Dziś chciałabym Wam w miarę krótko opowiedzieć co nieco o moim makijażu oka z 3 kosmetykami Maybelline, które polecałam Wam już w poście z drogeryjnymi ulubieńcami, na których warto zwrócić uwagę w Rossmannie. Mówić to jedno, pokazać drugie :) Dlatego dziś mam nadzieję będzie krótko i treściwie o głównych bohaterach:

- kredce do brwi z cieniem BROWsatin
- żelu utrwalającym brwi BROWdrama
- tuszu do rzęs Lash Sensational (formuła tradycyjna)

Jeśli jesteście ciekawe, co można za ich pomocą na oku zmalować, zapraszam na post!



O moich brwiach można powiedzieć tyle, że nie ma ich za dużo i są bardzo jasne - kolor włosów na głowie typowo polski, więc i włoski nijakie. Ale od czego są kosmetyki? Nie spodziewajcie się tylko cudów, bo dalej trzymam się naturalnego wyglądu, w nieco tylko 'pokolorowanej' formie.

1. Pierwszym krokiem jest przypudrowanie okolic brwi, dzięki czemu lepiej trzyma się na nich kredka/cień/żel. Po przypudrowaniu przeczesuję włoski szczoteczką, jaką znajdziecie na allegro za grosze lub możecie wyczyścić taką ze zużytego tuszu. Ważne, żeby Was nie drapała. Po brwiach przychodzi czas na przeczesanie rzęs i można się zabierać za krok drugi.

2. Zawsze zaczynam od brwi, sama nie wiem czemu. Może dlatego, że bez tej 'ramy' czuję się goło? Świetnie sprawdza się u mnie kredka BROWsatin w kolorze dark brown, ale nie sugerujcie się nazwą za mocno. Jest to chłodny, nieco ciemniejszy brąz, który wygląda bardzo naturalnie nawet na takich lichotach jak moje. Maluje, przeczesuje, maluje, przeczesuje do momentu, aż uzyskam pożądany efekt. Jak pewnie wiecie kredka Maybelline oprócz bardzo cienkiego i precyzyjnego rysika posiada również gąbeczkę z cieniem, której w ogóle nie używam. Rozmazuje ona całą naszą pracę i wygląda to nieciekawie. 



3. Chociaż włosków nie mam zbyt wielu, to jednak utrwalający żel się przydaje. BROWdrama nie jest może wybitny, ale w porównaniu do Wibo czy Eveline, jego ogromnym plusem jest delikatny odcień (medium brown) oraz szczoteczka. To taka śmieszna kulka, której na początku się obawiałam. Niesłusznie, bo dzięki temu wypukłemu kształtowi jest precyzyjna i przy takich brwiach jak moje sprawdza się doskonale. Sam żel utrwala nieźle i nie muszę się martwić o brwi w ciągu dnia. Kolor to medium brown.

4. Czym byłoby oko bez pomalowanych rzęs? A no smutnym korniszonkiem. Dlatego tak bardzo lubię tusz Lash Sensational, który podkręca moje proste jak druty rzęsy, dobrze je rozczesuje i nadaje naprawdę ładny, czarny kolor. Do tego trzyma się cały dzień i nie kruszy, nawet jeśli rzęsami zahaczam o okulary ;) Wiem, że opinie na jego temat są bardzo mieszane. Dla mnie jednak jest to jeden z lepszych tuszy, jakie ostatnio miałam. Szczoteczka to wygięty grzebyk, którym docieram do najmniejszych włosków w kąciku zewnętrznym, bez ciapania całej powieki. Sukces! 




I tak właśnie w akcji wyglądają moi ulubieńcy. 
Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej o którymś z nich, piszczcie śmiało :)

pozdrawiam
Adrianna


Ps. Małe porównanie kolorów kredek: u góry dark blond, całkowicie ciepły i u mnie wpadający w rudy, a na dole dark brown. Jak mówiłam, nie warto bać się jego nazwy :)





Tak! Długo myślałam nad tytułem posta, ale wymyśliłam! :) Nie jest może zbyt odkrywczy, ale problem natury 'wiem co będzie w poście, ale nie mam pojęcia jak go nazwać' to mój koszmarek. Więc nie będę już marudzić, tylko przechodzę do listy kosmetyków, które warto według mnie wrzucić do koszyka, kiedy już wylądujecie w Rossmanie. Zapraszam!




