Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jedzeniowo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jedzeniowo. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 2 czerwca 2016

Jak przeżyć wizytę matki i z godnością zjeść czekoladki


Wczoraj, w Dzień Dziecka, odebrałam więcej życzeń niż 8 marca, co powinno mi nieco dać do myślenia, być może. Moje tak zwane wewnętrzne dziecko to istny kanibal i anim się obejrzała, pożarło całą resztę wewnętrznej menażerii, na którą składają się zastępy wielorakiej osobowości w postaci: wewnętrznych dorosłych, wewnętrznych starców i wewnętrznego pieska, który merda w chwilach wesołości, a w chwilach smutków odpada mu ogon.

Również wczoraj wpadła do mego apartemą moja własna, rodzona matka. Tegom się nie spodziewała! Madre przyniesła mi czekoladki, a był to produkt cukierniczy wykonany metodą wtrysku kakaowego surowca wprost do złotej foremki.


W związku z czym rzeczonych czekoladek nie dało się wyłuszczyć z godnością.

Pamiętam z jaką fascynacją patrzyłam kilka lat temu na moją babcię, godzinami próbującą napocząć opakowanie leków, wykonane tak perfidnie, by nie dało się było go przez osobę starszą roztworzyć. W zamyśle projektanta tegoż opakowania (w postaci zaspawanej, zatrzaskowej fiolki z adamantu) osoba starsza miała zemrzeć próbując, wyłamawszy sobie uprzednio wszystkie palce. Co by w dalszej perspektywie zaoszczędziło NFZ-owi i wszystkim podatnikom wielu zbędnych kosztów.

Teraz ja próbuję z jednakim skutkiem wyłuszczyć z foremki czekoladki, a jestem w sile wieku, w tym umysłowego. Czekoladki można wypchnąć od dołu metodą nacisku, wtedy jednakowoż wylatują w powietrze i lądują za kanapą. Oczywiście będzie je można zjeść przy najbliższej edycji odkurzania... lecz kto wie, kiedy to będzie?
A tymczasem chciałabym je zjeść teraz, od razu.





















Zatem odwracam opakowanie i tłukę nim o blat stołu, aż czekoladki wszystkie naraz opuszczają migiem złotą foremkę. Najprostsze rozwiązania są najlepsze, a najszybsze są najprostsze. Moja madre, która mnie W OGÓLE nie zna, gdyż albowiem nie miała na poznanie mnie trzydziestu lat z okładem, jest zszokowana, że alejaktotak?
Ano tak to.

Staram się przy madre trzymać ustabilizowany poziom imidżu, na który pracowałam latami: wesołego lecz nieco psychicznego przybysza z genetycznie odległej planety Pacanów w galaktyce Wygi Starej. Wpycham sobie czekoladki do ust i żując mówię, że mmm pyszne, ale żeby następnym razem kupiła mi raczej karton papierosów, sil-wu-ple. Madre patrzy na mnie takim wzrokiem, ale to TAKIM wzrokiem... który ćwiczy sobie w łazience przed lustrem, bo ją kiedyś na tym przyłapałam (polecam niezapowiedziane wizyty rodzinne). Jest to wzrok fundamentalnego islamisty napotykającego, w drodze do meczetu, zwracającą imprezowe drinki wykolczykowaną w pępek nastolatkę rasy anglosaskiej. Oraz plus skrzyżowany ze smutnym wytrzeszczem na wpół przejechanego przez tira przydrożnego kotka. Z dodatkiem nerwowego mrygu petenta wymiaru sodomowego (sądowego? jakoś tak), który się dowiaduje, że całą procedurę musimy powtórzyć, gdyż asystentka asesora zgubiła ostatnią stronę z podpisem, a zatem wyrok się nie uprawomocnił.
Łapiecie już? 
To jest właśnie taki wzrok.






















W moich relacjach z matką odwiecznie powracającym refrenem jest konfrontacja tego imidżu z tym wzrokiem.
(Zasadniczo każda matka jest w stanie dopuścić jakąś zdziczałą kompulsywność nałogu swego potomka, ale nałogu, który jest w stanie zaakceptować (cukier), a nie tego, który dziecko wybrało (tytoń).)


