poniedziałek, 9 maja 2016

PRZYZWYCZAJENIE, CZY JEST CIUT LEPIEJ?

Zastanawiam się, czy o doborze współczesnych artystów, którzy wkraczają ze swoimi pracami na Piazza Signoria, świadczy kolor rzeźb, a raczej ich "świetlistość złotkowata"? Chociaż, przyznam szczerze, że te Jana Fabre mniej rażą mnie po oczach, niż poprzednie "złotko" Koonsa, wręcz nawet pozytywnie zaskakują. Może więcej w nich warsztatu artysty? A może przeskalowanie dające surrealistyczny efekt są bliższe mojemu odczuwaniu sztuki? A może to tylko przyzwyczajenie?
Na pewno zostałam zachęcona do bliższego przyjrzenia się temu, co robi Fabre, a natobił w swoim życiu dużo, także zamieszania.
Muszę pójść zobaczyć inne jego prace - są wystawione w Palazzo Vecchio oraz od 14 maja można też będzie oglądać twórczość Belga w Forte di Belvedere.
Cały przegląd pod nazwą "Duchowi strażnicy" trwa do 2 października 2016 roku.

A czy Was zachęcają zdjęcia?

Rzeźba z żółwiem nosi tytuł " Szukając Utopii",  a człowiek na drabinie to "Człowiek, który mierzy chmury".












Ukułam nazwę na nurt sztuki prezentowany na Piazza Signoria - złotyzm :)

Dorzucam jeszcze jedno zdjęcie, żeby pokazać skalę żółwia. Oczywiście, nalezy wziąć pod uwagę, że w tym momencie ludzie są na pierwszym planie. Myślę, że powożący żółwiem jest naturalnej wielkości, a sam zwierz ma około 6 metrów długości. Jest gigantyczny!


sobota, 7 maja 2016

KOLOROWE ODURZENIE

Wiele razy w oczy wpadało mi określenie Giardino Iris, lecz słowom tym nie towarzyszyły zdjęcia, więc byłam przekonana, że "Piazzale Michelangelo" w adresie oznaczało skwerek u podnóża restauracji "La Loggia". Trochę na wyrost wydawało mi się nazywanie go Irysowym Ogrodem, nawet, jeśli akurat tam kwitły.

W końcu, w tym roku, trafiłam na zdjęcia i nieźle się zdziwiłam.
To naturalne, że każdy przybywający na plac z panoramą Florencji, idzie na jego zachodnią stronę, bo to z niej można podziwiać najsłynniejsze zabytki miasta.
Wystarczy jednak przejść na drugą stronę placu, przejść między dwoma słupkami i zanurzyć się w irysowym szaleństwie.

Irys ma ścisłe powiązanie z Florencją. Mimo, że na symbol z herbu miasta mówi się lilia (giglio), to przecież każdy botanik, nawet taki amator, jak ja, zobaczy uproszczony kształt irysa.
https://upload.wikimedia.org
Skąd więc taka pomyłka? Powstanie obecnego herbu Florencji datuje się na XI wiek, z tym, że wtedy kolory były na odwrót. Prawdopodobnie użyto kwiatu w nawiązaniu do antycznej nazwy miasta, a także do starożytnego świętowania ku czci boginii Flory (między 28 kwietnia a 3 maja). Czas powninien nas upewnić, że chodzi właśnie o irys wszechobecny na przełomie kwietnia i maja.
A nazwa? To zwykła zbieżność brzmień, giglio nie oznacza tu lilii, lecz jest skrótem od słowa giaggiolo oznaczającego kosaćca bródkowego (iris germanica).

Wróćmy do żywych irysów.
Rosną w gaju oliwnym. Nie tworzą efektownych kęp kwiatów, to raczej rodzaj pięknie położonej szkółki kwiatów. Ogrodem, który założono w 1954 roku, opiekuje się Włoskie Stowarzyszenie Irysa.  Miejsce powstało w celu przeprowadzenia międzynarodowego konkursu kwiatowego.
Nie mam pojęcia, ile cierpliwości, ile zachodu potrzeba, by powstało barwne bogactwo. Zapewne takie konkursy nieźle też podkręcają fascynatów. A efekt?