Pierwszy rzut obniżkowy -49% obejmuje szminki, błyszczyki, kredki do ust, lakiery oraz produkty do pielęgnacji paznokci i trwa od 2 do 6 listopada. Nie jestem błyszczykowa zupełnie, nie lubię jak na ustach coś mi się klei i przyciąga jak magnes wszystkie włosy i paprochy, więc... wybieram szminki. Pierwszą z nich jest matowa szminka Bourjois Rouge Edition Velvet. Jeśli szukacie naturalnego koloru w zgaszonym różu, polecam nr 10 don't pink of it!. Mat, lekka konsystencja, bezproblemowe rozprowadzanie produktu na ustach i trwałość, która jest ogromnym plusem. To w sumie mój kolor ust, więc czuję się w nim świetnie. Po wrzuceniu do koszyka burżujki, swoje kroki kieruję do szafy Revlon po... Just Bitten Kissable w kolorze 001 honey douce. To pierwsza szminka w kredce, którą naprawdę polubiłam! Kolor znowu naturalny, w podobnej tonacji, ale bardziej nasycony, żywy i nałożony lekką ręką - transparentny. Trwałość świetna, bo pigment wgryza się w usta i zostaje na nich naprawdę długo. Uważajcie tylko na zapach! Jeśli nie lubicie mięty, to nie jest kosmetyk dla Was. 




Usta pomalowane, więc czas na paznokcie. Z szafy Sally Hansen łapię bez zastanowienia kolejne butelki genialnego i najlepszego jak dotąd preparatu do usuwania skórek Cuticle Remover oraz świetnego zarówno w jakości, jak i cenie topu przyspieszającego wysychanie lakieru Insta Dri. Ulubieńcy wszechczasów? Chyba tak!




Drugi rzut obniżkowy -49% obejmuje tusze do rzęs, cienie do powiek, eyelinery oraz kredki do powiek i trwa od 7 do 13 listopada. W tej kategorii sama się waham, ponieważ tusz do rzęs Maybelline Lash Sensational lubię bardzo, ale niestety ma on sporą wadę - szybko zaczyna gęstnieć. Efekt jaki daje na rzęsach jest naprawdę świetny i w pełni mnie zadowala, ale trochę mnie ta gęstość drażni...
Kolejnym kosmetykiem wartym spróbowania jest cień w kremie z nowej, matowej serii Maybelline Color Tattoo Creamy Mattes. Ja mam akurat kolor 91 creme de rose i dla mnie to idealny kolor bazowy. Świetnie maskuje nierówny koloryt powieki i czepnąć mogę się jedynie trwałości. Poprawkę biorę oczywiście na fakt, że moje powieki to straszne tłuciochy i jeśli macie z takimi problem, to nie spodziewajcie się, że cień zostanie na powiece od rana do wieczora. 
Zostając w szafie Maybelline śmiało wyciągam rękę po kosmetyki do brwi. Kredka z cieniem BROWsatin oraz żel do brwi BROWdrama sprawdzają się u mnie świetnie. Dobrą trwałość kredki, która jest dość woskowa i już sama w sobie 'trzyma' włoski (jeśli macie tak liche jak ja) doprawiam jeszcze żelem, który utrwala efekt zarówno koloru, jak i kształtu. Lubię go również łączyć z pudrem do brwi Golden Rose w kolorze 104, ale to już historia na inny post.


Trzeci rzut promocji -49% obejmuje pudry, podkłady, róże, bronzery oraz korektory i trwa od 14 do 20 listopada. Tutaj z mojej strony nic mądrego nie usłyszycie, bo podkładu praktycznie nie używam. Mam krem BB z serii HYPOAllergenic Bell, ale cud nad Wisłą to z pewnością nie jest... Sięgam po niego rzadko i przekonać się nie mogę. Mam też korektor Bell BB Cream i tutaj historia wygląda podobnie. Niby bym coś chciała, ale moja mieszana, mocno przetłuszczająca się skóra niewiele kosmetyków kolorowych toleruje. Pozostaje więc pomarzyć o zakupach i przypomnieć Wam o świetnym, matującym pudrze Rimmel Stay Matte. Miałam kilka opakowań i chętnie kupię następne. W kwestii różu mam na oku tylko jedną sierotkę i jest nią Max Factor Creme Puff w kolorze nude mauve. Oglądam, oglądam i nie wiem sama czy kupić, czy nie. Jakieś rady? :)


