poniedziałek, 29 października 2012

MATKA BOŻA OLIWNA

Niedawno przyszedł sąsiad podarować świeżo wyciśniętą oliwę i tak od niechcenia (?) przypomniał, że mu kiedyś obiecałam malunek na dachówce. Udałam, że pamiętam i szybko wzięłam się za dotrzymanie słowa. Pogoda sprzyjała malowaniu, nic nie ciągnęło do wyjścia na zewnątrz.

Temat: Madonna.
Jaką namalować?
Motyw sam się wprosił :)
A dzisiaj rozpogodziło się, po kilku dniach totalnej ulewy, więc słońce, jak znalazł, do robienia zdjęć w plenerze.

sobota, 27 października 2012

TEKSTURA CZASU

Od razu, gdy minęłam bramę, zostałam pochłonięta przez czas. Pierwsze kroki i ... zaczęłam kolekcjonować jego ślady, upływ, działanie, kruszenie się, wzrastanie. Znaki odciśnięte w materii.  A przecież to tylko powierzchnia zjawiska zwanego czasem, poniekąd jego tekstura.

Dokąd pojechaliśmy w minioną niedzielę?
Nieopodal Lukki w Marli była sobie kiedyś posiadłość. O pierwszej niewiele wiadomo, pisemne wzmianki pojawiają się w 1517 roku, kiedy to nabyli ją Buonvisi. Zbudowali willę w stylu późnego renesansu, lecz ta  długo nie pozostała w ich rękach. W połowie XVII wieku na scenie pojawili się szlachetni Lukkańczycy Orsetti, którzy odnowili posiadłość, a w jej pobliżu zbudowali Palazzina del'Orologio. Niech Was nie zwiedzie piękna nazwa (Pałacyk Zegarowy), ten w oryginale zachowany budynek jest domem dla służby. Pokażę go w odpowiednim czasie, na razie wędrujmy dalej przez wieki.
Rodzina Orsetti, oprócz przebudowy i rozbudowy, zainicjowała powstanie barokowego ogrodu.  Udało im się osiągnąć nad wyraz elegancką formę parku-ogrodu.
W 1805 roku Napoleon zawłaszczył terytorium Lukki  i przeznaczył je na księstwo dla swojej siostry Elizy Baciocchi. Dosyć obszernie pisze o niej między innymi wikipedia, my pozostańmy w willi i jej otoczeniu. Została sprzedana władczyni za abstrakcyjną kwotę ok 700.000 franków - abstrakcyjną, bo nic mi ona nie mówi, ale zapamiętajmy tę liczbę. Villa w Marli to, oczywiście, jedna z wielu posiadłości, w których przebywała księżna Eliza. Wiadomo, że właśnie tu zapraszała jednego ze swoich kochanków - Paganiniego. Budynek zyskał wygląd neoklasycystyczny i takim pozostał do dziś.
W dość znacznym oddaleniu od głównej siedziby znajdowała się XVI wieczna willa biskupa Lukki, o którą Eliza wzbogaciła posiadłość, w zamian oddawszy inną willę z pobliskiego San Colombano.
Park i ogród zostały powierzone angielskiemu ogrodnikowi-pejzażyście, wynikiem czego na południu Alp pojawił się rzadko spotykany park angielski, z bogactwem drzew i kwiatów.
Od epoki Elizy willę w Marli nazywa się Willą Królewską.
Tymczasem nadszedł rok 1814 i Eliza zostaje wypędzona przez przedstawiciela korony brytyjskiej.
Dla niej nastały złe czasy, a dla ogrodu barokowego to był ratunek. Przerwano prace nad jego "zangielszczaniem".
Właścicielem Villa Reale staje się najpierw książę Parmy, potem Wielki Książę Toskanii, a następnie Król Wiktor Emanuel II, który przekazuje posiadłość swojemu synowi Karolowi. Następne pokolenia popadły w długi i w 1924 willę sprzedano hrabiostwu Pecci-Blunt, ich potomkinie są aktualnymi właścicielkami miejsca, które zawładnęło moim sercem. Dzięki temu rodowi przywrócono do świetności założenia ogrodowe sprzed wieków.


