydwie miały rzadką umiejętność u Włochów słuchania a nie tylko gadania, no i miały jeszcze coś do powiedzenia. Ciekawe były opowieści R. o pracy w jedynym w okolicy Mc. Donaldzie i ludziach jedzących tam codziennie posiłki. Tfuj! Zadziwiające jest, że nie tylko emigranci tam trafiają, ale i Włosi, o których mamy mniemanie, że raczej ruch „Slow Food” bardziej by im odpowiadał,  niż mało ciekawe i w mało ciekawym miejscu „fast foody”.
A popołudnie to już tylko raj zasiedzenia w pracowni. Żadnej wycieczki, tylko ciepełko poddasza, czasami powiew powietrza odświeżonego przelotnym deszczykiem. Ach!

piątek, 14 września 2007

SPOKOJNIE

Czwartek przebiegał sobie cicho i nadzwyczaj spokojnie. Krzysztof poszedł do chorych ze strawą duchową a wrócił ze strawą warzywną 
Ja w końcu zaczęłam coś dziergać w pracowni. Muszę się przygotować, bo w sobotę odwiedzają mnie Giulietta, Marisa i Gabriela na mało skomplikowane zajęcia plastyczne.
Wszystko powolutku się toczyło i znowu takie zamyślenie, że moje dni teraz w takim słonecznym błogostanie a obok tragedie ludzkie. Wczoraj przyszedł wyżalić się do Krzysia człowiek, opowieść tego zrozpaczonego człowieka trwała ponad dwie godziny. Żal serce ściska.