Wąchałam wiele irysów, chciałam znaleźć zapamiętany z dzieciństwa słodko cytrynowy zapach. Ku zaskoczeniu, zwycięzcą na zapach okazał się deliktanie niebieski irys. Chciałam kupić taki do parafialnego ogrodu, ale okazało się, że odczytany z tabliczki symbol oznacza rok 2014, a ten rocznik będzie w sprzedaży dopiero za rok. Poczekam!

Do ogrodu przyszło mnóstwo ludzi, ale pewna niespieszność ich zachowania pomagała znaleźć swój kawałek spokoju.  Wiele osób zachowywało się podobnie do mnie - wąchało i fotografowało. Zdarzyły się i inne zajęcia, jak lektura, malowanie, rysowanie, spacerowanie, czy siedzenie na ławeczce.

Irysy są głównym bohaterem miejsca, ale przecież cudnie jest usiąść we Florencji pod oliwnym drzewem i zachwycić się nawet zwykłą koniczyną.

Wstęp do ogrodu jest darmowy, jedynym minusem jest termin jego otwarcia - tylko wtedy, gdy kwitną irysy, w tym roku do 20 maja.

czwartek, 5 maja 2016

wtorek, 3 maja 2016

ŚLUB W DWÓCH ODSŁONACH

Z kwietnymi dekoracjami nie jest tak łatwo, jak by to się mogło zdawać. Pierwszym problemem jest dostępność kwiatów na rynku. Tubylcy nie używają tak często kwiatów ciętych, jak my. Najczęściej kupują je wyprawiając się na cmentarz. Częściej kupują kwiaty doniczkowe, i to te na zewnątrz domów, a największym sentymentem darzą sztuczne kwiaty, brrr. Z natury więc rzeczy, trudno tu o dobrych florystów. A to oznacza bardzo klasyczne kompozycje. Każda odmiana może być trudno akceptowalna, dlatego (nie będąc zawodową florystką) zawsze mam obawy, czy trafię w upodobania proszących mnie o przygotowanie kwiatów w kościele.
Ostatnio dostałam zadanie udekorowania świątyni goździkami na Mszę św. z okazji 50 rocznicy ślubu. Goździk jest pięknym kwiatem, świetnie komponuje się w zbitych grupkach, ale wtedy trzeba użyć wielu kwiatów, co podraża bardzo ich użycie. Przyznam się Wam, że najpierw zrealizowałam jeden pomysł, który z innymi kwiatami byłby do przyjęcia, ale coś mi nie pasowało. Przypomniałam sobie o stelażu na gąbki stojącym w składziku z utensyliami kwiaciarskimi i tym sposobem poszłam spiralnie w górę. Troszkę się obawiałam, czy to już nie będzie zbyt awangardowe, jak dla statecznych małżonków. Okazało się, że bardzo mile zaskoczyłam. Dostojna jubilatka powiedziała, że nie spodziewała się, że goździki mogą tak dobrze wyglądać :)

To było dobre rozpoczęcie kwietnego sezonu ślubnego. A o  sezonie, jako takim, mogę spokojnie pisać. Do Joanny z Visi Toscana zgłosiło się tyle par, że musiałam stworzyć osobną kartkę z kalendarza, w której wpisuję terminy, miejsce akcji, rodzaj kwiatów, zakres dekoracji, ceny, itp.

Za nami pierwszy polski ślub.
To już nie pierwsza i nie ostatnia taka prośba, bym użyła ziół.
Gdzieś, wśród słów Panny Młodej, padło określenie, żeby było tak po toskańsku. I tu leciutko kwiknęłam śmiechem, gdyż rzadko kiedy zdarza się tego typu dekoracja na włoskim ślubie. Świadczyć o tym mogą słowa jednej z  parafianek, która weszła akurat, gdy kończyłam montować rozmarynowe wianuszki. Powiedziała, poniekąd przekonując się do słuszności zastosowania ziół: O! Rozmaryn. Tak, tak widziałam już takie dekoracje. Kilka razy je widziałam. Tak, już spotkałam się z rozmarynem na ślubie. 