Czekoladki zjedzone.
Madre zwiedza apartemą. Zwiedza zaglądając pod dywan i za szafki. Tak nie może być, gdyż nie wiadomo co może tam znaleźć. Moszczę na najbardziej zapadniętej kanapie poduszki i drapuję kocyk. Delikatnie, podłokietnie podprowadzam tamże mamusię, po czym metodą nacisku na klatkę piersiową ją popycham. Mamusia zapada się w kanapę. Gramoli się dzielnie, ale nie może wstać (ha!). Tak, dear, ty tu sobie posiedź, a ja zrobię ci herbatkę. To jest absolutnie najpierwsze primum non nocere dla własnej psychiki oraz więzi rodzinnych: matkę wizytującą nasze pielesze należy bezzwłocznie unieruchomić w jednym miejscu.

Madre dostaje herbatę.
Nie wiem co się dzieje potem bo od tych czekoladek zapadam w śpiączkę cukrzycową.
W każdym razie już jest dzisiaj.
A ja nadal nie dorosłam.

W następnym odcinku zinwentaryzujemy życie z kawą i papierosem. Tymczasem dzisiaj dwie piosenki o matkach i ojcach.




poniedziałek, 5 października 2015

O kulinarnych frustracjach. Jak się spłakałam ze wzruszenia oglądając filmy o gotowaniu na YT

Wiadomo, że gdy jadamy sami, w gotowanie i stołowanie się wkładamy mniej standardów europejskich. Ja tam np nie nabłyszczam talerza i nie owijam sztućców serwetką udrapowaną w fantazyjnego łabądka. Nie podchodzę do gara by czule umieścić w nim pora i selera, tylko rzucam nimi z drugiego końca kuchni, patelnią osłaniając się przed deszczem wrzątku. Czasem chybiam i seler rykoszetem trafia mnie w łeb, a potem wpada do kosza na śmieci, takie tam. 

No ale jak przychodzą goście to tip-top, trala-lala, proszę wyciągnąć łabądkowi widelec z tyłka a nóż z dzioba i wsuwać żarło, a nie przeglądać się w talerzu. 
(Chyba że to sąsiedzi albo blogerzy, to eee) 

Na jesieni kryzys estetyki w kulinariach wzrasta. Już któryś sezon próbuję z godnością zrobić placki dyniowe i za każdym razem kuchnia wygląda potem jakby się w niej odbyła jakaś lubieżna orgia, zakończona następnie rzezią dyniowatych. Gdy potem na straganie zieleniaka widzę dorodną dynię mam ochotę od razu sprzedać jej kopa.



I doprawdyż, jak ktoś mi stoi w kuchni nad głową to się wiję jak węgorz przygwożdżony do posadzki himalajskim bucikiem z kolcami.
















Prawdopodobnie dlatego oglądając niektóre z poniższych filmików zawyłam z uciechy.
To cudownie stwierdzić, że nie jest się w swoich zmaganiach osamotnionym!I że niektórzy dają tej frustracji daleko dalszy upust.
Co prawda marnacji jedzenia nie pochwalam, ale tym razem zrobię wyjątek. 
Na początek tutorial w materii zmiękczania karkówki. A potem...well.






Oczywiście to internetowa masówka a nie trawestacyjne korepetycje z Monthy Pythona, więc efekt oglądania jest taki, że za pierwszym razem filmy nas cieszą, a potem się już tylko z tego powodu wstydzimy.

Czy ja nie powinnam pisać więcej o jedzeniu? Czy tu jest na to jakiś target? Bo kiedyś jednak obchodziłam np Mięsne piątki

No koniec przykład cudownego projektu samoobsługowego keczupa, powstałego w ramach europejskich dotacji na wspieranie polskiej myśli techniczej ;)









No to smacznego!

środa, 6 maja 2015

Początek maja, problemów zgraja. Reklamówki wyborcze oraz inwentaryzacja bułek

Ależ przebogato: i święta i majówka i matury i wybory i targi książki. Doprawdyż nie wiadomo za co się zabrać w pierwszej połowie maja, takie wzmożone natężenie isiów 
(od ang. issue – kwestia, problem ;) *


Aby zdać maturę, trzeba podobno zaliczyć jedynie 30% materiału maturalnego. Już nie trzeba przygotować (przez rok!) osobistej prezentacji (w Power Poincie chyba, meh), nadal jednak nie ma zadania z pokolorowaniem słonia, co by podniosło młodzieży samoocenę [klik].

