Wczoraj, w Dzień Dziecka,
odebrałam więcej życzeń niż 8 marca, co powinno mi nieco dać do myślenia, być
może. Moje tak zwane wewnętrzne dziecko to istny kanibal
i anim się obejrzała, pożarło całą resztę wewnętrznej
menażerii, na którą składają się zastępy wielorakiej osobowości w postaci: wewnętrznych dorosłych, wewnętrznych starców
i wewnętrznego pieska, który merda w
chwilach wesołości, a w chwilach smutków odpada mu ogon.
Również wczoraj wpadła do mego
apartemą moja własna, rodzona matka. Tegom się nie spodziewała! Madre
przyniesła mi czekoladki, a był to produkt
cukierniczy wykonany metodą wtrysku kakaowego surowca wprost do złotej foremki.
W związku z czym rzeczonych czekoladek nie dało się wyłuszczyć z godnością.
Pamiętam z jaką fascynacją patrzyłam kilka lat temu na moją babcię, godzinami próbującą napocząć opakowanie leków, wykonane tak perfidnie, by nie dało się było go przez osobę starszą roztworzyć. W zamyśle projektanta tegoż opakowania (w postaci zaspawanej, zatrzaskowej fiolki z adamantu) osoba starsza miała zemrzeć próbując, wyłamawszy sobie uprzednio wszystkie palce. Co by w dalszej perspektywie zaoszczędziło NFZ-owi i wszystkim podatnikom wielu zbędnych kosztów.
W związku z czym rzeczonych czekoladek nie dało się wyłuszczyć z godnością.
Pamiętam z jaką fascynacją patrzyłam kilka lat temu na moją babcię, godzinami próbującą napocząć opakowanie leków, wykonane tak perfidnie, by nie dało się było go przez osobę starszą roztworzyć. W zamyśle projektanta tegoż opakowania (w postaci zaspawanej, zatrzaskowej fiolki z adamantu) osoba starsza miała zemrzeć próbując, wyłamawszy sobie uprzednio wszystkie palce. Co by w dalszej perspektywie zaoszczędziło NFZ-owi i wszystkim podatnikom wielu zbędnych kosztów.
Teraz ja próbuję z jednakim
skutkiem wyłuszczyć z foremki czekoladki, a jestem w sile wieku, w tym
umysłowego. Czekoladki można wypchnąć od dołu metodą nacisku, wtedy jednakowoż
wylatują w powietrze i lądują za kanapą. Oczywiście będzie je można zjeść przy
najbliższej edycji odkurzania... lecz kto wie, kiedy to będzie?
A tymczasem chciałabym je zjeść teraz, od razu.
A tymczasem chciałabym je zjeść teraz, od razu.
Zatem odwracam opakowanie i tłukę nim o blat stołu, aż czekoladki wszystkie naraz opuszczają migiem złotą foremkę. Najprostsze rozwiązania są najlepsze, a najszybsze są najprostsze. Moja madre, która mnie W OGÓLE nie zna, gdyż albowiem nie miała na poznanie mnie trzydziestu lat z okładem, jest zszokowana, że alejaktotak?
Ano tak to.
Staram się przy madre trzymać ustabilizowany poziom imidżu, na który pracowałam latami: wesołego lecz nieco psychicznego przybysza z genetycznie odległej planety Pacanów w galaktyce Wygi Starej. Wpycham sobie czekoladki do ust i żując mówię, że mmm pyszne, ale żeby następnym razem kupiła mi raczej karton papierosów, sil-wu-ple. Madre patrzy na mnie takim wzrokiem, ale to TAKIM wzrokiem... który ćwiczy sobie w łazience przed lustrem, bo ją kiedyś na tym przyłapałam (polecam niezapowiedziane wizyty rodzinne). Jest to wzrok fundamentalnego islamisty napotykającego, w drodze do meczetu, zwracającą imprezowe drinki wykolczykowaną w pępek nastolatkę rasy anglosaskiej. Oraz plus skrzyżowany ze smutnym wytrzeszczem na wpół przejechanego przez tira przydrożnego kotka. Z dodatkiem nerwowego mrygu petenta wymiaru sodomowego (sądowego? jakoś tak), który się dowiaduje, że całą procedurę musimy powtórzyć, gdyż asystentka asesora zgubiła ostatnią stronę z podpisem, a zatem wyrok się nie uprawomocnił.
Łapiecie już?
W moich relacjach z matką odwiecznie powracającym refrenem jest konfrontacja tego imidżu z tym wzrokiem.
(Zasadniczo każda matka jest w
stanie dopuścić jakąś zdziczałą kompulsywność nałogu swego potomka, ale nałogu,
który jest w stanie zaakceptować (cukier), a nie tego, który dziecko wybrało
(tytoń).)
Czekoladki zjedzone.
Madre zwiedza apartemą. Zwiedza
zaglądając pod dywan i za szafki. Tak nie może być, gdyż nie wiadomo co może
tam znaleźć. Moszczę na najbardziej zapadniętej kanapie poduszki i drapuję
kocyk. Delikatnie, podłokietnie podprowadzam tamże mamusię, po czym metodą
nacisku na klatkę piersiową ją popycham. Mamusia zapada się w kanapę. Gramoli
się dzielnie, ale nie może wstać (ha!). Tak, dear, ty tu sobie posiedź, a ja
zrobię ci herbatkę. To jest absolutnie najpierwsze primum non nocere dla
własnej psychiki oraz więzi rodzinnych: matkę
wizytującą nasze pielesze należy bezzwłocznie unieruchomić w jednym miejscu.
Madre dostaje herbatę.
Nie wiem co się dzieje potem bo
od tych czekoladek zapadam w śpiączkę cukrzycową.
W każdym razie już jest dzisiaj.
A ja nadal nie dorosłam.
W następnym odcinku zinwentaryzujemy życie z kawą i papierosem. Tymczasem dzisiaj dwie piosenki o matkach i ojcach.