Przed kościołem kolejka, odstawiam gdzieś moją wielką torbę - dysponuję bowiem jako świadek kopertą, ale nie elegancką kopertówką jako kobieta. Kwiatki i koperty, przekazywanie z rąk do rąk na linii państwo młodzi-świadkowie-rodzice, zupełnie jak na wesołym socrealistycznym obrazie sunęły cegły (brakuje tylko ścieżki dźwiękowej z piosenką o odbudowie Warszawy). Torba przełożona do jakiegoś bajeranckiego ferrari bogatego wujka Panny M., zaparkowanego przed kościołem (bagażnik elegancko z przodu, zero wkładania od tyłu). Restauracja ślubna jest niedaleko, na Rynku. Panna M. wkurwiona jak Bogini Zła z mitologii, bo podobno przyszło więcej gości, niż było zaproszonych. Niestety w jej przypadku nawet irytacyjne stężenie twarzy podkreśla tylko kolejne walory urody. Scenografia następująca: dwie sale pełne rustykalanych ław i ludzkiego megaścisku, oraz miniparkiecik do tańca (3 na 3 metry, brakuje tylko krat i skazańca z dożywociem do kompletu). Najwyraźniej niewyspanie powoduje u mnie objawy klaustrofobiczne. Następuje toast a potem chaos, który jest mi na rękę, bo muszę jednak się zameldować zanim na dobre się zacznie. Wracam z bogatym wujkiem do auta, z którym ludzie robią sobie zdjęcia. Zabieram torbę z porsze i tyle w kwestii kurtuazji, hehe. Kto ma porsze, nie mowi prosze. Nikt mnie nie podwiezie, wujka nie śmiałabym o to prosić, w końcu jestem singielką w obcym mieście, która przyjechała pociągiem – ostatni szczebel w łańcuchu pokarmowym. Niestety buty, krok za krokiem, nieziemsko mnie obcierają, i staram się nie spocić, tachając energicznie niczym ruska baba ze stadionu swoją mega torbę, żeby potem nie waniać przy biesiadzie weselnej. Z tego wszystkiego gubię kierunki na nieziemsko zatłoczonych krętych krakouliczkach, muszę wrócić do punktu wyjścia i zacząć swoją morderczą podróż jeszcze raz. Melduję się, a potem gnam z powrotem. Niestety jedzenie było w między czasie. Panna M. pyta gdzie tak długo, ja pytam gdzie kawa oraz jej trzy espressowe siostry i elektrokardiogram. Nie ma do czego tańczyć, widać jestem za wybredna, ale potrzeba mi muzy, która mnie rozrusza, a nie urwie mi łeb i spowoduje palpitacyjny zawał w bezgłowej pozostałości. Mimo wszystko staram się spełniać powinności idealnej świadkowej – np: zabawiam uprzejmą rozmową stolikowego sąsiada, odpowiadam na pytania Panny M. czy się jej świeci nos, że nie świeci, albo podaję niebieskie bibułki wchłaniające sebum (tak, tak, niby światowa, a nie wiedziałam co to). Goście też pragną się nie świecić, więc bibułki wyruszają w podróż po sali. Po chwili przypomina to religijny zjazd fanów świętej Weroniki (co też za facjata mi się tu odbiła?). Świadek Pana M. przeżywa ciężki szok, na widok bibułki, która wchłonęła w siebie 200 watową światłość jego nosa. Następuje etap rzucania z okna restauracji bukietu Panny M w rozhisteryzowany tłum na dole. Tłumek stoi na ulicy, więc zaczynają zatrzymywać się zaciekawieni, zagraniczni turyści, tworząc tłumek 2 i – klasycznie – tłumek 3 zainteresowany tłumkiem 2, i etc. Wkrótce pod oknami stoi cały krakowski rynek. To dobry moment żeby zacząć recytować alternatywną poezję skandynawską - niestety ktoś zabiera mi mikrofon : /. Tymczasem na dole dochodzi do wesołych wrzaskorękoczynów, a obiżuteryjnione w pierścionki kobitki wysuwają się na prowadzenie w tej pierwszoligowej rozgrywce życia. Wesoła, podstarzała acz temperamentna ciotka wrzeszczy: „Ja muszę złapać, ja mam kandydata!!!”. Ktoś łapie, ktoś jest zdruzgotany. Panowie w 2-giej turze mają gorzej, bo rzucony krawat zawisa na kablu nad ulicą, ktoś chce wzywać strażaków, ale w końcu tworzy się piramida zakończona całkiem niezłym żylastym 11-latkiem (Rozważam to przez chwilę, na tej jałowej pustyni męskiego DNA, jednak nie chcę mieć kłopotów prawnych.)
Pod koniec siedzimy przy stolikach na krakowskim rynku, w ciepłą czerwcową noc. Weselisko dogorywa, na parkiecie babcie podrygujące przy elektropunku. Świadek męski odwozi mnie do hotelu swoim autem, w którym jest więcej miejsca do tańca niż na parkiecie.
Przyklejam sobie do facjaty pozostałe bibułki i idę spać.
Boże, spać!