Tymczasem do pójścia na wybory zniechęcają mnie reklamówki społeczne, nakręcone, oczywiście, za publiczne pieniądze. 

W jednej z nich niewidomy kupuje w sklepie bułki. Obsługuje go młoda, ładna ekspedientka, szczerząca się od ucha do ucha, zupełnie jakby patologiczny kochanek w typie Jokera z Batmana poszerzył jej zakres wyszczerzu scyzorykiem. I dla kogo ona się tak szczerzy? Dla niewidomego.
A niewidomy się pyta, czy w dzień wyborów też będą bułki.

Nie, kumie, nie będzie ani bułek ani mleka ani wódki, ani autostrad ani pracy. W dzień wyborów. Bo normalnie to przecież pod dostatkiem, parostatkiem.

No ręce opadają. Suchar i beka z niepełnosprawnych.
Naturalnie istotą rzeczy jest informacja, że niewidomy może głosować przy pomocy specjalnej nakładki brajlowskiej. O ile oczywiście nie zasłabnie z powodu braku bułek.

W drugiej reklamówce widzimy parę młodych ludzi, żegnających się na lotnisku. Obłapiają się z namiętnością rodzeństwa o wysokich standardach moralnych i świadomości, że incest to ZUO. On udaje się prawdopodobnie do Anglii na zmywak, bo w kraju przeca nie idzie zarobić na godne życie, ale ona się frasuje jedynie faktem, że on nie będzie głosował. Więc on jej implementuje do blond głowy uspokajającą skołatane nerwy informację, że przecież za granicą też można głosować.

No coś takiego! Ale czy na pewno? Ale w Papui Nowej Gwinei też? A w Tybecie? Czy nasi ratownicy wysłani do Tybetu mają podpiętą do wozu strażackiego specjalną przyczepkę z urną, ja się pytam?

Dzielnicowe kółko teatralne dla przedszkolaków by lepiej odegrało takie scenki. Chyba, że są one skierowane do jakiegoś upośledzonego kręgu odbiorców – tej grupy, która stawia krzyżyki we wszystkich kwadracikach, obok każdego kandydata, żeby żadnemu nie było przykro.

Nadal jednak nie rozumiem dlaczego Polacy, mieszkający i rozmnażający się za granicą, mogą głosować na prezydenta tutejszego kraju. Zwłaszcza ci, którzy u bukmachera postawili funciaka na imię Szarlota dla córki księcia Williama. 
Jak szarlota, to tylko z polskich jabłek!
Zresztą kwestia, kto zostanie wybrany na prezydenta, jest już, moim zdaniem, przesądzona – Bronisław szczerzy się w mediach z tak obrzydliwym samozadowoleniem, że trudno wątpić w jego in spe zwycięstwo. Nie mniej pojedynek między Korwinem a Kukizem będzie zapewne fascynujący.


* Proszę, zróbcie mi dobrze, i wprowadzajcie isie do słownika codziennego, obok czelendzów, lejałtów i targetów. Nie każdy jest od razu takim czelendżem, a podzbiory językowych klisz i zagranicznych protez, o ile nie sposób z nimi walczyć, to  należy choć je ufrykuśnić.

A teraz szybka INWENTARYZACJA BUŁEK 

Bułka wulgarna (kuzynka fiutobułki z początku posta)





















Bułka innowacyjna 
(współfinansowana przez Unię Europejską ;)
Bułka szafiarska 
(która powinna już  wystapić z okazji tego posta [klik])





















Bułka kanapowa





















Bułka aerodynamiczna, lżejsza od powietrza - zatem, zapewne, bezglutenowa ;)





















Bułka bagietka (z którą niewidomi mogą chodzić zamiast białej laski)

















Są sklepy, w których niewidomi muszą kupować całe masy pieczywa:
I potem sobie mogą z nich robić różne rzeczy:












Cóż, może inwentaryzacja moich narzekań na wyborowe reklamówki nie jest kompletna, może były jeszcze jakieś inne zachęcajki telewizyjne, w tym jakieś życiowe. Może w jednej z nich na domowej kanapie siedział obwieś w podkoszulce i rzucał pustą puszką po piwie do kosza na śmieci, a jego żona, cała w wałkach i podomkach, śmiała się, klaskała i wołała:
- Zdzichu, a w dzień wyborów to będziesz tak rzucał do urny kartą do głosowania?
Kto wie, kto wie.

