Na blogu cisza, organizacja czasu padła na pysk, a przyczyną tego wszystkiego jest fakt, że... poszłam do pracy :) Bardzo się z tego cieszę, ale początki bywają trudne i stresów sporo. Mam jednak nadzieję, że w najbliższym czasie wszystko się ułoży, znajdę siłę na bloga i pozostałe media. Tyle z frontu prywatnego, a dziś zapraszam Was na denko. Długo z nim zwlekałam, więc zamiast piątki do kosza zrobiła się dziesiątka. No nic, świąteczna promocja taka :P Zapraszam!




Na pierwszy ogień idą prysznicowe szaleństwa. Chociaż na zdjęciach ich nie widać, to udało mi się w ostatnim czasie zużyć dwa już recenzowane kosmetyki: mydło żurawinowe i kulę do kąpieli o wiele mówiącej nazwie 'sex' marki Stenders. Z obu produktów byłam bardzo zadowolona, o czym dałam znać w tym poście. I chociaż do wylegiwania się w wannie powoli się przekonuję, to żele pod prysznic są moim kosmetykiem wiodącym w łazience. Dlatego nie mogło zabraknąć w denku przedstawicieli tej kategorii :) Żele pod prysznic Balea z dość świeżej, zmrożonej serii limitowanej czyli malina i fiołek oraz czerwona pomarańcza i kwiat neroli. Fajne świeże i owocowe zapachy. Jeśli miałabym wskazać jeden, to byłaby to malina - słodka, ale z wyraźną, kwiatową nutką. Za niecałego euraka warto spróbować, a wybór zapachów jest naprawdę duży.




Idąc dalej tropem zakupów w niemieckiej drogerii DM, zużyłam odżywkę satynowy blask z perłą i frangipani marki Balea. Satynowego blasku na swoich włosach nie doświadczyłam, ale jeśli nie zmagacie się z jakimś konkretnym problemem, to odżywka będzie wystarczająca. Moje włosy po umyciu były w sam raz - wygładzone, ale nie obciążone. Nawilżone, ale nadal sypkie i delikatne. Odżywka była bardzo lekka i przez to naprawdę wydajna. Plusem był również zapach, który porównać mogę do kosmetyków fryzjerskich - ciężki do określenia, ale bardzo przyjemny (Stapiz Sleek Line pachnie bardzo podobnie).

Przed odżywką świetnie sprawdzały się u mnie dwa szampony - o jabłkowym szamponie nawilżającym Lavera wspominałam już w ulubieńcach i zdanie podtrzymuję. To naprawdę świetny, naturalny szampon o prostym składzie. Domywa oleje, nie obciąża, nie przesusza skalpu. Odżywka po użyciu mile widziana, jak to przy takich szamponach zwykle bywa. Nieco cięższym zawodnikiem jest tutaj szampon z 5% zawartością mocznika Isana MED. Już go kilkukrotnie polecałam i to moje kolejne opakowanie. Kiedy mam podrażnioną skórę głowy jest dla mnie ratunkiem idealnym :)




Zużyć udało mi się również wypełniające biust serum z Tołpy. Jak pewnie wiecie nie jest to najtańszy krem dostępny na rynku (ok. 45zł / 150ml), ale do zakupu skusiły mnie pozytywne recenzje. Nie jestem jednak pewna, czy chcę Wam go do końca polecać. Po pierwsze mniej więcej w połowie opakowania skóra mojego biustu chyba uodporniła się na rzucony przez kosmetyk czar. Żeby nawilżyć teokolice sięgać musiałam po zwykły, nawilżający balsam. Biust stracił na jędrności, a właściwie cofnął się efekt, który do tej pory dawało serum. Technicznie nie mam żadnych zastrzeżeń, bo i zapach ładny, konsystencja przyjemna i wchłanianie szybkie, ale... oczekiwałam jedynie dobrze nawilżonej, jędrnej skóry, a tego nie otrzymałam. Przynajmniej nie przez cały czas stosowania serum. Dodam tylko, że nie mam biustu dużego, obwisłego i nie mam dzieci, więc krem nie miał utrudnionego zadania. 

Na zdjęciu zabrakło też nawilżającego kremu pod oczy bawełna i irys, również marki Tołpa. I historia wygląda podobnie - wszystko ładnie, pięknie i w połowie opakowania BACH! Krem już tak fantastycznie nie działa, do tego roluje się na nim podkład/puder, a grubsza warstwa nałożona wieczorem w ogóle się nie wchłania. Plusem było na pewno to, że krem nie podrażnił moich wrażliwych oczu, ale i tak niesmak pozostał. Podejść kolejnych nie planuję do Tołpy, przynajmniej w najbliższym czasie. 

Jesień to okres wzmożonej pielęgnacji ust i pożegnać musiałam się z dwoma balsamami ochronnymi. Caudalie to już moja druga sztuka i na pewno będzie trzecia! Świetny, dobrze nawilżająca i lekka pomadka do ust, która na ustach zostawia wyczuwalną ochronną warstwę. Świetnie nawilża, wygładza i pielęgnuje. Konsystencja idealna, gładko sunie po ustach, a sztyft się nie rozpuszcza i nie łamie nawet latem. Za to troszkę mniej polubiłam pod tym względem pomadkę Bee Natural z woskiem pszczelim o zapachu mango, którego zupełnie ni wyczuwam. Sztyft kiedy jest zimno ma w sobie grudki, które dość topornie rozprowadza się na ustach. Za to kiedy jest ciepło, dosłownie płynie i ciężko pomalować usta. Zapachem pomadka bliska jest Carmexowi, więc jeśli bardzo go nie lubicie - do pszczółki podchodźcie ostrożnie. Właściwości pielęgnacyjne świetne, ale balsam na ustach był bardzo wyczuwalny - nawet jeśli nałożyłam go wieczorem, rano czułam jeszcze go na ustach. 


Z podwójnej piątki wyszła jedenastka, takie cuda! :) 
Ale bardzo cieszy mnie to, że pudełko ze zużyciami jest puste i mogę je zapełniać kolejnymi zużytymi opakowaniami. A jak Wam idzie temat denkowy? Znacie powyższe kosmetyki?

pozdrawiam
Adrianna 




Lubię posty denkowe - to taki oczyszczający, miesięczny moment podsumowań. Ale strasznie denerwuje mnie składowanie pustych opakowań, które zamieszkują pod łóżkiem. Miejsce niby dobre, nikomu nie przeszkadza, ale mnie wewnętrznie irytuje ;) Są miesiące, kiedy zdenkuję całą furę kosmetyków, ale są też takie, kiedy jest ich dosłownie kilka. I tak znajdująć kompromis wpadłam na pomysł "piątki do kosza". Pięć to dobra liczba - opakowania nie będą wypełzać z mojego denkowego kartonu, a Wy nie zaśniecie czytając post z taką ilością tekstu. Mam nadzieję, że ten pomysł do Was trafi. Ja już pierwszą porcję denek wyprowadziłam spod łóżka do kosza i szykuję miejsce na kolejną. Zapraszam :)




Jak widzcie najszybciej zużywam kosmetyki pod prysznic. Pierwszym z nich jest idealny na lato żel pod prysznic Alverde o zapachu mięty i bergamotki. Nie mam pojęcia jak pachnie bergamotka, ale ten żel to dla mnie zapach cytrynowego balsamu do ciała The Body Shop. Miałam go co prawda dawno, dawno temu, ale wspominam bardzo dobrze. Jeśli lubicie cytrnową mambę, to na pewno znacie ten zapach. Cytryna zapewnia świeży, owocowy zapach, a mięta dodatkowo chłodzi - nie martwcie się jednak, bo nie ma jej tam dużo. Latem świetnie orzeźwia i pobudza nawet takiego śpiocha jak ja. Z minusów żel pieni się średnio i jest mało wydajny, co jestem w stanie zrozumieć ze względu na 'naturalne' zapędy kosmetyku. Biorąc pod uwagę cenę 1,45e za 250ml jest nieźle i chciałabym spróbować innych opcji zapachowych przy kolejnej okazji. 