Jak widzicie nie jestem najbardziej pomocną osobą w sieci, jeśli na drogeryjnych promocjach miałyście plan poszaleć. Ale przedstawiłam Wam kosmetyki, które lubię i po które chętnie sięgam. Pojawiło się też kilka takich, po które chętnie sięgnę, jeśli poczuję przypływ zakupowej weny :) Pozostaje mi życzyć Wam owocnych łowów i samych odpowiedzialnych klientek, które nie będą maczać paluchów w każdym słoiczku!

pozdrawiam

Adrianna 

PS. Pierwsze zakupy już poczynione!


Rimmel 60 seconds super shine w kolorze 340 berries and cream
Astor Quick&Shine w kolorze 502 hot chocolate season 
Rimmel Salon Pro w kolorze 711 punk rock 





Chciałam wprowadzić cyklicznych ulubieńców, ale coś mi to nie bardzo wychodzi... Ostatni taki post napisałam w maju, więc moja systematyczność praktycznie nie istnieje. Ale dziś, na osłodę, mam dla Was moją ulubioną, pielęgnacyjną czwórkę, bez której ostatnimi czasy funkcjonować prawidłowo na płaszczyźnie łazienkowej nie umiem. Zapraszam! 




O zestawie do skóry problematycznej Balneokosmetyki z wodą siarczkową myślałam bardzo długo. Kupiłam i nie żałuję :) Moim ulubieńcem została biosiarczkowa maska oczyszczająco-wygładzająca do twarzy, szyi i dekoltu. Na pewno nie poleciłabym jej dziewczynom z cerą wrażliwą i drażliwą - bo chociaż ja takiej nie mam - pieczenie zaraz po aplikacji, nazwane zalotnie przez producenta 'mrowieniem', wyczuwam dość wyraźnie. Maskę trzymam na oczyszczonej wcześniej twarzy 10-15 minut, następnie zmywam wodą. Skóra po zabiegu jest oczyszczona (szczególnie pory!), wygładzona i przyjemnie miękka. Plusem jest również to, że maska nie wysusza skóry. 

Maseczki używałam do tej pory 'od czasu do czasu'. Producent sugeruje również siedmiodniową kurację i przy pełnej recenzji na pewno dam znać co z tego wyszło. Zachęcone? Więcej o całym zestawie przeczytacie na stronie producenta




Chociaż w mojej szafce stoi już od jakiegoś czasu Foreo Luna Mini, chętniej sięgam po ściereczkę muślinową do oczyszczania twarzy The Body Shop. Moja skóra nigdy nie była gładka sama z siebie, kiedyś bardzo często używałam peelingów mechanicznych czy żelów peelingujących, później do mojej pielęgnacji dołączyły szczoteczki i różnej maści gąbeczki. Ale to właśnie muślina używana raz dziennie daje najlepsze efekty - moja skóra nie jest podrażniona, ale gładka i dużo lepiej wchłaniają się w nią kremy czy trzyma makijaż. Plusem jest również to, że ze ściereczką używać mogę każdego kosmetyku, który akurat mam w łazience - z Foreo niestety trzeba uważać. 

Z pewnością wrócę jeszcze do Luny, jak tylko trafię na odpowiedni żel (aktualnie mam Biosiarczkowy Balneokosmetyki, a w kolejnce czeka Neutrogena z drobinkami). Jeśli nie macie obok siebie sklepów The Body Shop - polecam poszukać muśliny na allegro. Ja za swoją płacę w granicach 20zł z przesyłką. 




Intensywnie nawilżający jabłkowy szampon Lavera wpisał się idealnie w mój dość zawiły program pielęgnacji włosów i skóry głowy. Świetnie zmywa oleje i idealnie nadaje się do pierwszego mycia - w kolejnym używam już mniej naturalnego szamponu. Pachnie cudownie, jabłkowo i orzeźwiająco. W czasie upałów był wybawieniem dla skóry głowy :) Odświeżał, a wlosy odbite były u nasady. Szkoda tylko, że w sieci jest o wiele droższy niż na półce w DM. 