sobota, 24 maja 2014

Jak ugotowałam miód z mniszka lekarskiego (dummies version) i że od czasu do czasu warto korzystać z kulinarnych zasobów trawnika

Widziałam przepisy na miód z mniszka na kilku blogach, jednak droga do przyswojenia tej incepcji, że ja - przeciwieństwo pszczółki, zwłaszcza w kuchni - też mogłabym takie coś uczynić, była długa i wyboista.
Zwłaszcza, że wici mód kulinarnych nic nie donosiły w kwestii domowego robienia miodów. Wici powiedziały swojego czasu, jak już byłam gotowa nawet eksperymentalnie upiec chleb, że tera to je modne domowe robienie sera. No hellou.Ta frustracja, że nigdy nie jest się na czasie, ta straszna frustracja, zapijana kawą rozpuszczalną z mlekiem z biedro w stosunku 1 do 1 ;) Czekam aż wici mi doniosą, że przy pomocy austriackiej kiełbasy wurst i strzykawki robi się teraz domowy botoks.
W końcu, notorycznie brodząc we wiosennie wybujałych dalibóg mleczach [klik], którymi obsiały się wszystkie trawniki i również mój ogródek, zakasałam rękawy i ugotowałam miód z mniszka, howgh.

Przepis na miód z mniszka lekarskiego idzie tak:
500 mniszkowych, żółtych łbów (bez łodygi ale z zielonym kołnierzem) zerwać. Rozłożyć i odłożyć. Poczekać 2 godziny, aż wyjdą z nich robale (ktoś widać ustalił, że tyle w tym światku trwa eksmisja). Wrzucić do wody (1l) i gotować 20 min od zagotowania. Odstawić w chłodne miejsce na dobę. 
Powtarzać mantrę: „Po dobie dalej miód robie”. 
Następnie odcedzić płyn przez gazę, dodać cukier (1 kg) i 1-2 cytryny (to w końcu 1 czy 2, hę?) też wyciśnięte przez gazę. Gotować na małym ogniu 2 godziny, bez pokrywki. Wlać do wypasteryzowanych słoików. Zeżreć.
That’s it.

Spojrzałam i nawet nie zapisałam bo przecież takie łatwe, że no proszę cię. Zapamiętam. Ale ten przepis ma wiele mankamentów, które powinno się dopisywać małym, jak wychodzące robale, druczkiem. Poza tym na jakieś 2 lata przed sprawdzaniem w praktyce swojej pamięci należy przejść na dietę złożoną z orzechów, warzyw strączkowych i co tam jeszcze stymuluje neurony i półkule – bo niestety nie zapamiętałam ;) (niespodzianka).