A ja tu jeszcze nie spotkałam rozmarynu na włoskim ślubie.
Co nie oznacza, że go nie ma i że dekoracja się nie podobała Toskańczykom. Kwiaty na balaskach zostały na niedzielę i ludzie przychodzili nawet do zakrystii pochwalić kompozycje.

A nie były to tylko kwiaty.
Na szczęście Panna Młoda była bardzo otwarta, nie miała żadnych problemów z zaakceptowaniem cytryn. Prosiła tylko by nie było tiulów, a w bukiecie ślubnym niemal wszystko mogło być, byle nie róże.



Przygotowałam dekoracje, użyłam moich ulubionych drzewek.


Upięłam prosty bukiet z piwonii - oj, trudne one są, bo zwinięte w pąku zdają się być jeszcze mało efektowne, a po rozwinięciu chcą od razu przekwitać. Miało być rustykalnie, zgodnie z inspiracją podesłaną drogą mailową.

Potem pojechałam jeszcze ustroić stół na uroczystą kolację.








Wróciłam i spokojnie czekałam, aż zacznie się uroczystość, by porobić kilka zdjęć, przez ulubione okienko.
Siedzę sobie w pracowni, wypisuję dla Krzysztofa pamiątki Pierwszej Komunii św., gdy wpada Joanna z jakąś wiązanką róż i mówi, że Młodzi wyruszyli już z miejsca noclegu, są za blisko, by się wracać, a Narzeczona zapomniała ... bukietu.
O! Ironio losu. Miała do wyboru kalie rosnące w ogrodzie, albo owe (niechciane) róże z wiązanki przybyłego osobno gościa, które zaanektowała wspaniała wedding planner :)
Stanęło na różach i ekspresowym bukiecie :)


Taka przygoda uzmysłowiła nam z Joanną, jak bardzo trzeba umieć przewidywać problemy, które mogą się pojawić. Ten udało nam się szczęśliwie rozwiązać. I ślub odbył się w radosnej atmosferze.





Za to nikt nie miał wpływu na to, że Państwo Młodzi zajechali w ulewnym deszczu.


Nic to - trafili idealnie w powiedzenie "Sposa bagnata, sposa fortunata" - tłumacząc na polski z rymem "Panna Młoda zmoczona, Panna Młoda uszczęśliwiona".
I tego szczęścia życzę, by dotrwali w miłości. Ja już na pewno nie dam rady udekorować kościoła na ich 50 rocznicę ślubu, ale mam nadzieję, że za pół wieku znowu gdzieś zapachnie rozmarynem.


niedziela, 1 maja 2016

WYSTAWA Z MYSZĄ

W końcu siadłam, by opisać zimową wizytę w Prato, a właściwie to w jego muzeum mieszczącym się w Palazzo Pretorio. Bywałam już tam na wystawach czasowych, a i ten wyjazd sprowokowała takowa pt. "Synchroniczność. Od Lippiego do Warhola".

Nie mam już sił pomstować na niektóre zjawiska sztuki współczesnej. Moje zdanie na razie nie zmieniło się ani na jotę. Już nie zastanawiam się, czy zestawienie "sztuki" z XX i XXI wieku ze sztuką średniowieczną czy renesansową, jest objawem odwagi, poczucia kontynuacji, albo wręcz przeciwnie - buty i głupoty? Zaintrygowało mnie, że jeden z tych światów trąci mocno myszą, na przekór czasom powstania.