*****

Żel pod prysznic Balea malina i trawa cytrynowa trochę mnie rozczarował. Miałam okazję używać mydła do rąk o tym zapachu i dlatego skusiłam się na żel, niestety według mnie te zapachy się od siebie różnią. Żel jest mniej 'owocowy' i bardziej kremowy, taki nieokreślony. Zużyłam, ale nie było to dla mnie najprzyjemniejsze spotkanie z zapachami Balea. Technicznie żele Balea są w porządku - kosztują niewiele, dobrze się pienią, nie wysuszają i nie podrażniają mojej skóry. Wybór zapachów jest naprawdę duży i przy każdej okazji zwożę kilka sztuk do domu. Za 0,55e dostajemy 300ml kosmetyku. 




Nie jestem fanką peelingów w tubie. Kojarzą mi się z rzadką konsystencją i niewielkimi drobinkami, które nic nie robią. Ale peeling pod prysznic grejpfrut i rabarbar od Isany pozytywnie mnie zaskoczył. Za 200ml zapłacimy ok. 4zł i radzę się spieszyć, bo jest to edycja limitowana! Peeling Isana to żaden szalony zdzierak. W żelowej konsystencji zatopiona jest jednak ilość mniejszych oraz większych drobinek pozwalająca na porządne wyszorowanie ciała. Minusem jest na pewno wydajność, bo jeśli potrzebujecie mocniejszych wrażeń, kosmetyku zużyjecie za jednym razem sporo. Ogromnym plusem jest zapach - owocowe, orzeźwiające połączenie rabarbaru z grejpfrutem, które skradło lato! W czasie upałów Isana wydawała mi się jedynym ratunkiem przed roztopieniem. 

*****

Kolejnym prysznicowym umilaczem jest żel z perełkami olejku Balea z brzoskwinią i jaśminem. Połączenie kwiatów z owocami trafia do mnie prawie zawsze, więc tutaj nie mogło być inaczej :) Nie było ani za słodko, ani za świeżo. Żel mogłabym śmiało porównać do podobnego produktu Nivea - był nieco rzadszy, ale dawał kremową pianę i uprzyjemniał każdy prysznic. Na pewno nie wysuszał mojej skóry, która po użyciu była gładka i odświeżona, a do tego pachnąca. Te żele są chyba nieco droższe od standardowych, ale na pewno warto się nad nimi zastanowić w czasie zakupów w DM. Szkoda tylko, że wybór zapachów jest tak niewielki. Za 250ml zapłacimy 0,95e.




Jeśli znacie i lubiecie zapach truskawkowej mamby (tak, znowu mamba!) to balsam iced strawberry dream od Treacle Moon Wam sie spodoba. Przyjemność dla nosa naprawdę duża, bo zapach utrzymuje się na skórze jeszcze jakiś czas po nałożeniu. Nie spodziewajcie się jednak tej 'prawdziwej' truskawki, lecz chemicznej, lekko poziomkowej siostry. Z pielęgnacyjnego punktu widzenia balsam dawał raczej wrażenie nawilżenia, które znikało przy kolejnej kąpieli. Zaraz po nałożeniu skóra była gładka i przyjemna w dotyku, pokuszę się nawet o stwierdzenie miękka. Konsystencja bardzo lekka, aksamitna, dobrze się rozprowadzała i nieźle wchłaniała - przy grubszej warstwie bieliła jednak skórę, więc jeśli kosmetyków do ciała używacie obficie, trzeba się z tym liczyć. Miniaturowe opakowanie okazało się bardzo wygodne, pompka działała do ostatnich kropli. Koszt to ok. 1e za 60ml w drogeriach DM. Nie kupię tego kosmetyku ponownie, bo nie spełnia moich oczekiwań, ale miniaturowe opakowanie było przyjemnym skokiem w bok.



Bardzo DM'owe denko się zrobiło, wybaczcie. Znacie powyższe kosmetyki?

pozdrawiam
Adrianna 






O ile kwietniowe denko było raczej skromne, tak w maju poszło mi już o niebo lepiej :) Powrót do starej formy motywuje do zużywania i pisania Wam o tych lepszych, ciekawszych, a czasami totalnie nie udanych kosmetycznych przygodach. Zapraszam na post z majowymi zużyciami.




B A L E A,  I S A N A,  L P M , O R G A N I Q U E

Na prowadzenie wśród kąpielowych ulubieńców ulubieńców wyszedł żel pod prysznic La Petit Marseillais, o zapachu pomarańczy i grejpfruta. O ambasadorskiej paczce już pisałam i zdania nie zmieniam - jestem zakochana w tych zapachach!

Żele pod prysznic Balea pojawiają się w moich denkach regularnie, ale szerzej Wam chyba o nich nie wspominałam. Dlaczego? Bo są to poprostu świetnie pachnące, dobrze myjące żele bez większych ochów. Wersja ananasowo-kokosowa Paradise Beach z letniej kolekcji limitowanej również taka była. 

Sporym zaskoczeniem za to był dla mnie żel pod prysznic Isana Fitness. Świetny, bardzo odświerzający zapach i przyjemna, jogurtowa konsystencja oraz niska cena skłaniają do ponownego zakupu :) 

Wykończyłam również kolonialną piankę do mycia ciała Organique (o wersji pomarańczowej i cukrowej już pisałam). Nie wiem, czy kupiłabym ją ponownie sobie, ale mężczyźnie - na pewno. 




P E T A L  F R E S H, A L T E R R A, I S A N A, K H A D I

O duecie Petal Fresh pisałam Wam już w poście o pielęgnacji włosów. O ile winogronowa odżywka do ostatniej kropli była świetna, tak cytrusowy szampon nawilżający pod koniec opakowania powodował szorstkość i sztywność włosów... Nieładnie.

Wykończyłam też walające się po kosmetyczce miniaturki szamponu Isany 7 ziół i odżywki z granatem Alterra. Szampon jest dobry od czasu do czasu, ale do codziennego użytku u mnie się nie sprawdza, a o odżywce pisałam już tutaj i chętnie jeszcze do niej wrócę. 