Jeśli myślicie, że długi już jest ten wpis, to szykujcie okulary i dobrą herbatę.
Ja dopiero zaczynam :) Przydługi wstęp, obrazuje, z jaką mniej więcej wiedzą namówiłam Krzysztofa na wyprawę.


W wyszukanych informacjach podaje się, że zwiedzanie możliwe jest jedynie z przewodnikiem o pełnych godzinach.
Pomyśleliśmy więc, że zajedziemy po 15, by najpierw pomyszkować po parku, a potem regularnie zwiedzać, jak na turystów przystało.
Wąska asfaltowa droga wiedzie przez okrągły plac, przy którym zobaczyliśmy bramę z powieszoną obok typową brązową tablicą wskazującą na zabytek.
Hmm. Wszystko pozamykane. Gdzie tu iść?
Samochody jadą dalej, parkingu jako takiego nie widać, pomiędzy dwoma budynkami w górę wiedzie jakaś kamienna dróżka.
Wypatrzyłam wyblakłe tabliczki. Krzysztof poszedł zadzwonić do drzwi. Po chwili otworzył je pan w podkoszulku, kazał chwilę poczekać i wpuszczono nas do środka. Tam nabyliśmy bilety i mapkę. Otworzono wielką bramę i powiedziano, że mamy sobie sami zwiedzać. Tylko park, bo willi się nie zwiedza.

Ja miałam w ręce aparat, Krzysztof plan i to on zarządzał kierunkiem zwiedzania.
Rzucił okiem na schemat i powiedział. że za bramą skręcamy w prawo, wbrew temu, co nam zalecała sprzedająca bilety starsza pani.

Szczęśliwie, bo poznaliśmy teren w najlepszej kolejności. Teraz dopiero zaczyna się moje zakręcenie na punkcie czasu.

Choć na początku kręciłam także nosem, że bilet 7 euro, ale za co? Nie widać, żeby utrzymanie parku spędzało właścicielom sen z powiek. Wszystko jakieś zapomniane, gazony i ławki dawno straciły stabilność, grzyby starzeją się w runie.

