wtorek, 27 października 2015

Chlebek bananowo daktylowy czyli dobry początek






















Świat mi uciekł.
Roland powiedziałby, że „poszedł naprzód”.
Niedawno szukałam zgubionego sierpnia a dziś okazuje się, że to był dopiero początek serii zawieruszonych dni i tygodni.
Kto sprowadził do kalendarza koniec października? Jakieś znicze trzeba kupować, groby spośród liści odzyskać. Biec trzeba donice z chryzantemami jak brzoskwinie kupić nim zostaną do wyboru tylko te biedulki, które kupią bardziej ode mnie zapominalscy.
A tu jeszcze dynie się szczerzą przypominając, że Halloween zagląda zezem do kuchni.
Wyrzuty sumienia urosły mi na jestestwie jak bąble po barszczu. Jak ja mogłam się tak zapuścić?
Internet odwiedzam tylko gdy szukam elektryka lub porad w stylu „jak podnieść mebel o wadze 300 kg nie mordując kręgosłupa i dysponując jedną parą rąk”.
Jakiegoś amoku dostałam albo zaćmienia. Na mózg mi padło i oderwało od realnego życia na, jak się okazało, długie miesiące.
Zamknęłam się w domowej kapsule czasu a wiadomo, że ten płynie tutaj inaczej. Ogłuchłam i oślepłam na zewnętrzność.
Kiedy dziś palce zaprowadziły mnie do moich ulubionych blogów, oniemiałam ze zdziwienia. Czytania mam na całe zimowe miesiące. Piszecie, pieczecie, gotujecie, wycinacie i kleicie. A ja jak śpiąca królewna tkwię obok.
Co prawda trochę się w tym moim i MMŻ życiu działo, ale żeby tak całkiem odpaść od głównych nurtów...?
Ciągle jeszcze biegam, mierzę, przestawiam i marudzę, ale to już ostatnie rozedrgane dni.
Aby samą siebie zdyscyplinować i zaliczyć pierwszą próbę powrotu do normalności kupiłam dziś gęś.
To oznacza, że kołaczą się we mnie namiastki dawnej „ja”i hasło „listopad” wywołuje prawidłowe skojarzenia. Na pierwszego listopada piekę gęś. Niech to będzie pierwszy krok zrobiony w dobrym kierunku.
Na razie aby oswoić nowy dom i przegonić stare zapachy upiekłam najbardziej aromatyczny chleb na świecie. Lepki jak jesienna wieczorna mgła, słodki jak światło świec i pachnący jak wymarzony dom – z bananami, daktylami i muscavado.
Z tym chlebkiem obok i filiżanką herbaty poczytam sobie co u was.

















Chlebek bananowo daktylowy
(foremka 23cm na 11cm)
temp. : 175 stopni
czas pieczenia: 1 godzina
czas przygotowania: 15 minut

200 g suszonych daktyli
4 dojrzałe banany
2 jajka
pół kostki miękkiego masła
pół szklanki ciemnego cukru muscavado
1 łyżka syropu klonowego
1 łyżeczka cynamonu
1 szklanka mąki pszennej
1 łyżeczka proszku do pieczenia
pół łyżeczki sody

Obieramy trzy banany i miksujemy z daktylami i jajkami w blenderze.
Masło miksujemy na biały puch dodając muscavado i syrop klonowy.
Mąkę przesiewamy z cynamonem, proszkiem i sodą.
Łączymy masę maślaną z masą bananową. Wsypujemy mąkę i mieszamy łyżką.
Foremkę smarujemy masłem.
Przekładamy ciasto do foremki. Ostatni banan obieramy i kroimy wzdłuż. Układamy połówki banana na wierzchu ciasta.
Foremkę wstawiamy do piekarnika i pieczemy godzinę.
Upieczone ciasto może wystygnąć w piekarniku.
Jest wilgotne, lekko dymne w smaku i absolutnie pyszne.
Mój pierwszy wypiek w nowiutkim domu, z nowego piekarnika.