Z mojej nieuwagi na zdjęciu zabrakło olejku do włosów stymulującego wzrost Khadi. Byłam z niego bardzo zadowolona, ale w czerwcu planuję zakup olejku Ikarov. Może taka zmiana wyjdzie moim włosom na dobre, bo do Khadi mam wrażenie już się przyzwyczaiły. Jednym słowem - robił co miał robić, ale na długie olejowanie u mnie się nie nadawał, bo nieco obciążał włosy i skórę głowy. 3-4 godziny wystarczyły, żeby skóra głowy się uspokoiła i włosy wyglądały zdrowo.




G A R N I E R, T O Ł P A, I S A N A, E T R E  B E L L E

Garnier, płyn micelarny 3w1 do cery normalnej i mieszanej - usuwa makijaż, oczyszcza, przywraca równowagę. Gdybym miała wybór, do oczu używałabym wersji różowej, a do twarzy zielonej. Płyn dobrze oczyszcza skórę twarzy, ale moje oczy niestety podrażnia. Powrotów nie planuję. 

Tołpa Botanic, krem rewitalizujący i uelastyczniający biały hibiskus 30+. Wygładza drobne zmarszczki, nawilża, uelastycznia. Miałam nadzieję, że będzie to lekki, nawilżający krem na dzień, który nieco doda mojej skórze napięcia (w pozytywnym znaczeniu!). Niestety, jest to tak nijaki krem, że nie widziałam sensu o nim pisać. Na początku był naprawdę niezły, ale z czasem brakowało mi nawilżenia, a zaczęło się mocniejsze przetłuszczanie skóry... Nie dla mnie.

Isana, plasterki na wypryski z kwasem salicylowym. Pierwszy listek, czyki 12 sztuk za mną :) Dobry ratunek, chociaż jeśli spodziewacie się natychmiastowej pomocy - szukajcie czegoś innego. 

Etre Belle, kolagenowo-aloesowa maska odbudowująco-nawilżająca. Nie jestem fanką masek w płacie i ta również mnie do nich nie przekonała. O ile działanie miała świetne, tak leżenie plackiem z zimną, wilgotną szmatką na twarzy mnie nie odpręża. Ale efekty bardzo na plus! Skóra nawilżona, gładka i elastyczna na kilka kolejnych dni. 




N U X E, E M B R Y O L I S S E, R E V L O N

O balsamie w słoiczku Nuxe Reve de Miel słyszał chyba każdy i opinie są mocno podzielone. To jeden z tych kosmetyków, które albo się kocha, albo nienawidzi. Ja kocham, ale napiszę Wam o nim więcej, jeśli przetrwa ze mną kolejną zimę. Tej sprawdził się idealnie, ale może dała mu fory :)

Miniatura BB kremu Embryolisse z SPF 20 trafiła do mnie w pudełku JOYbox i gdyby nie cena, skusiłabym się na pełnowymiarowe opakowanie. Krycie ma słabe, ale ładnie ujednolica cerę i dla mnie idealnie sprawdza się na co dzień. Trafił nawet do ulubieńców, więc coś jest na rzeczy. 

Podkład Revon Nearly Naked miał być wybawieniem dla mojej mieszanej skóry. Satynowe wykończenie, lekkość i naturalny efekt mocno zachęcały do wypróbowania. O ile zimą wszystko było w porządku, tak wiosną podkład na mojej skórze wyglądał źle. Zaraz po nałożeniu jest bardzo widoczny, przypudrowany wygląda jeszcze gorzej. Jeśli dam mu czas do 'przegryzienia' się z moją skórą i sebum, jest o niebo lepiej, ale... zaczynam się bardzo szybko świecić i nie jest to na pewno satynowe wykończenie. Bez przypudrowania zaczyna się ścierać, przypudrowany wygląda jak ciastko. Technicznie nakłada się dobrze, kolor 110 ivory jest bardzo jasny, na mojej skórze nawet lekko różowy. Na razie mam serdecznie dość takiej makijażowej nagości.

Iiii zapomniałam jeszcze o zużytym masełku cytrynowym do skórek Burt's Bees, ale zachwalałam je już tutaj, więc zachęcam do klikania i czytania :)


WYRZUTKI MIESIĄCA:

NIVEA CARE. Krem ten dostałam do testów po wypełnieniu internetowej ankiety. Obietnica odżywienia bez uczucie lepkości, szybkie wchłanianie i formuła idealna dla każdego typu skóry, również pod makijaż brzmi świetnie, prawda? Fakty są takie, że krem pachniał bardzo przyjemnie, szybko się wchłaniał i był naprawdę lekki. Zero świecenia, a skóra wyglądała zdrowo i była nawilżona. Niestety trzeciego dnia zobaczyłam, że w okolicach rzuchwy dzieje się naprawdę źle. Podskórne gule, zaskórniki, a na nosie mocno rozszerzone pory. Nie było innej przyczyny, więc odstawiłam ten krem i z pomocą Effaclaru Duo+ oraz plasterków Isana na wypryski wracam do normalności. Moja mama kremem jest zachwycona, ja już do testów nie wrócę. 

STARA MYDLARNIA, PEELING DO UST. Wszystko o tym paskudztwie zostało już powiedziane, więc odsyłam Was do posta


Jeśli dobrnęliście do końca posta, to serdecznie Wam gratuluję! 
W nagrodę możecie mi powiedzieć, jak Wam w maju poszło zużywanie :)

pozdrawiam
Adrianna 





Dlaczego w trzech słowach? Bo chyba więcej nie potrzeba, żeby opisać żele La Petit Marseillais, które znalazły się w tej edycji ambasadorskiej paczki. Pomarańcza i grejpfrut oraz werbena i cytryna - orzeżwiające, owocowe, cudowne zapachy, od których powoli się uzależniam :) Podobnie z resztą jak moi domownicy. Jeśli jesteście ciekawi co myślę o kąpieli z marką LPM - zapraszam na post!




J A K O Ś Ć.
Przeglądając półki drogerii żele La Petit Marseillais wcale nie będą najtańszą opcją (od 9,99zł do 13,99zł za 400ml w drogeriach Rossmann), ale ich jakość w porównaniu do ceny jest naprawdę warta uwagi. Wygodne opakowanie, ładna szata graficzna i kilka opcji zapachowych do wyboru. Myślę, że miłośniczki bardziej słodkich, otulających zapachów również najdą coś dla siebie. Niedawno pisałam o limitowanej edycji malinowej, pamiętacie? Tutaj konsystencja jest typowo żelowa i wydaje mi się bardziej wydajna. Może piana nie jest tak kremowa, ale zapach wynagradza mi wszystko. 




P R Z Y J E M N O Ś Ć.
To chyba najlepsze słowo, które opisuje powyższe kosmetyki. Przyjemność dla zmysłów, ale i dla ciała, bo chociaż w składzie znajdziemy środki myjące, to kosmetyki pozbawione są parabenów. Nie wysuszają nadmiernie naszej skóry, więc podczas kąpieli możemy się odprężyć i oddać przyjemności, którą daje nam niepowtarzalny... 