Gdzie tutaj włoski, barokowy ogród?
W końcu docieramy do stawu i przed nami otwiera się olbrzymia przestrzeń.
Czuję, że zaczyna się przygoda.
Świadomie zaglądamy najpierw za łukowe żywopłoty, omijając niezamieszkany "biskupi dom".
Robię zdjęcia, a Krzysztof idzie dalej i ... znika. Nie widzę go na końcu ścieżki, którą zamyka dziwny, wyłożony kamykami budynek.
Więc gdzie jest? Idę wzdłuż zaniedbanego kortu, mam jakieś skojarzenia z filmami, których akcja rozgrywa się w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku.
Tu nie ma Krzysztofa, jest po drugiej stronie ścieżki, za żywopłotem kryjącym basen i przebieralnie. Oczami wyobraźni widzę urocze zabudowane kostiumy kąpielowe, słyszę chichot pluskających młodych Włoszek.
Śmieją się nerwowo, bo jakiś amant skacze z trampoliny.
A może peszą się spotkaniem z Salvadorem Dali? Nie on jeden ze słynnych artystów tu przebywał. Tylko ten akurat chyba po wojnie.
Nic nie słyszycie?
Aa, bo czas już przeminął, zostały ślady wspomnień.
I bajecznie kolorowa przebieralnia.
Kolej na dziwny domek, to nimfeum zwane grotą bożka Pana. Czym jest nimfeum? W starożytnym Rzymie było to swoiste zakończenie wodociągu, rodzaj fontanny. Wszystko jasne, czemu tam kapie, siąpie, tryska. Ale czy musi być takie, hmm, kamyczkowe? Jakoś nie przekonałam się do często spotykanej w tutejszych ogrodach maniery sztucznych grot.
Po powrocie do domu znalazłam ciekawe zdjęcie Miltona Gendela, który wykonał portret hrabiny z rodu Pecci Blunt (wielkiej filantropki i mecenas sztuki) zrobione z podobnego punktu, jak moja fotografia.
Pomiędzy donicami z kwitnącymi nadal bugenwillami idziemy do byłej willi biskupa.
Mijamy zamkniętą kaplicę.
Dochodzimy do opuszczonego budynku.
Może on i opuszczony przez mieszkańców, ale wyobraźnia mnie nie opuściła. Zamieszkałam w willi. Będzie trochę sprzątania, ale nic to. Czyż nie warto się pomęczyć dla takich pomieszczeń, dla krużganku, studni, sali z olbrzymimi oknami (tam miałabym pracownię)?
I ogród nie za duży, akurat już zadbany.
Rozmarzyłam się.
Wędrujemy dalej. Na chwilę zaglądamy do ogrodu z lat 60. No tak, to nie moja bajka. Widać, że i właściciele nie wkładają zbyt wiele serca w jego utrzymanie. Tak z lekka wieje chłodem. Niby te same rośliny, co w innych zakątkach parku, ale jakoś inaczej, bardziej chropowato?
Ścieżka wiedzie ku rodowej kaplicy. Hmm, brama zamknięta. Obchodzimy ogrodzenie kaplicy i znajdujemy drugą bramę. Otwartą. Z wpatrzonym w kaplicę psami na słupach. Czego pilnują? Albo kogo?
Zaglądamy do środka. Tutaj ziemski czas stanął w miejscu.
Po wyjściu wchodzimy na długą aleję. Przekornie jednak nie pokonujemy całego odcinka, tylko skręcamy w przejście między krzewami wysokiego żywopłotu.
I znajdujemy się w raju. To znaczy ja na pewno, bo przecież znacie moją absolutną cytrynową fiksację. Owoców z  tylu krzewów chyba nie dałabym rady pokonać przetworami. A jeszcze biorąc pod uwagę dwukrotne owocowanie?
Dziesiątki cytrynowych cudeniek prowadzą ku prostokątnemu stawowi z rybami. Są! Faktycznie. Napisano, że z rybami, więc oto proszę, pływają wielkie karpie i pomniejsze, nie wiem co.
Na jednym krańcu stawu ustawiono rzeźby bóstw rzecznych symbolizujących niedaleką rzekę Serchio oraz Arno. Karpie dotleniają się pod spadającą bieżącą wodą.
To może ja tu zostanę?
Jednak nie.
Z racji kiedyś wykonywanej profesji kusi mnie miejsce w parku zwane teatrem zieleni, zielonym teatrem? Obydwie nazwy oddają rzeczywisty stan.
Najpierw mijamy Dianę z chartem i nieczynną fontannę.
W końcu znajdujemy się w teatrze.
Rośliny przycięto tak, by można wśród nich odgrywać przedstawienia. Jest wszystko: scena, budka suflera, kulisy. Jest nawet foyer. Zacienione, wręcz mroczne.
Nie mogłam się powstrzymać, powspominałam minione czasy wraz z trzema terakotowymi postaciami z komedii dell'arte.
Wracamy do długiej alei i nią docieramy do niezwykle malarsko z daleka wyglądającego budynku Palazzina dell'Orologio. Z bliska struktura nie traci na malarskości, mimo wyraźnego zaniedbania.
Z podwórza w głębi dobiegają odgłosy zamieszkania. Wściubiamy nosy, gdzie się da.
Duże i brudne szyby strzegą dostępu do olbrzymiej makiety posiadłości. Kiedy ją wykonano? Dla kogo? Jest już na niej basen i przebieralnia, ale wyższa niż oryginał. Gdybym była małą dziewczynką, to chyba oszalałabym ze szczęścia mogąc bawić się  domkami. A może nawet już jako mocno dorosła nie miałabym nic przeciw posiadaniu takowych?
Pomiędzy żywopłotami znajdujemy przejście do drugiego teatru, tym razem teatru wody. Już mnie nie kusi odgrywanie scen, bo tutaj głównym aktorem jest woda. Gdzie mi z nią konkurować?
No i docieramy do willi.
Budynek cichy, zamknięty. Czy ktoś tu jeszcze mieszka? Wokół zadbane ogrody, gazony, poprzycinane krzewy. Ktoś poświęcił im wiele czasu.
Tylko ta cisza.