Kilka słów objaśnienia
Pan na górnym zdjęciu po prawej stronie, to kadr z filmu wyświetlanego na wystawie - on po prostu strzelał z łuku w kierunku kamery. Stos równo ułożonych kamizelek ratunkowych, to głęboka (nomen omen) analiza problemu uchodźców. Krzysztof w środku posłużył mi jako model komentujący całość. No, może nie całość - bo akurat szklano tkaninowe pałki dały ciekawy efekt zabawy cieniem - tylko czy nie lepiej byłoby nie zestawiać ich z tym, co na stałe gości w Palazzo Pretorio?

Zaraz przejdę do drogocennych eksponatów, jeszcze tylko dwa konkretne zestawienia, już nie kolaż, tylko autentyczny fragment "Synchroniczności". Muszę wybrać się do okulisty, albo lepiej zdefiniować pojęcie zjawiska synchronizacji, bo za pierun nie mogę się jej tu dopatrzeć:


Już po tej wystawie, więc mogę Was gorąco namówić na wyprawę do Prato. Pojawiła się też nowa wystawa czasowa: "W cieniu Etrusków", jeszcze jej nie widziałam, ale mam nadzieję, że bardziej przypadnie mi do gustu :)

Jakaż kolosalna różnica między miejskim muzeum Pistoi a Prato. W Pistoi czas zatrzymał się w latach 80 XX wieku, łącznie z zakazem robienia zdjęć. Na razie więc zapraszam Was do Prato, niesłusznie kiedyś przeze mnie omijanego. Stała ekspozycja została świetnie skonstruowana. Daje przestrzeń, światło, nie boi się przekazu multimedialnego, który synchronizuje się z resztą :)  Pokażę dzisiaj widoki ogólne i wzruszę się nad kilkoma wyjątkowymi dziełami.

Mam dla Was nawet zdjecie sferyczne z muzeum, które przez swoją niedoskonałość stworzyło następny, mozaikowy wymiar jednej z sal:
Od późnego Gotyku do Odrodzenia.

Sam budynek jest niezwykle atrakcyjny dla miłośników średniowiecznej architektury, oczywiście, z późniejszymi przeróbkami i wstawkami.

Oprócz wnętrza i widoki z okna dostarczają niezapomnianych przeżyć.

Muzeum z Prato ma tę zaletę, że nie zostaniecie oszołomieni nadmiarem eksponatów, chociaż jest ich około 3000, to w tej liczbie mieszczą się i obrazy i rzeźby, i meble, i wszelkie inne zgromadzone drobiazgi. Jesteście w stanie zapamiętać, to, co zobaczycie.

Głównym nazwiskiem, które przyciąga zwiedzających jest niewątpliwie Lippi. Miasto miało to szczęście przez długi czas gościć mnicha artystę, co zaowocowało pięknymi obrazami, na czele z cyklem fresków w katedrze. Muzeum szczyci się posiadaniem kilku dzieł:
Madonna del Ceppo
Madonna della Cintola
Zwiastowanie
Adoracja Dzieciątka.

Przekornie zatrzymam się przy niewielkim "Chrystusie na krzyżu" syna Lippiego - Filippino.
Malarz nie epatuje cierpieniem, tylko subtelnie odwołuje się do naszej znajomości Ewangelii. Im bliżej przyglądam się Chrystusowi, tym bardziej czuję, że w dłoniach jest wielkie napięcie z bólu i umierania, że stopy usiłowały znaleźć pozycję choć na chwilę przynoszącą ulgę. I ta szlachetna twarz, która w pokorze przyjęła śmierć. Już nie cierpi, zasnął na chwilę. Wygładzają się delikatne rysy, tylko krople krwi i gruba korona cierniowa nie dają zapomnieć.

Zostawiłam kawałek serca w Prato, jeśli nie dla tych wspaniałości, to jeszcze dla Paolo Ucello, dla Lorenzo Monaco, Andrea della Robbi, czy Donatella. Jeszcze tu, na blogu, wrócę do muzeum (realnie też mam taki zamiar), by opowiedzieć Wam o innych wzruszeniach. Na razie zapowiadam je fragmentami, które mogłam dowoli fotografować, podejść blisko, spojrzeć w oczy rzeźbom, policzyć spękania w werniksie.