Z A P A C H. 
O zapachach zwyczajnie nie można nie wspomnieć! Świetnie skomponowane nie są ani zbyt nachalne, ani za delikatne. Nie czuć w nich odurzającej chemii, tylko świeżość i... owoce! Chociaż ogromną miłością darzę wszystko co grejpfrutowe, po otworzeniu żelu z werbeną i cytryną musiałam zmienić ulubieńca :) Jeśli lubicie takie lekko ziołowe nuty - koniecznie sprawdźcie je w swojej drogerii. Teraz wybieram między świeżo rozkrojonym owocem grejpfruta skropionym sokiem z pomarańczy, a cytryną z wyraźną nutą werbeny. Uwierzcie mi, że to naprawdę ciężki wybór. Tym bardziej, że grejpfrut to kosmetyk dwa w jednym - możecie używać go pod prysznicem i wlać do wanny. Nie oznacza to wcale, że jest rzadszy od cytrynki :)




Jeśli jesteście zainteresowane akcją ambasadorską marki LPM, odsyłam Was tutaj. Ja z paczki jestem bardzo zadowolona, podobnie jak obdarowana próbkami rodzinka :) A Wy macie jakieś doświadczenia z tymi kosmetykami? A może też zostałyście ambasadorkami? 

pozdrawiam
Adrianna 


PS. Dla ciekawskich skład wersji pomarańczowej:

i wersji cytrynowej:






Zatęskniło mi się za starą formą denka :) Lista wszelkich kosmetycznych rozchodów i przychodów nadal istnieje i ma się dobrze. Znajdziecie ją w pasku stron, o tutaj. Mam w planach jej regularną aktualizację, ale to w poście z denkiem rozliczać się będę z miesiącznych zużyć. Mam nadzieję, że ta forma odpowiadać będzie i Wam. Widziałam, że część z Was gubiła się gdzieś między moją listą Kosmetycznego Związku Zapaśniczego, a Przeglądem Denka. Ale nie martwcie się, nastała jasność! I dziś przedstawię Wam swoje pustaki, a wyjątkowo w tym miesiącu się nie popisałam...




O kosmetykach marki FITOMED myślałam zdecydowanie za długo i dopiero teraz 'odkryłam' ziołowy żel do skóry tłustej i trądzikowej z mydlnicą lekarską (ok. 9zł w aptece DOZ). Pojemność 200ml wystarczyła mi na dwa miesiące używania rano i wieczorem, przy czym raz dziennie (lub raz na dwa dni) żelowi towarzyszyła ściereczka muślinowa. Jego wydajność oceniam więc bardzo wysoko! Nie pieni się jakoś wyjątkowo, pachnie ziołowo, jest dość gęsty i nie spływa z dłoni. Właściwości oczyszczające na plus, podobnie jak fakt, że nie wysuszył mojej skóry, ani jej nie podrażnił. Producent podkreśla, że żel posiada lekkokwaśny odczyn i nie zawiera mydeł alkalicznych, które zbytnio odtłuszczają skórę, uszkaszając jej powłokę. Nie jestem w stanie tego sprawdzić, ale kosmetyk używany z głową nie podrażnił mojej skóry (pomijam fakt, że kilka razy poszalałam ze ściereczką i wtedy oczuwałam lekkie pieczenie, ale to już moja głupota dała o sobie znać). Żel zawiera wyciąg z szałwii, melisy i oczaru oraz nagietka o działaniu oczyszczającym, regulujący wydzielanie łoju, ściągającym. Ze wszystkim się zgadzam! Żel wyjątkowo podpasował mojej skórze i chętnie jeszcze kiedyś do niego wrócę.

Kolejnym zużytym kosmetykiem jest krem nawilżający na noc z winogronem i białą herbatą ALTERRA. Nie jest to krem wybitny, który polecę każdemu, ale jeśli Wasza skóra nie wymaga nawilżającefo eliksiru, Alterra powinna się sprawdzić. Dla mnie był to świetny nocny opatrunek kiedy czułam, że moja skóra jest ściągnięta i potrzebuje bardziej konkretnej pielęgnacji. Krem jest gęsty i bieli twarz, więc trzeba chwilę poświęcić na wmasowanie go w skórę. Zapach przyjemny, typowo 'alterrowy' z taką roślinną nutką. Nie mam mu nic do zarzucenia, nie zapchał mojej cery ani nie wpływaj na jej przetłuszczanie. Jeśli nie będę miała pomysłu na inny krem nawilżający na noc, pewnie do niego wrócę. Skład ma wegański, jak większość kosmetyków tej marki, a dodatkowo kosztuje ok. 10zł w drogeriach Rossmann.

Na mojej łazienkowej półce miejsce znalazła również emulsja oczyszczająca do twarzy z granatem ALTERRA. Chyba moja skóra nie jest jeszcze gotowa na tak kremowy kosmetyk :) Nie czułam oczyszczenia stosując emulsję samodzielnie, dopiero ściereczka muślinowa dobrze wspólgrała z tym kosmetykiem. Skóra po użyciu była miękka i gładka, ale wyczuwalny był na niej film, który nie do końca dobrze działa na moją skórę. Nawet jeśli moja cera była sucha i emulsja była wręcz wskazana podczas porannego mycia, cera potrafiła się błyszczeć po godzinie i wyrzucić drobnych nieprzyjaciół w okolicach rzuchwy. Zużyłam, ale powrotów nie planuję, żelowa ze mnie dziewczyna :) Cena to ok. 8-9zł za 125ml, jest to kosmetyk wegański.




Po wychnięciu mojego ulubionego tuszu Gosh Catchy Eyes (zdetronizowanego aktualnie przez Maybelline Lash Sensational) zdecydowałam się na Volumix Fiberlast od EVELINE. Jaka to była pomyłka... Szczoteczka taka jak w Goshu, ale na tym podobieństwa się kończą niestety. Rzęsy proste jak druty, zero podkręcenia, lekkie pogrubienie. Do tego tusz sklejał moje cienkie włoski i efekt był naprawdę słaby, jeśli nie poświęciłam kilku dobrych minut na wyczesanie tuszu szczoteczką i grzebykiem Inglot. Żeby nie było tak totalnie źle powiem Wam, że mojej mamie podpasował idealnie i nie rozumie moich zachwytów Lash Sensational, ale... ile osób, tyle opinii :) Na plus na pewno trwałość i brak odbić czy kruszenia się. Cena również niewielka, bo w szafach Eveline kosztuje ok. 15zł.

Zimowy krem do rąk i paznokci z keratyną i witaminą E FLOSLEK ratował moje dłonie pod koniec zimy. Gęsta, bogata konsystencja świetnie nawilża i natłuszcza skórę, łagodząc przy tym wszystkie podrażnienia. Krem radził sobie też całkiem nieźle ze stopami :) Jako torebkowy kosmetyk nadaje się średnio, bo jego długie wchłanianie i dość lapka warstwa jaką zostawia, lepiej sprawdza się w domu, ale... jeśli szukacie porządnego kremu w okresie jesienno-zimowym, polecam zwrócić na niego uwagę. Mi udało się go kupić po sezonie za ok. 5zł, ale cena regularna nie przekracza 10zł.

