Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Indie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Indie. Pokaż wszystkie posty

24 marca 2014

Do rzeczy. Pyszne Indie.

Z podróży nie przywożę pamiątek. Choć gdyby się zastanowić to nie jest to do końca prawda. W różowych trampkach z Bangkoku przełaziłam "pół świata", z Khao San pochodzi też moja ukochana koszulka koncertowa z Madonną konsumującą lizak, nepalska czapka sprawdza się idealnie w siarczyste mrozy, a koszyk z Maroka jest najlepszą letnią torebką, jaką kiedykolwiek miałam. Pewnie gdybym pogrzebała w pamięci i w szafie okazałoby się, że podczas każdej wyprawy przemyciłam do domu coś lokalnego. Co mogłam przywieźć z Indii? Przyprawy, a jakże!

Część moich skarbów :)
Chilli z Kaszmiru o bajkowej, karminowo-czerwonej barwie oraz kapsułki zielonego i czarnego kardamonu.
Nie ma jak świeżo utarta kurkuma.

Gdy na targu w Bombaju zobaczyłam osnówkę gałki muszkatołowej oczy zaświeciły mi dzikim blaskiem, gdy powąchałam czarnego kardamonu dostałam małpiego rozumu. Na szczęście obok dzielnie czuwał M, a jego powszechnie znany zmysł negocjatora wyostrzył się w tej chwili wprost proporcjonalnie do mojego zapału. Nie będę się wdawać w szczegóły, podsumuję jedynie, że Colaba Market w Bombaju opuściłam po dwóch godzinach targowania, obładowana kilogramami kurkumy, kory cynamonu, kardamonem w dwóch postaciach, magicznie czerwonym proszkiem chili z Kaszmiru, kuminem, tamaryndowcem, kilkoma odmianami garam masali oraz innymi specyfikami, które to aktualnie służą mi do podróży kulinarnych.  Szczypta magii (nie mylić z maggi), kardamonowe czary mary nad kubkiem kawy i już jestem w Radżastanie. Założę się, że każdy gotujący obieżyświat urządza sobie takie kuchenne podróże. Kulinarne podróże do Indii są do tej pory moimi ulubionymi.

Indie są pyszne. Poza tysiącem innych, mniej lub bardziej pochlebnych epitetów, ten podoba mi się najbardziej. Bo jest prawdziwy i obiektywny. Nie wierzę, że komuś może nie smakować dobra, chrupiąca mysore dosa, bogate kashmiri pulao, pikantny butter chicken, czy po prostu świeże lassi. Jest tylko jeden warunek. Trzeba znaleźć odpowiednie miejsce.

Najlepsza mysore dosa jaką jedliśmy w Indiach, Waranasi.
Podczas czterech tygodni spędzonych w Indiach, zwalające z nóg jedzenie udało nam się upolować zaledwie kilkakrotnie. Mimo to, wrażenie było tak spotęgowane, że gdyby ktoś zapytał mnie, co w Indiach jest najlepsze, bez wahania odpowiedziałabym, że kuchnia. Dla mnie i dla M Goa ze świeżymi rybami i owocami morza plasuje się w czołówce ale w kilku miejscach w głębi lądu też nieźle podjedliśmy. Sprawdzona zasada szukania miejsca, gdzie z dużym prawdopodobieństwem dadzą człowiekowi dobrze zjeść polega na wypatrywaniu tłumów i kolejek. We wszystkich stoiskach na targowiskach czy barach przy plaży tabuny ludzi przyglądających się smakołykom i je konsumującym prawie zawsze gwarantowały, że dobrze trafiliśmy. Dla przykładu po najlepsze samosy w Bombaju  staliśmy w kolejce dobre kilka minut (cena za jeden przepyszny pierożek wyniosła 0,40 zł!). Gorzej jest w przypadku knajpek ukrytych w wąskich uliczkach, których za nic nie znaleźlibyśmy, gdyby nie przewodnik. Należą do nich bezkonkurencyjne Honey & Spice w Puszkarze oraz Millets of Mewar w Udajpurze (to tam, gdzie piliśmy kardamonowe lassi). W pierwszej z nich zjedliśmy najlepsze śniadanie w Indiach, a Millets odwiedzaliśmy podczas każdego posiłku w Udajpurze, choć mamy niepisaną zasadę, że nie jemy dwa razy w tym samym miejscu, bo przecież fajnie jest próbować czegoś nowego.  Zasadę złamaliśmy dwukrotnie, raz w przypadku Millets, drugi raz na Goa, gdy znaleźliśmy "nasz bar" i po codziennych grzecznościowych negocjacjach z właścicielem, zasiadaliśmy do kolacji składającej się z gigantycznych krewetek i świeżych ryb, równie pokaźnych rozmiarów, aż sama się dziwię, że byliśmy w stanie tyle zjeść.