Ale... jeśli będziecie miały okazję go spróbować, serdecznie polecam. Nie zauważyłam też dramatycznego kołtunienia, co jest bardzo częste przy szamponach naturalnych. Jestem coraz bardziej ciekawa kosmetyków Lavera. 




Hydrolatu różanego już kiedyś do twarzy używałam, ale nie doceniłam tak mocno, jak teraz. Hydrolat z róży damasceńskiej ze strony mazidła.com zastąpił bardzo udany tonik Sylveco (wiem, że miałam napisać o toniku i żelu tymiankowym posta, ale z karty zniknęły mi zdjęcia produktów tej marki... przy kolejnych opakowaniach o nich napiszę, wybaczcie) i ta zmiana przy aktualnej pogodzie była naprawdę dobrym krokiem. Skóra po przetarciu hydrolatem jest świeża, nie klei się i przyjemnie pachnie różą. Krem nałożony na taką bazę świetnie się wchłania. 

Chcę w końcu wypróbować maseczki tonikowej, w tym wypadku hydrolatowej (więcej o tonikach i maseczce tonikowej tutaj). W Naturze dostępne są za ok.5zł skomprezowane maseczki, które powinny być do tego celu idealne. Zobaczymy, co z tego wyjdzie :)


I to by było na tyle w kwestii ulubieńców :) Nie ma ich dużo, ale to takie moje perełki, które naprawdę świetnie się sprawdzają. Makijaż praktycznie u mnie ostatnio nie istnieje, więc może przy następnej okazji o czymś Wam z tej kategorii opowiem.

A co Was ostatnio zachwyciło?

pozdrawiam
Adrianna





Od maja na blogu nie było denkowego posta, a torba z pustakami pęka w szwach. Czas najwyższy, żeby w kilku słowach opowiedzieć Wam o tym, co ostatnio w mojej kosmetyczce miało swoje pięć minut. Żeby nie zanudzać za bardzo podzieliłam swoje zużycia na 3 grupy - kosmetyki do twarzy, do włosów i do ciała. Dziś zapraszam na włosowe podboje, a w nich między innymi mój topowy szampon z mocznikiem Isana, odżywka Timotei z wiosennego pudełka JoyBOX (tutaj zobaczycie zawartość) oraz mniej udane spotkanie z Petal Fresh. Zapraszam! 




Isana Med, szampon do włosów z mocznikiem

Szampon, którego nie wiem już sama którą butelkę zużyłam. Śmiało mogę stwierdzić, że to jedyny ratunek dla mojego skalpu, który mocno ostatnio kaprysi - o sprawcy niebawem. Kosmetyk dobrze myje, chociaż do zmywania oleju wolę używać coś lżejszego. W moim wypadku szampon Isana z serii MED idealnie uspokaja i nawilża przesuszony skalp, nie obciąża włosów (jeśli nie używam go co mycie przez dłuższy okres czasu) i pozostawia włosy miękkie, czyste i bez kołtunów. Odżywki oczywiście używam, ale nawet jeśli ją pominę nie rwę włosów z głowy :) Producent twierdzi, że zawartość 5% mocznika pielęgnuje włosy, a formuła z prowitaminą B5 dodatkowo je wzmacnia. Kosmetyk polecany jest do wrażliwej i delikatnej skóry głowy, z czym się zgadzam. W prostej butelce z zatrzaskiem znajdziecie 200ml delikatnie pachnącego szamponu w perłowym kolorze. Jego wydajność oceniam dobrze, ale nie spodziewajcie się kłębów piany. Dodam tylko, że warto czekać na promocje w Rossmannie, ponieważ kosztuje wtedy całe 2,99zł! Dla mnie to włosowy top już od wielu miesiecy. 