Po pierwsze ciężko znaleźć mniszki z dziewiczych terenów, najlepiej obok alpejskiego klasztoru ;) a w każdym razie nie skażonych psim moczem. Mnie się od natury udało wytargować tylko 150 sztuk. 
150 to nie 250 – co by to było połowa, 125 to by była ćwierć, a 150 to nie wiadomo ile, ja jestem humanistką! Zatem choć ominęłam kwestię psich sików to znalazłam się w psiej dupie. 
Potem mi się pomyliło i zamiast na 2 godziny to zostawiłam te mniszki na 2 doby. W związku z czym wszystkie robale wyszły ale weszły jakieś inne, lubiące kościelną padlinę albo insektowe hotelarstwo bo część mniszków przemieniła się w puchowe podusie, wrr.
Nic to, zagotowałam a potem sobie poszłam zapalić papierosa na uspokojenie. Dlaczego nikt nie napisał, że TRZEBA WAROWAĆ jak pies te 20 minut po tym zagotowaniu, bo jak się gdzieś pójdzie, to połowa wykipi na kuchenkę? Pewnie specjalnie, na złość! 
No trudno. 
Po zagotowaniu odstawiłam w chłodne, ciemne miejsce. Dlaczego nikt nie napisał w tym przepisie, że to NIE MA BYĆ używany korytarz? Jak się stawia w ciemnym korytarzu to się na bank garnuszek z breją kilka razy potrąci i połowa się wyleje, nieprawdaż, eh.
No trudno. 
Dodałam na oko cukru i połowę cytryny do tego co zostało i czekałam aż zgęstnieje podczas gotowania, ale zgęstniało średnio, bo musiałam dolać wody, żeby mieć coś więcej niż 20 ml. ( Po powiem wam, że 20 ml to bardzo mało jest. Kiedyś sobie zamówiłam przez internet róż w kremie, taki do policzków, i się bardzo cieszyłam na ten wydajny zakup, ale się potem okazało że to było 20ml a nie 200ml. Ale mogłam się pomylić jak każda, blada na gębie, humanistka. Przecież ;)
A słoiki wypasteryzowane a nie wypastowane.
No trudno.
Coś tam jednak wyszło, o czym dalej.
Za to ZAPACH... Co to był za zapach! Już w trakcie gotowania moje zmysły węchowe zaczęły przypominać igiełkę na wariografie irańskiego terrorysty kłamiącego w kwestii zamachu na przesłuchaniu w centrali CIA. Jakbym oczadziała, jakbym się upiła i nie wiadomo gdzie była, jakby ktoś na mnie wylał flakon zmysłowo ciężkich perfum o niepokojącej nucie, a potem mnie w nich utopił. Zawsze głęboko pogardzałam filmem Pachnidło, ale w tamtym momencie to już nie byłam taka pewna czy pogardzać dalej.
Cokolwiek to było, smażenie peyotlu na głębokim oleju czy wędzenie gałki muszkatałowej to przy tym aromatyczna betka, believe me.
Wyszło pół słoika likłidu o silnej nucie cytrynowej. 
Całkiem całkiem.
Jak przyszła do mnie K. to jej tym słoikiem zamachałam przed nosem.
- Popatrz, popatrz! – zaprezentowałam z dumą.
- No rzeczywiście kolor imponujący – powiedziała K. – Ale powinnaś wiedzieć, że mocz do analizy to się oddaje w takich specjalnych pojemnikach kupowanych w aptece. W słoiku ci nie przyjmą.
Well.
Dałam więc do spróbowania M.
- Bardzo dobry, aromatyczny, z cytrynową nutą na finiszu, middlu i beginningu również.
Postanowiłam, że skoro mu tak szczerze smakuje, to jednak oddam mu zeszłoroczną pożyczkę ;)
Następnie zawiozłam połowę połowy zawartości mojej mamie, bo miód z mniszka ma różne prozdrowotne właściwości, głównie chodziło jednak o recenzję, bo moja mama jest znakomitym kucharzem o znakomitym podniebieniu.
Mamy nie było w domu, był za to tata.
- Może spróbujesz? – zapytałam. – Córka pierwszy raz w życiu zrobiła miód!
 - No wybacz, ale na tym etapie życia mogłabyś zrobić na mnie wrażenie tylko gdybyś zrobiła sobie dziecko – ziewnął tatuś. – Nawet, gdyby ojcem był jakiś truteń. Poza tym nie potrzebujemy miodu, już kupiłem nam miód, stoi w kuchni.
- To jest miód będący mieszanką miodów z Unii Europejskiej i spoza Unii Europejskiej – co znaczy z Chin, i sam sobie żryj te pestycydowe chińskie gówno z chińskich kwiatków, które sami se Chińczycy zapylają, bo im w tym pestycydowaym bagnie wszystkie pszczoły wyginęły! – się zdenerwowałam na taką niewdzięczność.
A wszystko co mówiłam to prawda

Na szczęście przyszła mamusia, spróbowała i wykrzyknęła:
- Jakie to dobre!
Aż mi kapcie spadły z wrażenia, bo widać było wyraźnie, że nie udaje, podczas gdy zawsze też widać, kiedy udaje, bo jej aktorstwo też jest zazwyczaj produkcji chińskiej ;)
- Kochanie, musisz spróbować - zawołała, wraziła do słoika łyżeczkę, nabrała miodu i z tą łyżeczką poleciała do dużego pokoju, gdzie siedział zatruty pestycydami i w związku z tym skwaszony, tatuś, i wraziła mu tę łyżeczkę do ust.

Potem się zastanawiałam, czemu miałam takie trudności w wyjściu od nich z mieszkania, dopóki nie zdałam sobie sprawy, że się krok za krokiem przyklejałam do podłogi w korytarzu, całej upstrzonej kropelkami miodu, skapującymi z tej niesionej na skrzydłach entuzjazmu łyżeczki. Moja mama dostaje zazwyczaj amoku jak mi się dwie kropelki wody podczas zaparzania herbaty uleją na blat. A teraz zapaskudziła miodem cały korytarz.
W związku z tym mniemam, że choć z przeciwnościami, to wyszło dobrze. I że olać miód, ale mam się czym narkotyzować w lecie.