Nosowy zawrót głowy, czyli żele pod prysznic BALEA z letniej edycji limitowanej :) Paradise beach o zapachu ananasa i kokosa oraz tropical sunshine pachnący mango i pomarańczą. Cudaki! Teraz dołączył do nich trzeci żel z tej serii, pachnący ananasem i kokosem paradise beach. Żele pod prysznic to dla mnie małe uzależnienie, a kosmetyki kąpielowe Balea świetnie rozbudzają apetyt na więcej. Jeśli jeszcze nie miałyście okazji spróbować, serdecznie polecam. Nie są to ani naturalne, ani super pielęgnujące egzemplarze, ale jeśli Wasza skóra nie wymaga specjalnej pielęgnacji, warto pokusić się o zakup. Dostępność w licznych sklepach internetowych, na allegro i oczywiście w drogeriach DM (Niemcy, Austra, Czechy).




Wyrzutkiem miesiąca został tonik do skóry tłustej FITOMED z mydlnicą lekarską (ok 9zł w aptece DOZ). Początek naszej znajomości był bardzo obiecujący, ale już po tygodniu regularnego używania rano i wieczorem zauważyłam, że moja skóra zaczęła mocno się przetłuszczać. Ograniczyłam użycie toniku do jednego razu, wieczorem, ale już było za późno. Moja skóra zaczęła się przesuszać, co powodowało większą produkcję sebum i mimo regularnego nawilżenia, musiałam usunąć tonik ze swojej pielęgnacji. Zaczęłam używać micelarnego płynu z Garniera do cery mieszanej i normalnej, który nie jest może cudem, ale spełnia swoją rolę. Jak tylko uda mi się wykończyć butelkę (jestem na dobrej drodze) w planach mam zakup lipowego płynu micelarnego z Sylveco. Zastanawiam się również nad tonikiem hibiskusowym, ale trochę niepokoi mnie jego specyficzna konsystencja :) Mam jeszcze trochę czasu na przemyślenie zakupu. Podsumowując, o ile żel do cery tłustej z mydlnicą lekarską sprawdził się świetnie, tak po tonik drugi raz na pewno nie sięgnę.


I to by było na tyle. Biorąc pod uwagę naprawdę duży kosmetyczny przypływ, jestem sporo na minusie, ale... odbiję to sobie w maju! Mam nadzieję, że urodzinowy miesiąc będzie mi sprzyjał :)

A jak mają się Wasze pustaki?


pozdrawiam
Adrianna 






Jak wiele razy już podkreślałam - jestem kąpielowym chlapaczem. Nawet najbardziej wydajny w ogólnej opinii kosmetyk schodzi u mnie niespodziewanie szybko i nie jestem miarodajnym źródłem w kwestii tej oceny. Ale jeśli już trafię na coś, co przypadnie mi do gustu - jestem skłonna do oszczędnego używania. I tak właśnie było w przypadku żelu pod prysznic La Petit Marseiliais o zapachu maliny i piwonii, na którego recenzję serdecznie Was zapraszam :)




Marka La Petit Marseiliais jest stosunkowo nowa na polskim rynku, ale swoje fanki skutecznie przyciąga nie tylko pojawiającymi się na półkach nowościami, ale - przynajmniej mnie - owocowymi zapachami. Wybierając żel pod prysznic to właśnie nos prowadzi mnie do kasy :) Bo jak cieszyć się kąpielą i pielęgnacją naszej skóry, kiedy w łazience towarzyszy nam jakiś... smrodek? 


Połączenie aromatycznej i przede wszystkim apetycznej maliny z wiosenną piwonią to strzał w dziesiątkę! Jest cudownie słodko, błogo i świeżo na tyle, żeby pod prysznicem nie tylko dodać sobie energii, ale i na chwilę się odprężyć. Baza myjąca pochodzenia roślinnego dba o to, by nasza skóra była delikatnie oczyszczona, chociaż pobieżnie patrząc na skład - z naturą ma to niewiele wspólnego. 




Konsystencja kosmetyku jest żelowo-kremowa, dość rzadka, więc sugerowałabym używanie z gąbką lub myjką - wtedy żel starczy Wam na dłużej i piana będzie większa :) Zapach wyczuwalny jest na skórze jeszcze przez jakiś czas po kąpieli, ale z pewnością nie będzie gryzł się z innymi kosmetykami - jest dość delikatny. Moja skóra nie jest specjalnie wymagająca, ale po użyciu tego żelu wskazane było dodatkowe nawilżenie ciała, więc jego właściwości pielęgnacyjne oceniam raczej nisko. Nie przeszkadza mi to jednak na tyle, żeby odmówić sobie kąpielowej przyjemności :) 





Jeśli nie macie skóry bardzo wrażliwej, a obietnica lekkiej konsystencji i aromatycznej piany na Was działa - polecam wypróbować Wam ten żel :) Musicie się jednak spieszyć, bo to seria limitowana w której skład wchodzą jeszcze dwa zapachy - lilak oraz bawełna i mak. Cena za 250 ml żelu w Rossmannie to 8,99zł. 

Macie swoich ulubieńców wśród kosmetyków kąpielowych LPM?

pozdrawiam
Adrianna 





Lubię masła i żele pod prysznic The Body Shop. I wiem, że cena dość wysoka, a dostępność średnia. Do tego działanie pielęgnacyjne nie opiera się na samych dobroczynnych składnikach, ale te ZAPACHY! Swoją przygodę z marką już kilka ładnych lat temu (5 dokładnie) zaczęłam od cytrynowego balsamu do ciała i przepadłam. Uwielbiam wszystkie owocowe zapachy, a do swoich ulubieńców przez długi czas zaliczałam satsume, chociaż teraz już mi się nieco przejadła. Na szczęście wybór jest ogromny, więc każdy nosek znajdzie coś dla siebie. 

Jeśli stawiacie na pierwszym miejscu działanie nawilżające, to polecam serie orzechowe, które w przypadku maseł są dla mnie idealnym zimowym opatrunkiem dla przesuszonej skóry. Ale nie samymi owocami i orzechami człowiek żyje. Miłośników waniliowych deserów zapraszam na kilka słów o zapachu vanilla brulee. Będzie słodko!


Żel znajdziemy w wygodnej butli ze szczelnym, zatrzaskiwanym korkiem. Konsystencja kosmetyku jest mleczno-żelowa - dość rzadka, ale u mnie i tak lądowała zawsze na gąbce. Dzięki temu uzyskiwałam przyjemną pianę. Zapach? CUDO. Waniliowy deser, który nie jest ani za słodki, ani za mdły. Otulający, ciepły, uwodzący zmysły. Nie zrażajcie się proszę do tego, że w opakowaniu jest tak intensywny. To tylko pierwsze wrażenie. Chociaż nie jestem wielką miłośniczką wanilii, to dla mnie było to bardzo przyjemne spotkanie z zapachem. 