Garnier Ultra Doux, szampon z oliwą z oliwek i cytryną do włosów suchych i matowych

Od czasu do czasu wracam do szamponów i odżywek Garnier z serii Ultra Doux, chociaż nie są to z pewnością moje ulubione kosmetyki do włosów. Kiedyś służyły mi lepiej (szczególnie odżywki), teraz staram się wybierać bardziej naturalne składy. W szamponie oliwkowo-cytrynowym dałam się złapać na zapach, który był idealnie orzeźwiający i owocowy. Nie mogę przyczepić się do niczego, bo kosmetyk dobrze domywał włosy (nawet z olejem), trochę je dociążał (niech będzie, że od oliwy) i nie powodował kołtunów, chociaż radził sobie w tym temacie troszkę gorzej niż Isana. Wielkim plusem jest to, że w żaden sposób nie zaszkodził skórze mojej głowy! Wrócić nie wrócę, ale będę wspominać ciepło, bo był to zwyczajny, dobry szampon. 


Petal Fresh, odmładzający szampon do włosów z wyciągiem z pestek winogron i oliwek

I dotarliśmy do szamponu, który uprzykrzył mi wakacje. Po pierwsze i najgorsze - powodował łupież, czego zupełnie się nie spodziewałam. Winogronowa odżywka Petal Fresh z tej serii spisywała się idealnie, więc licząc na podobne efekty kupiłam szampon. Po pierwszych kilku myciach było nawet nieźle, chociaż włosy zamiast odmłodzenia uzyskały raczej szorstką strukturę (podobnie było z szamponem cytrynowym, szczególnie pod koniec opakowania). Niestety im dalej w las, tym gorzej. Najpierw swędzenie skaplu, a potem prawdziwa apokalipsa - łupież, przesuszone na wiór miejsca, łuszcząca się płatami skóra skalpu. Pomógł mi dopiero przeciwłupieżowy szampon Balea z bambusem i mięta, który porzuciłam przed pakowaniem manatek do Polski (i żałuję, bo świetnie odświeżał skórę głowy). Technicznie szampon Petal Fresh z wyciągiem z pestek winogron jest w porządku - dobrze się rozprowadza, nieźle pieni, dość przyjemnie-roślinnie pachnie, ale to trochę za mało. To było moje drugie nieudane podejście do szamponów tej marki i na kolejne nie mam ochoty. Może spróbuję jeszcze odżywek, ale póki co czuję się zniechęcona. 




Timotei. odżywka Drogocenne Olejki z organicznym olejkiem arganowym

Na początku byłam tą odżywką zachwycona - włosy po umyciu były miękkie, gładkie i pachnące, a przede wszystkim nawilżone! Jakie było moje zdziwienie kiedy po 2 tygodniach zauważyłam, że to tylko dobre wrażenie. Efekt 'drogocennych olejków' zniknął wraz z pominięciem nałożenia tego kosmetyju. Spodziewałam się raczej, że moje włosy dostają coś więcej niż tylko złudzenie pielęgnacji.


Marion, olejki orientalne kokos i tamanu

Jak widzicie na zdjęciu widnieje nowy olejek mojej mamy, bo pusta buteleczka byłaby ciężka do zidentyfikowania :) Miałam już w tym momencie wszystkie marionowe olejki orientalne, ale to zielony najbardziej mi odpowiadał. Aktualnie mam żółty z jojobą i słonecznikiem, ale zapachowo bardziej pasował mi kokos. Jeśli jeszcze nie miałyście okazji spróbować, a szukacie czegoś do zabezpieczenia końcówek czy delikatnego przygładzenia włosów na długości - serdecznie polecam :) Olejek robi to, co ma robić i można kupić już za 4-5zł w Naturze. 


Patrzę na długość posta i cieszę się, że zdecydowałam się na podział denka na 3 części - bez tego to byłby prawdziwy ślimak... Znacie powyższe kosmetyki? Jakie macie zdanie o moim topowym szamponie mocznikowym?

pozdrawiam
Adrianna 





Jeśli jeszcze o nim nie słyszałyście o kremie Effaclar Duo + z La Roche-Posay, to znam jedno sensowne wytłumaczenie. Wasza skóra jest bezproblemowa, czego serdecznie zazdroszczę! Moja niestety regularnie raczy mnie przetłuszczaniem strefy T, wysypem paskudztw na linii rzuchwy, rozszerzonymi porami i średnio zachęcającym stanem ogólnym. Jak z tym wszystkim poradził sobie Effaclar Duo +?