Czego i wam życzę. W tym sezonie lub następnym.

Dodam jeszcze, że trawnik jest o wiele bogatszy we frykasy i że można z jego zasobów zrobić też np sałatkę, jakby ktoś, sama nie wiem - stracił pracę i zbiedniał, albo był proekologizującym hipsterem.
Nakarm królika w sobie. Sałatka majowa Magazynu Smak [klik] 
w której występują min "świeżo zebrane i umyte liście mniszka lekarskiego, krwawnika, babki i  pokrzywy".

Czasem trawnik, sam z siebie, w promocji chyba, serwuje dania typu Gałąbki, ale nie jestem na razie na tyle zdesperowana ;)

niedziela, 23 marca 2014

O zgubnym nawyku wkładania do buzi





















Ja, tak ironicznie nastawiona do wszelkiego rodzaju degradujących i histerycznych oraz nierzadko kompulsywnych uzależnień w rodzaju: picia wina, jarania blanta, czy kupowania butów (oprócz papierosów – bo to wiadomo: nawyk należny artystom i nihilistom ;) zostałam złamana przez coś tak idiotycznego jak suszone mięso.
Spróbowałam minikabanosków i przepadłam.

Znacie to uczucie, kiedy jest środek pięknego dnia, a wy siedzicie i płaczecie, bo skończyły się minikabanoski? Albo w środku nocy rzucacie się na łóżku w spazmach oralnego niespełnienia, po czym narzucacie byle kapotkę na piżamkę i lecicie do całodobowego nabyć minikabanoski?
Na tej konsumpcyjnej wojnie o klienta stałam się karabinem maszynowym zasilanym na minikabanoskowe naboje, ale działającym odwrotnie, na zasadzie implozji.
Nie wiem i nie chcę wiedzieć czego tam dodają, ale na pewno nie jest to tylko krówka, świnka czy tam osiołek. Tam jest coś, co mi bezpośrednio w mózgu pieści endorfinowy dzyndzel. 
Chemia jakaś, magia czy coś.
Cena stosowna do efektu, w przeliczeniu: 80 PLN/kg. Aaa!

Dokonałam dogłębnej analizy i doszłam do wniosku, że na poziomie psychologiczno - kompensacyjnym przyczyniła się do tego kumulacyjna introspekcja wspomnień następujących zjawisk sensualnych:
- palenie papierosów
- obgryzanie ołówków i długopisów
- zadawanie się z mężczyznami rasy kaukaskiej (no niestety...)

A tymczasem jest niedziela – nie mam pieniędzy, mam tylko ostatniego minikabanoska i jestem bardzo nieszczęśliwa!



Niech ktoś przyjdzie i rozmnoży mi minikabanoski!
Mamo...?

piątek, 16 sierpnia 2013

No to klops, kurczaczki. W piątek rzucamy mięsem


"Należy zwrócić uwagę, że historia wykazała także powierzchowność innego sądu, wywodzącego się ze starożytności, a głoszącego, iż lud potrzebuje jakoby tylko chleba i igrzysk. Nieraz mogli się przekonać różni późniejsi władcy, że otrzymawszy sam chleb, lud niechybnie zapyta zaraz o masło i wędlinę, bojkotując najatrakcyjniejsze nawet igrzyska."
Janusz A. Zajdel
...
Kiedy tylko zdarza mi się urządzać albo być zaproszoną (już jutro!) na grilla czuję w sobie ten atawistyczny zew, to pierwotne ssanie w środku: będzie MIĘSO.