Sądząc z mapy, trasa spaceru miała mniej więcej 3 km. Na pokonanie tej odległości poświęciliśmy niemal trzy godziny.

kliknij mapę, by móc ją przeglądać
Równo z godziną zamknięcia parku przechodziliśmy przez bramę, która jak w zaczarowanym świecie, sama się przed nami otworzyła. Nawet nie zadzwoniliśmy dzwonkiem umieszczonym przy wyjściu, co miało oznaczać, że chcemy wyjść.

Ale, ale ...
Czas zawinął pętlę.

Wracając, odwiedziliśmy Marię Bandoni z Villi Costa, podrzuciliśmy obiecane kalendarze, dla niej i dla niezwykłego lokatora Giampiero.
Od Marii dowiedzieliśmy się dwóch ciekawych rzeczy.
Gdy się zwiedzało z przewodnikiem, chodziło się w ten sposób, by mieszkańcy willi nie widzieli turystów.
Skąd więc nasze szczęście?
Zapewne przyczyna leży w drugiej usłyszanej nowinie.
Napisałam, żebyście zapamiętali cyfrę zakupu willi przez siostrę Napoleona?
Posiadłość została wystawiona na sprzedaż. Cena wywoławcza 45 mln euro. Znalazłam potem artykuł, w którym mówi się o 10 chętnych, w tym Rosjanach, Arabach oraz Europejczykach. To dużo mówi o samym autorze notki i o obawach, w jakie ręce przejdzie niewątpliwy skarb spod Lukki.

Na razie nie panikujmy. Zatrzymajmy pod powiekami ślady czasu. Nawet te najprostsze.

poniedziałek, 22 października 2012

DALLA PAOLA - po toskańsku: "U Pauli"

Kilka domów ode mnie mieszka Paula, świetna krawcowa, ale też i świetna kucharka. Bardzo lubię, gdy nas zaprasza do siebie na pizzę, gdyż atmosfera takiego wieczoru jest absolutnie nie do odtworzenia w żadnym lokalu.
Wieczoru?
Tak, bo jeśli pizza, to tylko wtedy, gdy się uda zebrać wszystkich domowników, no i gdy się rozpala drewno w piecu. A piec u Pauli to obiekt mojej zazdrości, mimo niewielkiej kuchni, otwór do niego jest właśnie w tym pomieszczeniu.
Kiedy tym razem zostaliśmy zaproszeni na pizzę, postanowiłam w końcu poprosić ją o możliwość fotografowania swoistego przedstawienia.
Bohaterem są ręce gospodyni wyciskające nieregularne placki,
wałek przypominający raczej gruby kij,
szuflada pełna poporcjowanego i już wyrośniętego ciasta (na własnym zaczynie, z mąki prosto z młyna), 
dodatki do schiacciaty (białej pizzy)  i to, co nakłada się na samą pizzę.
Zadziwiające, bo nie jestem wielką miłośniczką pizzy, a u Pauli zupełnie o tym zapominam.
Najpierw jem samo ciasto z aromatyczną mortadelą lub pyszną kiełbasą ze sieneńskiej świni. A potem usiłuję (bo wieczór, a ja przecież nie jem kolacji) zmieścić jeszcze chociaż pizzę z kiełbasą i stracchino oraz mój przebój absolutny - z gorgonzolą i gruszką. Wszędzie pojawia się jeszcze sardyńska suszona mozarella. Sardyńska, bo Paula pochodzi z Sardynii. Tata daje jeszcze radę pizzy ze świeżym prawdziwkiem zebranym w okolicach Abetone, pokrojonym tuż przed włożeniem do pieca. Mimo, że się wzdraga przed zjedzeniem czegoś o imieniu własnej córki, kusi się jednak na aromatyczny czerwony sos parujący z margherity.
Nikt już nie miał ochoty na pizzę z nutellą, jako deser, gdyż przyniosłam moje imieninowe ciasta.

Wszystko przegadane, zagadane, więc nie dziwi jeden zapomniany placek. Wystarczy przecież kilka minut, a w miejsce pachnącej pizzy pojawia się węgielek. Nie do końca zrozumiałam też relację między sposobem ugniatania ciasta a jego poduszkowymi efektami. Chyba (?) wałkowanie więzi pęcherze powietrza, a ugniatanie palcami nie, a może na odwrót?