Bardzo dobrze, a właściwie tak, jak jeszcze żaden krem do tej pory. Co miało się wykluć na twarzy, wykluło się, a kolejne niedoskonałości pojawiały się głównie po szaleństwach kulinarnych :) Skóra uspokoiła się na tyle, że dręczyły mnie jedynie zmiany związane z cyklem miesięcznym. Pory były wyraźnie zmniejszone. Nieźle prawda?




Największa obawa związana z przesuszeniem skóry się nie spełniła - pamiętajcie tylko o tym, żeby zrównoważyć działanie Effaclaru dobrym kremem nawilżającym na dzień/noc, w zależności od tego, w jakiej kombinacji bardziej będzie Wam odpowiadał. Ja aktualnie używam go na noc, na dzień funduję mojej skórze coś odżywczo-nawilżającego i nie mam problemów z suchymi skórkami czy przesuszonymi miejscami na twarzy.

Z czym więc krem sobie nie poradził? Z wydzielanym przez moją skórę sebum. Nadal niestety solidnie się świecę, a ostatnio moja skóra nadrabia stracony (?!) czas... Co do rozjaśnienia zmian czy przebarwień po starych niedoskonałościach, to cudownego uzdrowienia nie zauważyłam, ale przynajmniej nowe paskudy przechodzą bez echa. Reszta jest delikatnie jaśniejsza, ale też nie mam takich 'pamiątek' dużo, więc krem nie mógł za bardzo się wykazać.




Techniczna strona kremu również mi odpowiada - wygodne opakowanie z nakrętką, precyzyjnym dziubkiem i miękką tubą, którą można maltretować do ostatniej kropli kosmetyku. Szata graficzna raczej skromna, typowa dla tej linii La Roche-Posay, zapakowana oczywiście w biało-niebieski kartonik. Konsystencja kremu lekka, żelowo-kremowa. Szybko się rozsmarowuje, wchłania i jest naprawdę wydajna. Do zapachu jestem już tak przyzwyczajona, że ciężko mi w nim wyczuć cokolwiek charakterystycznego. Na pewno nie jest wyczuwalny na skórze. Cena kremu uzależniona jest od miejsca zakupu - najmniej zapłaciłam za niego 35zł, najwięcej... 47zł? Warto szukać okazji, chociaż nie jest tak źle, jeśli weźmiemy pod uwagę dobrą wydajność i 40ml pojemności.




Skończyłam wlaśnie trzecie lub czwarte opakowanie i moja cera potrzebuje przerwy. Zauważyłam, że Effaclar Duo + już tak dobrze nie radzi sobie z oczyszczeniem i napadami wyprysków, do których coraz częściej dochodzi (mam już na oku kilku podejrzanych). Dlatego na jakiś czas znika z mojej kosmetyczki, ale jeśli nie znajdę dobrego następcy - zaproszę go ponownie do mojej pielęgnacji :)


Miałyście okazję używać tego kremu? Sprawdził się u Was?

pozdrawiam
Adrianna 





Ulubieńcy to u mnie post bardzo nieregularny, ale w ostatnich tygodniach znalazło się kilka kosmetyków, o których chciałabym Wam wspomnieć w zbiorczym poście. Część z nich z pewnością doczeka się kolejnych wzmianek, ale przynajmniej będziecie na bieżąco z tym, co się u mnie kosmetycznego dzieje :) Bo poza kosmetykami dzieje się tak, że jestem drugi raz w przeciągu miasiąca chora. Niech żyje odporność!




1. Pewnie pierwsza w oczy rzuciła się Wam szczoteczka FOREO LUNA MINI, więc od niej zacznę. Po pierwszym użyciu miałam ochotę wybiec z łazienki z okrzykiem na ustach: internety nie kłamią! Na szczęście się powstrzymałam, chociaż zdania nie zmieniam. Szczoteczka świetnie działa na moją skórę, dokładnie ją oczyszcza i zostawia naprawdę gładką. W końcu pozbyłam się suchych skórek, które mimo używania np. szmatki muślinowej, uporczywie wracały. Lunę mam niedługo, więc na recenzje za wcześnie, ale jestem pod dużym wrażeniem. Czy pod wrażeniem 500zł? Tego pewna nie jestem i chyba nie potrafię tego właściwie ocenić. 