Jest taki rodzaj pojedzeniowej satysfakcji i poczucia ukontentowania, którego nie zapewni mi żaden, pożal się Boże, bakłażan w parze z brokułem (na parze)
Gorzej jak coś mięsnego zostanie i zostanie włożone do lodówki.
Kiedyś mamusia powiedziała mi:
- Nie dziwota, że tak źle wyglądasz, skoro żywisz się padliną.
(Różnymi inwektywami zadawano mi ciosy, ale ten, przyznacie (zwłaszcza wegetarianie) wyjątkowo bolesny. I żeby własna matka tak, eh.)
Ale faktem jest, że jakoś nie mam wyczucia ile może taki nasz nieco przerobiony mały mięsny przyjaciel w lodówce leżeć (i tutaj akurat sprawdza się posiadanie w domu na stanie samca płci męskiej, który takie problemy niweluje, bo jest udowodnione naukowo, że taki samiec raczej nie wykończy nam w zamian mozzarelli ani marchewki)

Niestety czasem dochodzi na linii damsko-męskiej do mięsnych dramatów:
 
















Nauczyłam się już kupować sobie takie ilości, jakie jestem w stanie zjeść – np plaster szynki ;). Niech sklepowa myśli że jestem najgrubszym ever przypadkiem dzielnicowej anorektyczki, a co mi tam.
..........

Teraz trochę historii:
Jak zachęcić ludzi do jedzenia podrobów?
Charles Duhigg opisuje w "Sile nawyku" historię problemu, z jakim pod koniec 1941 roku musiał zmierzyć się amerykański rząd. Brakowało mięsa, nowojorskie restauracje do hamburgerów używały koniny, rozkwitł czarny rynek handlu drobiem, narodowi groził niedobór białka. Rozpoczęto więc wielką akcję, której celem było zachęcenie Amerykanów do jedzenia podrobów. "Przeciętna kobieta z klasy średniej w 1940 roku prędzej umarłaby z głodu, niż zbrukała swój stół ozorem lub flakami. (...) Naukowcy doszli do wniosku, że aby przekonać Amerykanów do jedzenia wątróbek i nerek, gospodynie domowe musiały nauczyć się sprawiać, by jedzenie wyglądało, smakowało i pachniało możliwie najbardziej podobnie do tego, czego ich rodziny oczekiwały na stole. (...) Rzeźnicy zaczęli rozdawać przepisy, jak przemycić wątróbkę w klopsie." W krótkim czasie podroby stały się integralną częścią amerykańskiej diety. "Nerki stały się podstawowym składnikiem obiadów. Wątroba była na szczególne okazje". Nigdy później żadnego programu próbującego zmienić nawyki żywieniowe Amerykanów, nie udało się zwieńczyć równie spektakularnym sukcesem.
stąd [.]
(ciekawe a zarazem nieco symptomatyczne, że z całej pouczającej książki o siłach nawyków zainteresowałam się akurat tym mięsnym kawałkiem, hm) 
 
Jeszcze nigdy jednak nie zbrukałam swojego podniebienia (ani stołu)  OZOREM.
Ale pamiętam, że raz, w dzieciństwie zabrałam z babcinej kuchni taki ozór, włożyłam go w mordę pluszowemu psu i pobiegłam na podwórko straszyć dzieci. A potem miałam kłopoty, bo ozór się zgubił.

I mamą dla lalek nigdy nie byłam, chyba że w domu pojawił się (cały) kurczak, takiemu kurczakowi matkowałam czule dopóki nie podrósł i nie pojechał do szkoły z internatem (piekarnik). Szkoda, że nie mam w zwyczaju publikowania własnych zdjęć bo bym wam ukazała idealny rodzaj macierzyństwa w wykonaniu pięciolatki ;)
(To nie ja, tylko artysta Sarah Lucas)


I tak byśmy mogli sobie wspominać w nieskończoność ale czas coś zinwentaryzować, kurczaczki ;)
....
Na początek półnagi kucharz zaprezentuje zmysłowe Fifty shades of chicken (mmm, polecam)




I pamiętajcie - jak mawiał Oscar Wilde:
 'Kobieta jest jak kiełbasa, czasem lepiej nie widzieć przygotowań' ;)
(Wegetarian uprasza się o wyrozumiałość. Oraz, w wypadku dojścia do końca posta, o uczestnictwo w grupie wyparcia ;) 

czwartek, 23 maja 2013

Vivat miseczki, kubeczki, termosy i SŁOIKI czyli domowe podsumowanie dekady w kwestii sprzętów kuchennych oraz neonów warszawskich


