Do domu wracałam z pełnym żołądkiem i małymi baletnicami. No bo jak nazwać pewne przedziwne papryczki? Dobrze, że jestem ciekawska i zapytałam Paulę, co też się suszy na tarasie. Pomidorów to nie przypominało. Zostałam odesłana do rośliny z przeciwległego kąta tarasu i zwariowałam.
Takie małe czerwone patisonki. Paula namówiła mnie, bym sobie zerwała, ile chcę. Nie śmiałam ogołocić całego krzaczka, ale z tego, co wzięłam, mam mocne postanowienie wyprodukowania nasionek.
Żebym tylko nie zapomniała o rękawiczkach, bo ponoć piekielne to peperoncino.
A jak bardzo spodobała mi się ich forma, niech świadczy sesja zdjęciowa z papryczkami.
A teraz kończę wpis i w brzuchu mi burczy na widok wszystkich pyszności. Czy ja w ogóle powinnam pisać o jedzeniu?

LOSOWANIE KALENDARZA

Tym razem przygotowałam się, jak należy, wydrukowałam numerki, na bieżąco sporządzałam listę zgłoszonych, więc po wyprowadzeniu i nakarmieniu psów (nie chciały ustąpić) poprosiłam Krzysztofa o zastąpienie maszyny losującej.
Liczba chętnych jest imponująca. Aż żal było mi  wykluczyć kilka osób, które odpadły z przyczyn formalnych. Trzymam się bardzo ściśle warunków, żeby nie zepsuć losowaniem sympatycznej zabawy.
Oto więc ostateczna lista osób spełniających wszystkie warunki uczestnictwa:
1. MIRIAM  9 października 2012 19:12 
2. Asia i Wojtek  9 października 2012 19:22
3. MADE BY MA-MA  9 października 2012 19:23
4. ~iwona~  9 października 2012 19:28
5. agajka   9 października 2012 19:57
6. Ewa  10 października 2012 11:55
7. Anonimowy  9 października 2012 20:20 Maryla
8. Anonimowy  9 października 2012 20:43  beata kosman
9. Miśka  9 października 2012 20:55
10. Anonimowy  9 października 2012 21:00 Aleksandra z Katowic
11.Kasia z Podlasia  9 października 2012 21:50
12. Moje podróże  9 października 2012 22:09
13.Malinowa Żyrafa  9 października 2012 22:17
14. Ewelina T.  9 października 2012 22:21
15. Anna W.  9 października 2012 22:44
16.czarna  9 października 2012 23:57
17. ina i Sewa  10 października 2012 00:51
18.Anonimowy  10 października 2012 03:44 Marysia R.
19. Anonimowy  10 października 2012 08:50 Ania K.
20. Anonimowy  10 października 2012 08:52 Kinga
21. Anonimowy  10 października 2012 09:23 Agnieszka Jamróz
22. ALICJA2012  10 października 2012 10:03
23.aldi  10 października 2012 11:55
24. maszka  10 października 2012 12:25
25.Paweł R  10 października 2012 12:56
26. Mażena  10 października 2012 15:29
27.Ania   10 października 2012 19:43
28. Anonimowy  10 października 2012 20:29 P. Dorota
29. Anonimowy  10 października 2012 21:36 Basia F.
30. wildrose  10 października 2012 21:41
31.gorzowianka  10 października 2012 21:57  koleżanka z klasy Ewa A dawniej S
32. Mila  10 października 2012 22:49 
33. Dom Rozalii  11 października 2012 00:33
34. Anonimowy  11 października 2012 09:33  Joanna z opolskich klimatów
35. Mariam  11 października 2012 10:55.
36. Anonimowy  11 października 2012 13:00 Joanna
37. tabu 11 października 2012 16:42
38. Anonimowy  11 października 2012 18:26 marzenacegielka@o2.pl
39. Joanna  11 października 2012 19:02
40. Agafja 14 października 2012 16:35
41. Dominika  14 października 2012 20:56
42. Moje pasje  15 października 2012 20:59
43. Anonimowy  16 października 2012 10:35 Annamaria
44. Anonimowy  16 października 2012 19:01  gosia1mk
45. emilystar16 października 2012 20:41
46. mariankajedna 17 października 2012 21:02
47. Anonimowy 18 października 2012 20:43  irena z Poznania
48. Polly 19 października 2012 13:18
49. e  19 października 2012 15:03
50. feetalld 20 października 2012 08:40
51. Zaplątana 20 października 2012 10:
52. Anonimowy 21 października 2012 13:37 Marzena z Łodzi
53. Anonimowy 21 października 2012 15:42 Mariola
54. Anonimowy 21 października 2012 22:24 Bengi11 