Pielęgnacyjnie również nie mam zastrzeżeń, bo żel nie wpływał na przesuszenie mojej skóry - oczyszczał ją i pozostawiał delikatnie pachnącą. Wydajność zależy od Waszego poziomu chlapactwa, u mnie było np. dużo lepiej niż z żelami Le Petit Marseillais. Cena to 29zł za 250ml, ale warto pilnować promocji jeśli jesteście tymi szczęściarami, które do sklepów The Body Shop mają dostęp. A co po kąpieli?


Masło oczywiście. Jeśli jeszcze nie miałyście okazji poznać konsystencji mazideł The Body Shop, to wyobraźcie sobie deserowy krem, który pod wpływem ciepła Waszego ciała lekko rozprowadza się na skórze. Dodajcie do tego smakowity zapach i można biec do kuchni po łyżkę i jeść! Jeśli jednak opanujecie żądze, masło porządnie nawilży Waszą skórę, zostawiając na niej delikatny film oraz otulając waniliową nutą na kilka godzin po aplikacji. 

Zapach jest w porównaniu do żelu delikatniejszy - mniej słodki, a bardziej kremowy. Kosmetyk zamknięty jest w charakterystycznym, zakręcanym opakowaniu o pojemności 200ml, za które w regularnej cenie zapłacić musimy aż 69zł. Na szczęście częste są w sklepach The Body Shop różne promocje, w których masła można kupić już za 35zł. Brzmi nieco lepiej, prawda? 




Powyższa wersja zapachowa jest świąteczną edycją limitowaną i najpewniej dostaniecie ją teraz w sieci, nie wiem niestety jak obecnie sytuacja wygląda w sklepach TBS. 

Jakie zapachy są Waszymi ulubionymi w kosmetykach pielęgnacyjnych?

pozdrawiam
Adrianna



Po pierwszym poście z przeglądem denka, który przyjęłyście bardzo dobrze, przyszedł czas na edycję lutową. W minionym miesiącu zużyłam całkiem pokaźną grupkę kosmetyków, o których z chęcią opowiem Wam chodź kilka słów (taki był zamiar, wyszło nieco długo - wybaczcie). Zapraszam więc na kosmetyczny misz-masz :)


Fitomed, oczarowy płyn do twarzy z kwiatem pomarańczy



Na początku płynu oczarowego Fitomed używałam jedynie jako dodatku do glinek, bo jako tonik nie do końca jego działanie mi odpowiadało. Została jednak ponad połowa butelki, a płyn bakteriostatyczny Pharmaceris się skończył, więc... spróbowałam :) I muszę przyznać, że dopiero po czasie doceniłam jego właściwości. Dobrze tonizołam skórę, nie pozostawiał lepkiej warstwy, oczyszczał i pewnie jeszcze kiedyś do niego wrócę. Nie był to może kosmetyk równy Pharmaceris, ale biorąc pod uwagę naturalny skład - jego działanie oceniam naprawdę wysoko. Zapach jest według mnie nieszkodliwy dla nosa, ale akurat mój potrafi się przyzwyczaić/polubić wiele smrodków (czytaj wszelkiej maści olejki indyjskie). Opakowanie to plastikowa butelka z minimalistyczną etykietą i podstawowymi informacjami. Plusem jest tu na pewno pompka, którą bez wahania przełożyłam do toniku. Uwielbiam takie rozwiązania! Pozwalają dozować płyn według potrzeb i zawartość butelki starcza na dłużej :) Cena to ok. 12-15zł (w zależności od miejsca) za 250ml. Aktualnie zastąpił go kosmetyk tej samej marki - tonik do skóry tłustej z szałwią lekarską
Dla ciekawych wrzucam skład oczarowego płynu z kwiatem pomarańczy:




Merz Special, kremowy mus do twarzy z kwasem hialuronowym



Zastanawiałam się nad pełną recenzją tego kosmetyku, ale przyznaję bez bicia - częściej używała go moja mama, której podpasował idealnie (48 lat, skóra zniszczona, sucha i wrażliwa). Mus kremowy, jak ookreśla go producet (i jest bliski prawdy), ma redukować zmarszki i nawilżać skórę. 
Głównym zadaniem kosmetyku jest wspieranie naturalnego mechanizmu nawilżenia skóry poprzez trzy działania:
- odbudowę nawilżenia skóry; zawiera kwas hialuronowy, który jest istotnym elementem tkanki łącznej. Utrzymuje on naturalne nawilżenie skóry. Obecny w musie kremowym sok z aloesu pomaga przywrócić optymalny balans nawilżenia i ma kojący wpływ na odwodnioną skórę.
- wzmocnienie równowagi wodno-lipidowej; morska glukozamina wspomaga efekt nawilżenia poprzez stymulację naturalnej produkcji kwasu hialuronowego w komórkach skóry. Wzmacnia naturalną barierę wodno-lipidową i poprawia regenerację skóry.
- ochronę przed utratą nawilżenia; unikalne włączenie do formuły musu kremowego ekstraktu z wodorostów chroni przed utratą nawilżenia, zapobiegając zmniejszaniu zasobów wilgotności skóry.

Mus kremowy Merz Spezial konsystencją przypomina lekką piankę do golenia, która w kontakcie ze skórą zamienia się w puszysty i gładki krem. Trzeba jednak wypracować sobie 'wielkość kleksa' :) Kosmetyku używałam na noc i zbyt duża ilość potrafiła nieco przetłuszczać moją skórę. Na szczęście szybko doszliśmy do porozumienia, a  skóra  rano była cudownie gładka i suche skórki znikały. Wizualnie cera wyglądała dużo lepiej - jak po dobrej, regenerującej i ujędraniającej maseczce. Wszelkie podrażnienia były złagodzone (często zdarzają mi się takie zimą, szczególnie koło nosa lub okolic oczu, a krem przynosił prawdziwą ulgę). Nie zauważyłam żadnego działania niepożądanego i zimą chętnie do niego wrócę - może wtedy zauważę też działanie przeciwzmarszkowe, w końcu wchodzę w ćwierćwiecze :)

Opakowanie metalowe, zapakowane w kartonik z wyczerpującymi informacjami o jego zawartości. Aplikator typowy dla piankowych konsystencji, działał sprawnie do ostatniej porcji. Ciężko mi określić wydajność, ale koniec kosmetyku nie był nagłą niespodzianką. Jedynym minusem może być tu cena, która jest dość wysoka. Jeśli znajdziecie go w zestawie z drażetkami, zapłacicie od 35-40zł i możecie wybierać miedzy wersją kolagenową i hialuronową. Samodzielnie cena kremu to nawet 60-70zł (szczerze nie rozumiem takiej polityki).