Smacznego

wtorek, 20 października 2015

Nieoczekiwana interwencja i zapomniany satay z kurczaka z sosem orzechowym
























No i przeprowadziłam się.
Pewnie dziś bym też nic nie napisała, bo wciąż większość czasu zajmuje mi rozpakowywanie, przewożenie i rozkładanie po półkach. Jednak interwencja siły wyższej spowodowała, że siedzę na jednym miejscu i nie latam jak latawiec. Ingerencja jest bolesna, utrudnia leżenie i siedzenie ale stać mogę więc nie narzekam.
Siła wyższa dotknęła palcem swym mych pleców i najwyraźniej pokarała mnie za moją nadgorliwość.
Nie pozostaje mi nic innego jak przeczekać bolące krzyże a czas czekania zapełnić intensywnym planowaniem. Gdzie powiesić zdjęcia? Czy wazony wyżej czy niżej? Gdzie mogłam postawić pudło z herbatą i filiżankami?
Kuchnia moja nowa jest...piękna. Duża, jasna, z ogromną ilością schowków, półek i możliwości.
MMŻ stwierdził wczoraj, że właściwie nie ma w niej już miejsca. Nie wiem co miał na myśli, bo ja widzę w niej jeszcze mnóstwo miejsca. I jeszcze więcej planów.
Do finałowego powieszenia kapelusza jeszcze nam nieco brakuje ale trzeba się skupić na pozytywach. Komu po trzech latach czekania przeszkadzałby brak drzwi do łazienki?
Wolę cieszyć się nowym piekarnikiem niż planować zawieszenie zasłonki.
Powiem tak: miałam już piekarnik, z którym dogadywałam się jak z najlepszym przyjacielem. Rozstanie z nim było jednym z boleśniejszych doznań. Tęskniłam za nim tym intensywniej im większe nieporozumienia zdarzały się potem z innymi piekarnikami.
Pieczenie chleba odbywało się na oślep. Co ja mówię „chleba”, pieczenie wszystkiego tak się odbywało.
Ten czas mam za sobą. Mam nadzieję.
Nowy piekarnik na razie mnie onieśmiela. Odważyłam się już co prawda upiec pierwszy chleb ale z pewną taką nieśmiałością.
Chleb udał się wyśmienicie i myślę, że to dobra wróżba na przyszłość.
Powoli i z rozmysłem będę się zaprzyjaźniać z nowym piecem.
Zanim jednak rozpętam wszystkie kuchenne żywioły wrócę do potrawy, którą pożegnałam poprzednie życie.
Wtedy jeszcze świeciło słońce a biedronki pchały się do okien jakby przeczuwały, że za kilka dni spadnie śnieg.
Na szczęście śnieg stopniał, inwentarz i dobytek został przeprowadzony, mnie zaś dotknęła ręka opatrzności i dzięki temu siedzę teraz i piszę o satayach.
Swoją drogą dlaczego nie było o nich wcześniej?




Satay kurczaka z sosem orzechowym

2 piersi z kurczaka

marynata:

3 łyżki sosu sojowego jasnego
2 łyżeczki mielonej kolendry
2 łyżeczki mielonego kuminu
pół łyżeczki kurkumy
1 łyżeczka cukru
pół łyżeczki imbiru w proszku
kawałek trawy cytrynowej (tylko biała, dolna część, zmiażdżona)

Mieszamy składniki marynaty. Piersi kurczaka kroimy na paski 2 cm szerokości i wkładamy do marynaty. Marynujemy minimum godzinę.
Po godzinie nadziewamy paski mięsa na patyczki do szaszłyków i pieczemy w piekarniku rozgrzanym do 200 stopni około 15 minut, przewracając mięso na drugą stronę w połowie pieczenia.
Piekarnik z funkcją grill jest tu jak najbardziej na miejscu.

Sos orzechowy:

3/4 szklanki masła orzechowego (ja lubię takie z kawałkami orzechów)
4 łyżki jasnego sosu sojowego
3 łyżki cukru palmowego (może być brązowy)
1 łyżeczka kuminu
1 łyżeczka galangalu w proszku (można zastąpić mielonym imbirem)
2 łyżeczki mielonej kolendry
sok z jednej limonki
1 szklanka mleczka kokosowego
1 ząbek czosnku
pół łyżeczki kurkumy
pół łyżeczki chilli

Wszystkie składniki sosu wkładamy do miksera i miksujemy do połączenia się składników. Jeśli sos jest za gęsty, dolewamy tyle mleczka kokosowego by osiągnął odpowiadającą nam gęstość.

Patyczki z mięsem kładziemy na talerze, stawiając obok miseczkę z sosem.
Aromatyczność tego dania ukoi wszelkie jesienne spliny i pomoże z godnością znosić ingerencje sił wyższych.

