A zwycięzcą jest:

Z całego serca gratuluję!

Joanno (nr 39)
poproszę o kontakt mailowy z prawdziwym adresem pocztowym. Kalendarz jest już w Polsce i czeka na wysłanie.
Wszystkim pozostałym uczestnikom dziękuję za udział, a chętnych do nabycia kalendarza po kosztach przesyłki z Włoch, chcę pocieszyć, że istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że na początku grudnia odezwę się z nowiną. Wydrukowaliśmy dość spory nakład. 

sobota, 20 października 2012

KULINARNE ŚWIĘTOWANIE

Tym razem festa moja prywatna, nie parafialna.
Najpierw ktoś gotował za mnie, potem ja szykowałam coś dla gości.
"Za mnie" oznacza, że pryncypał zaprosił Tatę i mnie na imieninowy obiad do stodoły.
Do stodoły?
A tak, bo to nazwa miłej restauracji powstałej w miejscu autentycznej stodoły.
W mocno deszczowy poniedziałek przejechaliśmy na drugą stronę Pistoi, w kierunku Prato, by zjeść w lokalu "Il Fienile", polecanym przez "Gambero Rosso".

Pokaż Il Fienile na większej mapie

Od początku wita nas prostota, taka z lekka surowa, bez zbędnych ozdobników, ale przytulna. Byliśmy w dolnej sali, z widokiem na kuchnię, co bardzo lubię.
Proste stoły i krzesła, na nich lniane obrusy i młoda bazylia w białych pojemnikach. Pod sufitem na kablach skręconych jak linki zwisają lampy ze starymi żarówkami, na ścianach nowoczesne kinkiety.
Po rozmowie z kelnerem rozjaśnił mi się ten ciekawy minimalizm, taki poniekąd męski. On wraz z bratem jest właścicielem restauracji, którą odkupił od ... pistojskiej diecezji
Tak jak wystrój cieszył moje oczy, tak jadło przemile wypełniło żołądek. Nie zdecydowaliśmy się na przystawki, chcąc spróbować dwóch dań.
Jesień, więc w menu pojawiły się zupy. Panowie wzięli prawdziwkową, a ja z mieszanką roślin strączkowych i zbóż. Moja zupa była pyszna, ale przyznam się, że mimo, iż grzyby mnie nie ciągną, i tę zupę ze smakiem mogłabym zjeść. Wspaniały początek posiłku. A na drugie każde z nas wzięło coś innego, Tata - kaczkę z grilla, Krzysztof - flaki (tak, tak, tutaj są gęste i występują na liście drugich dań), ja - królika z grilla. Każdy zamawiający osiągnął stan pełnego zadowolenia, który tylko wzmocnił się deserem.
Tym razem Tata wybrał coś innego - ciasto z orzechami i winogronami, a Krzysztof i ja coś, co po włosku nazywa się biancomangiare, (po polsku to blamanż), rodzaj galaretki ze śmietany podanej z utartymi orzeszkami pistacjowymi i czekoladą.
A co istotne! Podane bardzo, bardzo pomysłowo :)
Na koniec wspomogliśmy trawienie dobrym digestivo (zresztą w podarunku od firmy).
Pożegnaliśmy się z właścicielem zapewniając, że jeszcze do niego wrócimy. Na pewno!
Więcej o restauracji na ich stronie internetowej "Il Fienile".
A teraz specjalnie dla panów z "Il Fienile" tłumaczenie na włoski, dzięki uprzejmości Joanny z VisiToscana, sama mogę gadać, ile wlezie, ale pisać w tym języku jeszcze nie mam śmiałości.