Alterra, żel pod prysznic limonka i agawa



Od dłuższego już czasu chciałam wypróbować żele pod prysznic Alerra, a pojawienie się nowej wersji zapachowej, która totalnie zauroczyła mój nos, okazało się idealną okazją :) Żel pod prysznic z limonką i agawą miał świeży i mocno pobudzający zmysły zapach. Pierwsze skojarzenie to cytrynowa mamba, która z czasem przechodziła w coś bardziej roślinnego. Konsystencja żelowa, przezroczysta. Nie jest to rasowy pieniacz, szczególnie przy niewielkiej ilości na gąbce, ale mi to nieszczególnie przeszkadza. Wydajność przez to nieco kuleje, więc można to policzyć jako minus, ale... kosmetyki bliższe naturze mają swoje prawa. Nie zauważyłam działania wysuszającego - kosmetyk dobrze oczyszczał skórę i zostawiał ją przyjemnie gładką, szczególnie w duecie z ostrą gąbką. Na pewno wrócę do niego latem, kiedy temperatury poszybują w górę. Koszt za 250ml żelu to od 5-7zł, w zależności od promocji w drogeriach Rossmann. 



Organique, korzenny płyn do kąpieli


Wielokrotnie powtarzałam, że nie jestem miłośniczką wylegiwania się w wannie. Do zakupu takich kosmetyków skusić mnie może jedna rzecz - zapach! W powyższym wypadku był to korzenny aromat płynu do kąpieli Organique. PRZEPIĘKNY. Ciepły, klimatyczny, słodki i korzenny. Cudo. Nie umiem tego sensownie przybliżyć, musicie zwyczajnie powąchać przy najbliższej okazji :) W wannie tworzył przyjemną, kremową pianę i pozwalał się zrelaksować. Nie zauważyłam pozytywnego czy negatywnego działania na skórę - leżenie w gorącej wodzie nie sprzyja nawilżeniu, dlatego po kąpieli zawsze używam balsamu/masła do ciała. Płyn dostaępny jest w salonach Organique w cenie 22zł za 125ml. Jeśli seria nie zostanie wycofana, to jesienią chętnie sięgnę po masło do ciała z tej linii zapachowej. 



Rimmel, puder matujący do twarzy Stay Matte



Ulubieniec, z którym pierwsze spotkanie kilka lat temu wcale nie było takie pozytywne :) Używam go solo w dniu lenia nakładając nieco grubszą warstwą i scalając wodą termalną Uriage lub klasycznie, utrwalając podkład. W obu wypadkach daje 3-4 godzinny mat (jeśli w ogóle można o czymś takim mówić, w wypadku skóry tłustej). A nawet jeśli ten efekt mija, nie mamy od razu smalcowatej twarzy, tylko zdrowo wyglądającą cerę z lekkim błyskiej. Jest drobno zmielony i trochę pyli, ale to w końcu puder. Jedynym minusem jest tutaj opakowanie, które zupełnie nie nadaje się do transportu. Stay Matte występuje w kilku odcieniach, mi akurat podpasował 003 peach glow, bo nadaje skórze zdrowy odcień. Cena w szafach Rimmel to ok. 20zł za 14g. W sieci oczywiście dostaniecie go taniej, ale jeśli jest w promocji - nie warto bawić się w zamawianie :) Mogę go z pełnym przekonaniem wpisać na listę ulubieńców, do których z wielką ochotą wrócę. 




Regenerum, regenerujące serum do rzęs



Jestem trochę na bakier z kosmetykami do pielęgnacji rzęs, ponieważ moje wrażliwe oczy nie reagują na nie zbyt dobrze. Postanowiłam jednak zaryzykować i skorzystałam z promocji, w której regeneracyjne serum do rzęs Regenerum kosztowało w SuperPharm poniżej 30zł. Raz kozie śmierć :) Producent o swoim kosmetyku mówi całkiem sporo:


Już po kilku regularnych użyciach wiedziałam, że codzienne nakładanie serum z eylinerem nie wchodzi w grę. Linia rzęs była podrażniona, zaczerwieniona i widoczne były naczynka? przekrwione żyłki? Na pewno wiecie o co mi chodzi. Zaczęłam więc używać serum co drugi dzień, lub po 2-3 dniach używania robiłam krótką przerwę. Nie wiem czy idę dobrą drogą, ale moje oczy nie przepadają za świetlikiem w żelowej formie i być może to było powodem takiej reakcji. Serum ze szczoteczką nie robiło mi krzywdy, więc używałam częściej, nakładając je również na brwi. Pewnie zastanawiacie się gdzie moje zdjęcia przed/po z wachlarzem rzęs? Nie ma i nie będzie, ponieważ efekt nie został zauważony przez mój aparat :) Musicie uwierzyć mi na słowo, że takowy na moich rzęsach się pojawił. Nawet brwi wyglądają lepiej. 



Przede wszystkim zauważyłam wzmocnienie rzęs, na czym najbardziej mi zależało. Przed używaniem Regenerum gubiłam kilka rzęs przy każdym demakijażu oczu. Teraz ten problem ograniczył się do jednej, może dwóch rzęs przy mocniejszym tarciu. Kolejną rzeczą, na której mi zależało, było - jakby to nie brzmiało - wygładzenie rzęs. Nie wiem dlaczego tak się dzieje, ale jeśli nie używam żadnej odżywki, nakładanie tuszu jest naprawdę irytujące. Rzęsy pokryte są nierówno, uciekają gdzieś pod szczoteczką. Kiedy używałam Regenerum, tusz ładnie sunął po rzęsach. Wiem jak to brzmi - nie jest to wina tuszu, tylko tej 'szorstkości' rzęs. 
Zauważalna jest również różnica w grubości i długości włosków - są nadal jasne, ale pomalowane tuszem zyskują naprawdę sporo uroku :) Myślę, że gdybym używała serum regularnie, efekty byłyby jeszcze lepsze. Cena jest taka straszna, więc jeśli nie planujecie rzęs do nieba - polecam Wam wypróbowanie Regenerum. Sama aktualnie powrotów nie planuję - może pokuszę się o zakup pomadki z Alterry, albo poszukam promocji na Long 4 Lashes. Muszę jedynie doczytać jak radzi sobie z wrażliwymi oczami - macie w tym temacie jakieś doświadczenie? 

 
Mam nadzieję, że dotrwaliście do końca :) Jeśli tak dodam tylko, że do topu denka lutego zaliczyć mogłabym puder Stay Matte Rimmel, żel oczyszczający do twarzy Effaclar La Roche Posay (o którym w końcu wypadałoby napisać recenzję...) oraz cukrową piankę Organique o herbacianym zapachu.

pozdrawiam, 
Adrianna 



O ile kąpielowe przyjemności w postaci kul, soli i wszelkiego rodzaju pudrów nie robią na mnie większego wrażenia, tak prysznicowe kosmetyki lubię bardzo :) Dlatego też w kręgu moich zainteresować znalazły się pianki do mycia ciała Organique. Najpierw te klasyczne, później peelingujące, a wszystko dzięki wygranej u Siouxie (wieki temu), gdzie nagrodą był cały zestaw. Częścią z nich się podzieliłam, zostawiając swoje typy zapachowe. Aktualnie nie mam już żadnej z pianek, ale latem z pewnością odkupię jedną z peelingujących - jeśli jesteście ciekawe którą, zapraszam na post :)