2. Szczoteczce towarzyszy od początku miesiąca tymiankowy żel do twarzy Sylveco. Żel ma naszą skórę oczyścić, rozjaśnić i wygładzić oraz załagodzić podrażnienia. Nie wiem czy to wszystko robi, ale moja cera się z nim polubiła. Nie przesusza, a dobrze oczyszcza. Zostawia buzię świeżą i gładką. Jest wydajny i ma naturalny skład. Minusem jak się pewnie domyślacie jest zapach. Przed zakupem polecam zajrzeć do kuchni, zaciągnąć się tymiankiem i zastanowić nad tym, czy wytrwacie kilka minut z takim zapachem pod nosem :) Ja wytrzymuję, ale dalekie jest to od przyjemności.

3 i 4. Zostając w temacie twarzowym. W kwietniowym, specjalnym pudełku JOYbox znalazły się dwa naprawdę ciekawe produkty. Pierwszym z nich jest BB Cream Embryolisse. Chociaż w opakowaniu jest dość pomarańczowy, dobrze rozsmarowany ładnie ujednolica skórę i zostawia na niej gładki, jedwabisty film. Nie ma krycia porównywalnego do chociażby kremu BB z Bell, ale przypudrowany wyglądał dla mnie idealnie na dzień, kiedy matowe wykończenie nie jest konieczne. Jego plusem jest też filtr SPF 20 i to, że mogłam nałożyć go bezpośrednio na oczyszczoną skórę, czasami tylko poprzedzając jego aplikację cienką warstwą kremu nawilżającego. Gdyby nie cena ok. 100zł za pełnowymiarowe opakowanie, pewnie bym się za nim rozglądała. 
Drugim ulubieńcem pudełkowym została miniaturowa rękawica, a raczej 'napalcownik' do demakijażu GLOV. Zmywa makijaż oka idealnie i potrzeba do tego jedynie wody! Później wystarczy przeprać w dłoni z odrobiną mydła i powiesić do wysuszenia. Zero podrażnień, nieprzyjemnego tarcia czy rozmazanych po twarzy kosmetyków. Przykładamy, chwilę czekamy i ściągamy wszystko, co na oku się znalazło. 

5. Moje brwi w porównaniu do koloru włosów są liche, blade i na pewno nie mogę o nich opowiadać w superlatywach. Biorąc pod uwagę moje makijażowe lenistwo, kosmetyki takie jak Maybelline BROWdrama sculping brow mascara są dla mnie wybawieniem. Utrwalenie, nadanie delikatnego koloru, a przede wszystkim ogarnięcie tego obrazu nędzy i rozpaczy - niczego więcej mi nie trzeba. Żel Maybelline świetnie sprawdza się również z cieniem do brwi Golden Rose i cieszę się, że znalazłam go w paczce od Saurii

6. Rzadko znaleźć możecie u mnie na blogu zapachy, ale dziś chciałam wspomnień o próbce zapachu Yodeyma. Pewnie jak większość z Was i ja skusiłam się na darmowy flakonik i trafiłam idealnie z zapachem. Sophisticate inspirowany jest zapachem znanych perfum Dolce&Gabbana The One Woman i nie wiem ile w tym prawdy, ale zapach naprawdę mi odpowiada. Jest trwały. intensywny ale na pewno nie boli od niego głowa, idealny do torebki i bardzo MÓJ. Będę tęsknić jak się skończy. 

7. Ostatni ulubieniec to krem-maska do stóp z 30% mocznikiem Lirene Stop Rogowaceniu. Czytałam o tej serii kremów już kilka pozytywnych recenzji i mogę się pod nimi podpisać. Wersja z mocznikiem świetnie nawilża skórę, wygładza popękane miejsca i naprawdę pomaga. Przed latem i sezonem sandałkowym zakup w 100% udany. Na minus można mu policzyć jedynie to, że zostawia na skórze takie 'talkowe' uczucie. Ale to przecież stopy, a kremu używamy raczej na noc. 


I to by było na tyle :) Szczęśliwa siódemka ostatnich kilku tygodni prezentuje się zgrabnie, a ja już mniej zgrabnie wracam do łóżka z rakietą chusteczek higienicznych i ciepłą herbatką. Jeśli jakaś firma planuje testy chusteczek - jestem chetna! Mój nos wymaga wyjątkowo delikatnego traktowania... 

pozdrawiam
Adrianna 


Obsługiwane przez usługę Blogger.