Deszcz wybił nam z głowy spacer. Pojechałyśmy autobusem na Kapitol, po drodze zatrzymując się jeszcze na Zatybrzu na obiad - a jakże!
A potem ...
Tego się nie da opowiedzieć.
Niby znowu miałam jakieś pojęcie o zawartości Muzeów Kapitolińskich, ale z akcentem na "miałam".
Dobrze, że byłam w towarzystwie Moniki, bo nie wiem, czy by mnie nie dopadł Syndrom Stendhala.
Rozczulałam się przy chłopcu wyjmującym cierń, światło na czubku jego nosa zwodniczo błyskało powodując wrażenie kataru. No, jak to? Toć to martwa rzeźba.
Szalałam z radości przy etruskiej Wilczycy, oglądałam ją długo, z każdej strony, oderwać wzroku nie mogłam. Tyle razy widziana, w różnych wersjach, zawsze wysoko, na słupach, czy to w Rzymie, czy Sienie, stoi sobie i ciągle nabrzmiałymi sutkami przez wieki karmi ludzkie oseski, chociaż z nakarmienie musiałą czekać aż do XV wieku, bo wtedy dodano jej dzieciątka.
Zadziwiłam się odczuciu różnicy rozmiarów pomiędzy oryginałem a kopią pomnika Marka Aureliusza stojącą przed wejściem do Muzeów. Ten w pomieszczeniu, niezwykle nowoczesnym, w mało licznym towarzystwie innych rzeźb dominuje i wdeptuje mnie w ziemię. Jestem taka maleńka.
Rzeźby, rzeźby i rzeźby. Powoli dociera do mnie zapatrzenie Mitoraja w Antyk, a nie wiem, co mnie jeszcze czeka.
Bywało, że od samej rzeźby jeszcze większe wrażenie robiły na mnie ślady upływu wieków. Nadżarta olbrzymia stopa, koń, który wydaje się być cały, a dopiero po jego obejściu straszy jama w jego ciele.
Zdumiewa nawet zwykły (niby!) fragment muru, ale z bardzo klarowną legendą w postaci makiety, jakim to fragmencikiem był w rzeczywistości.
Ciągle szukam czapki na głowie, by ją zdejmować w szacunku dla starożytnych mieszkańców Apenińskiego Półwyspu.
Tak jak nie da się opowiedzieć, tak nie da się spokojnie za jednej wizyty wchłonąć w siebie całego piękna zamkniętego w trzech budynkach Kapitolu.
A przecież jest jeszcze pinakoteka, z Caravaggio, z ulubionym moim średniowieczem.
A same pomieszczenia, tak niezwykłe?
I tak mam troszkę więcej (od Moniki) odporności nabytej toskańskimi wyprawami, więc sama ruszam podziemnym przejściem ku absolutnie zachwycającemu skrzydłu zwanym Tabularium, w którym jest niewiele eksponatów, gdzie mury mówią o wiekach. Mało kto tu dociera, wyglądam na Forum Romanum, nurzam się w starożytności.
Miejsce zamieniam potem na rysunek. No, muszę! Bo słów mi brakuje.
I w końcu tonę! Egzaltacja sięga zenitu.
Trzecie skrzydło.
Tu już nie tylko rozumiem Mitoraja, tu chciałabym być rzeźbiarzem, pokazać, ile piękna kryje kamień.
Chodzę zupełnie ogłupiała i tylko mruczę pod nosem: tu trzeba przyjść wiele razy, tu trzeba przyjść wiele razy ...
Pojawia się smutna refleksja. Muzea to jednak bardzo trudne instytucje, w nienaturalny sposób gromadzą, kolekcjonują, zagęszczają obiekty przeznaczone do zupełnie innych miejsc, tworzone z myślą o dokładnej lokalizacji. Chyba niewiele dzieł sztuki stworzono z przeznaczeniem dla muzeum, a tym bardziej rzecz dotyczy czasów dawno minionych.
Nie jestem muzealnikiem, więc przypominam sobie jedynie część kolekcji autoportretów z Korytarza Vasariego, na którą składają się obrazy zamówione w celu jej wzbogacenia, jednak większość znanych mi muzeów wypełniają wyrwane z kontekstu obrazy, rzeźby.
Chyba, że muzeum dopasowuje się do dzieła?
Ale to już zupełnie inna opowieść - w następnym wpisie.