Klasycznych pianek w mojej łazience było już kilka, m.in. grecka, mleczna i pomarańczowa, o której pisałam tutaj. Moje zdanie w stosunku do nich się nie zmieniło - to bardzo przyjemne urozmaicenie prysznicowej rutyny :) Cudowne zapachy, gładka, prawdziwie piankowa konsystencja i delikatne działanie myjące. Można się przyzwyczaić do takiego subtelnego traktowania przez kosmetyk, ponieważ produkt Organique nie podrażnił mojej skóry, ani nie doprowadził do przesuszenia. W poście o piance pomarańczowej narzekałam nieco na wydajność, ale w końcu nauczyłam się jej używać oszczędniej i teraz naprawdę ją doceniłam. Wersja mleczna (przebiła wszystkie owocowe aromaty) świetnie koiła zmysły po bardziej wymagającym dniu, zostawiając na skórze delikatny zapach pudrowego, mlecznnego kremu - niestety, był on dość krótkotrwały. Ale wybór jest prosty - albo natura, albo perfumowane kosmetyki - ja zostanę przy Orhanique. Pianki te z najdziecie oczywiście w sklepach firmowych, gdzie ich standardowe ceny to 16zł/100ml i 30zł/200ml. Dostępne wersje zapachowe: afryka, grecka, kolonialna, mleko, pomarańczowa.


Jak więc wypadają pianki peelingujące na tle zwykłych? WYŚMIENICIE! Na początku nie wiedziałam czego się spodziewać, bo połączenie tej lekkiej konsystencji z peelingującymi drobinkami wykraczało poza pole mojej wyobraźni. Już pierwsze użycie przekonało mnie, że to był dobry krok marki :) Organique wprowadziło bowiem kosmetyk, który idealnie uzupełnia codzienną pielęgnację o działanie złuszczające. Nie jest to mocny peeling, po który sięgamy raz w tygodniu - pianki są na tyle delikatne, że można korzystać z nich codziennie (na dobrze zwilżonej skórze nie powinny zrobić krzywdy nawet wrażliwcom), pobudzając skórę do życia. Plus dla ciała, ogromny plus dla zmysłów. Zapachy pianek są naprawdę kuszące! Owocowy koktajl w kolorze różowym powędrował do mojej dziewczyny, ale i mi dane było go użyć - mocno owocowy, dość słodki zapach, na pewno znajdzie swoich zwolenników. Największym, pozytywnym rozczarowaniem była dla mnie pinakolada. Spodziewałam się bowiem słodkiego ulepka, a znalazłam coś orzeźwiającego, dodającego energii. Żółty kolor dobrze wpływa na poprawę nastroju, o czym przekonywałam Was już w poście o wesołym mydełku Organique. Ulubieńcem okazała się wersja niebieska, czyli mrożona herbata. Jeśli lubicie takie świeże, lekko ogórkowe zapachy, to idealny wybór - z pewnością odkupię ją latem, kiedy po ciężkim dniu będzie działać nie tylko na zmysły, ale i zmęczone upałem ciało. Pianki znajdziecie w sklepach Organique, w cenach 20zł/100ml i 35zł/200ml. Dostępne wersje zapachowe: mrożona herbata, owocowy koktajl, pinakolada


Poznałyście już mojego piankowego, peelingującego ulubieńca :) 
A Wy miałyście okazję sprawdzić, która wersja uwiedzie Wasze nosy? 

pozdrawiam, A



Luuuubię żele pod prysznic! Te bardziej kremowe w szczególności, ale typowym, galaretkowatym kosmetykiem również nie pogardzę. Głównie zależy mi na przyjemności płynącej z kąpieli, więc stawiam na ładny zapach i fakt, że żel nie wysusza mi skóry. A jeśli do tego rozsądnie kosztuje... bajka. To nie moje pierwsze spotkanie z mleczkiem pod prysznic Luksja, zawierającym składniki balsamu do ciała. Tym razem postawiłam na olej z pestek dyni, poprzednio miałam okazję używać wersji z olejem sezamowym. Czy zauważyłam różnicę? Zapraszam na post :)


Opakowanie niczym się nie wyróżnia - wygodne, zamykane na zatrzask, z matowego plastiku w białym kolorze. W wielkiej, półlitrowej butli znajdziemy kremowy, przyjemnie pachnący kosmetyk. Nie jest ani za rzadki, ani za gęsty - dobrze współpracuje zarówno z gąbką, jak i z naszymi dłońmi :) Kolor ma delikatnie perłowy, mleczny, nieprzezroczysty. Powstała piana jest kremowa i gęsta, ale nie jest to nic zaskakującego. Nie umiem porównać tego zapachu z niczym konkretnym, ale słowa jakie przychodzą mi na myśl to: świeży, kremowy, otulający, z delikatną nutą roślinnego olejku. Producent zapewnia nas, że połączenie kremowego mleczka pod prysznic ze składnikami balsamu do ciała mają przede wszystkim właściwości pielęgnacyjne. Skóra już podczas mycia zuskuje jedwabistą gładkość i nawilżenie. I faktycznie - skóra po użyciu jest czysta, przyjemna w dotyku i delikatnie pachnąca. Po kąpieli nie czułam ściągnięcia, stan określiłabym jako zwyczajny. I tutaj widzę pierwszą różnicę - wersja z olejkiem sezamowym wygładzała skórę i dawała uczucie nawilżenia. wersja z olejkiem z pestek dyni nie robi ze skórą nic. Wydajność określiłabym jako zadowalającą - powtórzę raz jeszcze, że jestem okropnym chlapaczem ;) Cena takiej kąpielowej przyjemności to ok. 10zł/500ml w promocji. 


Pokusiłam się o krótką analizę składu, w poszukiwaniu oleju z pestek dyni. Nie jestem specjalistą, posiłkowałam się wiadomościami znalezionymi w sieci. I muszę powiedzieć, że jestem mocno rozczarowana tym kosmetykiem - właściwości pielęgnacyjne, które obiecuje nam producent, to zwykła chemiczna ułuda... Cieszę się, że nie mam kolejnej bulti w zapasie. 

Aqua - naturalna podstawa kosmetyku. 
Sodium Laureth Sulfate - detergent stosowany w kosmetyce. 
Cocamidopropyl betaine - detergent anionowy, podstawa płynów kąpielowych; w połączeniu z sodium lauryl sulfate powoduje przesuszenie skóry, łupież, alergiczne zapalenie skóry. 
Sodium chloride - wpływa na konsystencję kosmetyków, ma właściwości zagęszczające; stosunkowo bezpieczny w niewielkim stężeniu. 
Polyquaternium-7 - zapobiega przesuszaniu skóry, zwiększa poślizg. 
Parfum - zapach. 
Cucurbita pepo seed oil - olej z pestek dyni, dopiero na 7 miejscu... 

Miałyście okazję używać Luksji z serii Care Pro?
Podoba się Wam taka krótka analiza składu? Myślę, że pierwszych kilka pozycji daje pogląd na to, czego możemy się po nim spodziewać.

pozdrawiam, A


Obsługiwane przez usługę Blogger.