Questa volta si tratta della mia festa, non parrocchiale.
Prima, qualcuno cucinava per me, poi io cucinavo per i miei ospiti.
"Per me," significa che il mio capo ha invitato sia mio Padre che me al pranzo al fienile. 
Al fienile?
E proprio così, questo è il nome di un bel ristorante che è stato ricavato da un autentico fienile.
Lunedi scorso, giornata molto piovosa, siamo andati dall'altra parte di Pistoia, in direzione Prato, per mangiare a "Il Fienile", ristorante raccomandato dal "Gambero Rosso".
Senza fronzoli ma molto accogliente. Eravamo nella sala di sotto con vista della cucina, è proprio quello che mi piace molto. 
Semplici sedie e tavole con le tovaglie di lino, con basilico fresco nei contenitori bianchi come centro tavola.
Dalla soffitta, sui cavi intrecciati come se fossero di corda, erano attaccate delle lampadine di una volta, alle pareti invece applique moderni.
Solo dopo la conversazione con il cameriere ho capito il motivo di questo minimalismo nell’arredamento direi tipico maschile. Lui e suo fratello sono i proprietari del ristorante, che è stato acquistato dalla ... curia pistoiese. Così come i miei occhi apprezzavano l’arredamento, altrettanto il cibo deliziosamente riempiva il mio stomaco. Abbiamo deciso di saltare gli antipasti per poter provare sia il primo che il secondo.
Siamo in autunno, pertanto nel menu appaiano le zuppe. I Signori hanno ordinato la zuppa di funghi porcini, io invece la zuppa con il misto di vari legumi e cereali. La zuppa era deliziosa, ma devo ammettere che, anche se i funghi non mi attirano, ho invece mangiato questa zuppa con grande gusto. Ottimo inizio per il pranzo. Come secondo, ognuno di noi aveva ordinato qualcosa di diverso, Papà - anatra alla griglia, Cristoforo la trippa (sì, sì, qui in Toscana è piuttosto densa e nel menu appare fra i secondi), io - coniglio alla griglia. Tutti abbiamo raggiunto uno stato di completa soddisfazione, che è stato ben rafforzato del dessert.
Questa volta, Papà ha scelto qualcosa di diverso - torta con noci e uva, e Cristoforo ed io abbiamo preso qualcosa che in italiano si chiama Biancomangiare, (in polacco è blamanz) una specie di gelatina della panna montata con i pistacchi grattugiati e cioccolato.
Una cosa senza dubbio molto importante! Tutto è stato servito ed esposto in modo molto, molto interessante :)
Alla fine del pranzo abbiamo accelerato la digestione con il buon digestivo (nota bene offerto dai proprietari).
Abbiamo salutato il proprietario con la promessa che ci rivedremo ancora. Senz’altro!
Maggiori informazioni troverete sul sito del ristorante "Il Fienile".
Ed adesso, la traduzione in italiano fatta apposta per i proprietari del "Il Fienile", grazie alla gentilezza di Joanna da VisiToscana.


Druga część świętowania, to, po dwóch dniach, spotkanie w domu, przy słodkim, głównie na sposób polski. Był więc napoleonek (pieczony przeze mnie od chyba już 30 lat), sernik z czekoladowym ciastem (z przepisu Moje Wypieki) oraz szarlotka (polecona przez Majanę, znaleziona przez nią na blogu Słodkie Fantazje)
Z toskańskich przepisów wykorzystałam już tu opisywane gruszki w Chianti, lecz zmieniłam gatunek na gruszkę coscia, mniejszą i bardziej miękką od williams, sprzedawanych tu często jako zielone i twarde.
Wszystko skończyło na stole, a potem w żołądkach zadowolonych gości.