Uwielbiam wszelkiej maści miseczki. Wszystko, co nie zostanie doszczęknie zjedzone, każdy kawałek ogóreczka i pół rzodkiewki, zostaje włożone do miseczki  i zaaplikowane w otwarte usta lodówki aby stać tam z oszczędności i nienawiści ku marnacji, aż pokryje się zamszowym nalotem i musi zostać wyrzucone z powodów zdrowotno zdroworozsądkowych.
Moja lodówka to trupiarnia, moja lodówka to prosektorium, moja lodówka to zimny kosz na śmieci.
Uwielbiam też spodeczki. Spodeczkami można przykryć miseczki. Spodeczki schodzą mi w ilości kilku sztuk w tygodniu zawsze kończąc w malowniczym rozprysku. Czasem spodeczek schodzi na złą drogę, w złym czasie i miejscu spodeczek się znajdzie i kończy jako popielniczka. Z tej drogi nie ma odwrotu... Kubki uwielbiam umiarkowanie i tylko dlatego, że nie da się parzyć herbat i ziół w miseczkach. Zioła i herbaty parzy się jednak pod spodeczkiem, choć znam takich, co zaparzają w termosie. Muszę nabyć termos z wkładem szklanym. Bo czynności notorycznego chodzenia do kuchni, gotowania wody i zaparzania zajmują mi pewnie 15 dni w roku, których to 15 dni w roku na pewno nie zajmuje mi zmywanie, jak głoszą reklamy skierowane do kobiet w pudle telewizora. Kiedyś byłam pionierką w noszeniu termosów, w czasach, gdy mieliśmy po dwadzieścia lat i nikt nie potrzebował w zimie termosa, tylko ja ;). Kiedyś zaparzałam też herbaty w zlewce laboratoryjnej i w ogóle lubiłam spożywać na laboratoryjnym szkle, przynoszonym z pracy przez moją mamę-naukowca w celach zbożnych, bo byłam niejadkiem, jeśli w grę nie wchodziło laboratoryjne szkło. Zlewka się w końcu zbiła i od tej pory herbata mi już nigdy tak nie smakowała, no i zresztą odeszły w zapomnienie te czasy, gdy herbatę doprawiało się połową cytryny oraz taką ilością cukru, że poziom glukozy wychodził nam uszami. Teraz pijam sobie lipę, pokrzywę i skrzyp. Oraz liście porzeczki, miętę i melisę. No i kawę, rzecz jasna. Morze kawy. O dziwo - w filiżance. Kropla w morzy potrzeb.

Teraz, po remoncie, zrobiłam w kuchni małe przemeblowanie. W odstawkę poszedł podręcznie umiejscowiony zestaw suszonych przypraw. Po co ma się kurzyć skoro ja nie przyprawiam. Już prędzej bym chyba rogi niż sałatkę. Dużym patelniom też mówimy won. Duża patelnia to dużo skrobania, a wizja skrobania skutkuje jadaniem poza domem. Tylko u Marii Czubaszek skutkuje wystąpieniem medialnym ;).


















No i zmierzamy wprost w objęcia słoików, które jak mi się wydawało zostały w celu przewożenia żywności już dawno zastąpione przez higienicznie nietłukące plastikowe pojemniki pet. Okazuje się jednak, że nie tylko, iż nadal funkcjonują słoiki w podróżach od-domowych i od-mamowych, ale też że działa w stolicy cała słoikowa społeczność, co wypłynęło z okazji rozwiązania konkursu na neon Warszawy (do którego to konkursu zachęcałam).
Poniżej linki, gdzież można poczytać o słoikowej siatce napływowej.

"Kim jest warszawski słoik? Wraca na weekend do zapadłej wioski albo w najlepszym wypadku do pięciotysięcznego miasteczka, nie płaci podatków w Warszawie, a w niedzielę wieczorem brzęka wstydliwie słoikami pełnymi jedzenia, przemykając po Białołęce. Teraz ma szansę stać się symbolem Warszawy."
Link do całości [.]

Wywiad z twórcami neonu, z których jeden też jest słoikiem [.]

Finałowa piątka neonowa [.]

Mam nadzieję, że ktoś się też w końcu zajmie opisywaniem pozostałych społeczności warszawskich: zlewek (dziewcząt źle prowadzących się), miseczek (dziewcząt z dużym biustem), spodeczków (wielbicieli konwentów s-f) i termosów (chłopców gorących i zakręconych). Hyhy.

To teraz, z dedykacją dla słoików, zaprezentujemy bogactwo spożywcze stolicznych sklepów. Doprawdyż nic nie trzeba przywozić od mamy!

 Miłego spożywania!



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...