Smacznego


piątek, 9 października 2015

Ciągle w ruchu czyli nalewka pigwowa z pomarańczą
























Mieszkaniec naszego kraju nad Wisłą przeprowadza się przeciętnie raz w życiu. Nie jesteśmy nad wyraz mobilnym narodem.
Ja przeprowadzam się szósty raz. Zawyżam statystyki.
W ostatnim miesiącu spakowałam, przeniosłam i wtaszczyłam kilka ciężarówek rzeczy. Wydawałoby się, że skoro na dalekim strychu ciągle zimuje 300 kartonów, to teraz pakowanie odbędzie małym palcem lewej nogi.
Ale w ciągu trzech lat wygnania obrośliśmy w następne tony książek i płyt.
Z prawdziwą radością pozbyłam się dwóch worów ciuchów. Teraz będą cieszyły kogoś innego.
Zauważyłam, że niektóre moje ciuchy wędrują ze mną bez względu na mody, gusty i moje zainteresowania. Szafy się zmieniają, mój rozmiar też a brązowy płaszczyk pamiętający czasy kiedy byłam krótkowłosą brunetką ciągle wisi. Ukochane spodnie w rozmiarze bliskim dziecięcemu też panoszą się na półce. Najbardziej ubawiła mnie sukienka wieczorowa z błyszczącego brokatu. Nigdy, przenigdy nie miałam jej na sobie. Przy każdorazowej przeprowadzce wyjmuję ją z worka, zakładam i mruczę do siebie, że w tym roku już na sto procent założę ją na Sylwestra.
Tym sposobem wkroczyła w wiek szkolny. Udawało jej się przemknąć przez sito selekcji, lecz tylko do czasu.
Wylądowała w worku i jej czas w mojej garderobie się skończył.
W przeprowadzce cieszy mnie mnóstwo rzeczy. Po pierwsze nareszcie wizja świat Bożego Narodzenia w tym roku nie wywołuje we mnie frustracji. Nareszcie własny stół, osobisty i, mam nadzieję oswojony, piekarnik, szafa, w której ciągle jest kilka wolnych półek
Przeglądam, pakuję, owijam, mierzę, szyję i sprzątam. Robię jeszcze kilkanaście innych rzeczy ale nie będę epatować swoją wszechstronnością, żebyście nie pomyśleli, że macie do czynienia z super woman.
Kiedy już każda skarpetka zamieszka w swojej szufladzie i każdy talerz umości się na półce, będę mogła dopuścić do siebie myśl, że jestem zmęczona.
Dlatego przyszły tydzień przeznaczyłam na leżenie i leczenie ran.
Jeszcze tylko zamknę dom pod lasem, sprowadzę koty pod nowy dach i oddam się wykorzystywaniu moich nowych zabawek kuchennych.
Już nie mogę się doczekać. Kuchnio moja nowa! Nadchodzę!

























Rzucę jeszcze okiem na włości swoje leśne i mogę pakować (!) manatki do miasta.

Rzut oka wyłowiło dorodne pigwy na krzakach.
To jedyna dobra strona z posiadania nowego sąsiada. Płot, zbudowany po sąsiedzku zdecydowanie spodobał się pigwowym krzaczkom. Kwitły w tym roku jak szalone. Dzięki temu po raz pierwszy mam okazję nastawić pigwówkę.

Na zakończenie rozdziału pod tytułem „Lato po lasem” będzie przepis na nalewkę pigwową.
Następnym razem przywitam was z nowej kuchni.



Nalewka pigwowa z pomarańczą

1 szklanka spirytusu
0,5 litra białej wódki
200 ml dowolnej brandy (użyłam metaxy, bo ją uwielbiam)
około 1 kg dojrzałych owoców pigwy
1 pomarańcza

później czyli po miesiącu

syrop cukrowy:
1 szklanka cukru
1 szklanka wody

Zaczynamy od obrania pigwy. Malutkie owoce są naprawdę twarde i trzeba mieć nieco krzepy by je rozkroić. Kiedy wam się to uda, to zobaczycie, że w środku pigwa przypomina jabłko.
Nie byłabym sobą gdybym nie wypróbowała rozkrojonego owocu. Jaki kwaśny!
Wyczyszczone owoce kroimy na kawałki i wrzucamy do słoja. Zalewamy je zmieszanymi alkoholami i wstrząsamy słojem.
Bierzemy się za pomarańczę. Musimy ją umyć i sparzyć. Obieramy ją cienko ze skórki. Najlepiej to robi obieraczka do warzyw.
Dorzucamy skórki pomarańczowe do słoika z alkoholami i pigwą.
Mocno zakręcamy i odstawiamy na parapet na minimum miesiąc.
Po miesiącu przecedzamy nalewkę.
Gotujemy syrop cukrowy i kiedy całkiem przestygnie, wlewamy go do odcedzonego nalewu.
Znów zakręcamy słoik, wstawiamy w ciemne miejsce i zapominamy o nim na rok.
Czyli ja mogę wam moją nalewkę w postaci końcowej pokazać dopiero w październiku 2016.
Jest na co czekać.
Dobrze, że w międzyczasie czekają na degustację wcześniejsze nalewki.





Smacznego