Nie znajduję na blogu przepisu na napoleonka, więc go zapisuję ku potomności:

NAPOLEONEK Z CZASÓW PREHISTORYCZNYCH BYCIA NASTOLATKĄ
ciasto: 
1/2 kg mąki 
15 dag cukru 
10 dag masła (nie używam margaryny)
2 jajka 
3 łyżki miodu 
łyżeczka sody oczyszczonej 
olejek rumowy (niektórzy mówią, że wlewa się kilka kropel - ja zawsze dawałam całą fiolkę) 

Wszystkie te składniki wymieszać i wyrobić na jednolitą masę, rozdzielić na dwie części, każdą wałkować w placek (dzięki małemu wałeczkowi robię to już na blasze)
Piec około 15 min w temp. 200. uważać żeby nie spiec ciasta, wystarczy jak się delikatnie zazłoci. 
Zostawić placki do wystygnięcia.

krem: 
3 szklanki mleka 
szklanka cukru 
cukier wanilinowy 

2 czubate łyżki mąki 
2 i 1/2 łyżki ziemniaczanej 
2 żółtka 
1/2 kostka masła 
ewentualnie spirytus (wódka, innych alkoholi nie testowałam) 
mogą być orzechy, lub inne dodatki 

Odlać 1/2 szklanki zimnego mleka, resztę zagotować z cukrami, 
w zimnym mleku rozprowadzić mąkę i wlać do gotującego się mleka (jak w budyniu), dobrze jeśli budyń wyjdzie dość gęsty bo wtedy można dodać dużo alkoholu, 
budyń koniecznie ostudzić 
Mikserem rozprowadzić masło z żółtkami i dodawać do tego budyń, aby otrzymać w miarę jednolita masę, jeśli są grudki, alkohol może je wygładzić
Alkohol dodajemy na koniec ucierania.
Można też dodać bakalie. 

polewa: 
wzięłam z przepisu Moje Wypieki, bo chciałam błyszczącą. 

i końcówka: 
Jeden placek na spodzie, na to krem, potem drugi placek, polewa, na którą można wyłożyć orzechy (migdały). Ciasto należy robić dzień wcześniej, bo placki muszą nasiąknąć wilgocią z kremu i zmięknąć oraz scalić wszystko w nierozjeżdżającą się całość.

czwartek, 18 października 2012

DWA SPACERY, JEDNA RADOŚĆ

Dzieli je tydzień i miejsce, ale przyjemność ta sama.
Na początek trochę tajemnicze zdjęcie, które wyjaśnię na końcu wpisu.
Zacznę od pierwszego spaceru, wzdłuż rzeczki Stelli, dokąd zabrałam Tatę oraz Joannę ze starszą córką.  Zosia lubi psy, a najlepiej prowadzić je na smyczy. Trzeba więc zadowolić obie strony. Najpierw psy hasają, a gdy się zmęczą, Zosia chwyta za smycz.
I wszyscy są zadowoleni :)
No bo jak tu nie cieszyć się leniwym słońcem, leniwym krokiem i leniwym wzrokiem wodzącym po okolicy?
A potem w zaciszu domu siadam przed zdjęciami i nie mogę wybrać.
Bo może to najciekawsze?
A może jednak następne ujęcie?
Tego też żal:
Pomocy!
Mija tydzień, po różnych świętach, deszczach i wszelkich innych zajęciach, przychodzi łagodne słońce i w innym składzie idziemy na spacer. To znaczy podstawowy skład jest zachowany: osiem łap i wiele radości.
Tym razem Tata, Krzysztof i ja poszliśmy wzdłuż starej Drogi Krzyżowej wiodącej do Giaccherino. Bardzo lubię to miejsce, niby miasto na wyciągnięcie ręki, a jednak wiejsko. My kłaniamy się kapliczkom. Kapliczki kłaniają się nam.
Nad Druso za to pochyliła się koleżanka.
Zatrzymaliśmy na chwilę czas.
Dla nas chwila oddechu, dla innych wytężona praca.
Zaczęły się!
Zbiory oliwek.
Ten spotkany miał bardzo kameralny i rodzinny charakter. Zbieracze precyzyjnie rozkładali siatkę i powolutku, specjalnymi drapakami ściągali fioletowe oliwki z gałęzi. Bywało, że drzewko nie wyrosło jeszcze duże, wystarczył wtedy parasol zamiast siatki.
 Ot, cała tajemnica pierwszego zdjęcia :)