Jeśli chodzi o Honey & Spice to największym minusem knajpki jest jej lokalizacja. Stoliki umieszczone są w głębi targowiska i nie ma co się łudzić, że popijając świetną kawę z kardamonem,  złapie się choć jeden promień słońca. Warto się jednak przełamać i choć zerknąć w menu, bo słaba lokalizacja wyczerpuje pulę minusów. Każda pozycja z menu jest interesująca i brzmi smakowicie. Nasza owsianka oraz pełnoziarniste musli z górą owoców i orzechów były przepyszne, a do tego  dostaliśmy świetnie zaparzoną kawę z ziarenkami kardamonu, która była najlepszą kawą jaką wypiliśmy w całych Indiach.



Śniadanie w Honey&Spice
W Millets of Mewar zjedliśmy dwie kolacje oraz jedno śniadanie i jestem pewna, że gdybyśmy zostali w Udajpurze dłużej na pewno ilość wizyt byłaby równa ilości posiłków. Właściciel jest propagatorem lokalnej, zdrowej kuchni i ogólnie pojętej kultury regionu. W restauracji można kupić przygotowywane na miejscu przepyszne ciasteczka z amarantusem, idealne do zabrania na dalszą drogę, jak również lokalne wyroby rękodzielnicze. Millets oferuje też lekcje gotowania regionalnych smakołyków. Przede wszystkim jednak w Millets of Mewar można fantastycznie zjeść. Każde danie z menu, którego spróbowaliśmy było przepyszne. Część z nich czasem odtwarzam w mojej kuchni podróżując kulinarnie. W ten sposób zaadaptowałam w domu poranną owsiankę z prażonym amarantusem oraz sałatkę z  tartej marchwi z burakiem i kokosem, którą ostatnio przyrządzam z dużą częstotliwością dlatego, że jest obłędnie smaczna. Zdarzyło mi się też odtworzyć kashmiri pulao, aloo gobhi oraz dal makkhni podczas pewnego hinduskiego wieczoru. Innymi słowy Millets zachwyciło nas swoją kuchnią i z przekonaniem stwierdzam, że jest to miejsce, którego będąc w Udajpurze nie można pominąć.

Śniadanie w Millets of Mewar
Kashmiri pulao, veg raita oraz curry z nerkowców w Millets of Mewar
Aloo gobhi czyli curry ziemniaczano kalafiorowe w Millets of Mewar
Sałatka z tartej marchwi z burakami i kokosem w Millets of Mewar. P.S. W Millets po raz pierwszy piłam piwo z ceramicznego kubka :)

1 marca 2014

Prawdopodobnie najlepsze lassi w Indiach

Od powrotu minęły już trzy dni. Zrobiłam trzy prania, wypełniłam całą półkę słoikami z indyjskimi przyprawami, przywróciłam mieszkanie do stanu, w którym czuję się "jak w domu", przygotowałam sobie powitalny hummus z pietruszki, duży garnek pysznej zupy i surówkę jak w Millets of Mewar. Dziś wieczorem w końcu napiję się dobrego wina z dużych kieliszków. Za domem nie zdążyłam się  jakoś specjalnie stęsknić ale pod koniec podróży, w najbrzydszym mieście w Indiach, coś we mnie pękło i poczułam tęsknotę za... polskim buraczkiem :). Buraki właśnie się pieką, będą grały jedną z głównych ról w dzisiejszej sztuce pod tytułem "Kolacja po powrocie". Ja tymczasem mam jeszcze trochę pracy z podsumowaniem wyjazdu. W kolejce do napisania, jako pierwszy, czeka post w tematyce ściśle kulinarnej, wspomnienia z Indii mam bowiem pyszne. Dzisiaj namiastka tego podsumowania, mianowicie rzecz o lassi.

Indie lassi stoją! A może powinnam napisać, że Indie lassi płyną…? Kuchnia poszczególnych regionów może różnić się diametralnie, lassi natomiast pije się wszędzie. Lassi to napój z gęstego jogurtu zmieszanego z zimną wodą lub mlekiem, najczęściej na wierzchu napoju znajduje się serkowaty "kożuch", konsystencją przypominający lekko zwarzony jogurt. Odmian lassi jest mnóstwo, w zależności od dodatków które wmieszamy w jogurt. Moja ulubiona wersja napoju to lassi podstawowe, delikatnie słodkie, z subtelną nutka przypraw. Lubię też lekko słone lassi, doprawione odrobiną kuminu i pieprzu.

Jako, że jogurt jest moim chlebem powszednim, głównie przy okazji śniadania, nic dziwnego, że pierwszym przysmakiem za którym zaczęłam się rozglądać tuż po przylocie było słynne lassi. Lassi znałam jeszcze z Nepalu, ale kiedy to było… Lonely Planet w samolocie został oznaczony  przeze mnie mnóstwem zakładek, tworząc na mapie naszej podróży jogurtowy szlak. Na szczęście już w Waranasi zapowiadało się niezłe śniadanie z lassi w roli głównej, a przecież był to zaledwie początek. Przez cztery tygodnie wypiliśmy z M litry lassi, czasem w miejscach rekomendowanych przez przewodnik, często poszukując na własną rękę, stosując podstawową zasadę w takich sytuacjach, mianowicie podążaliśmy za tłumem. W ten sposób zaliczyliśmy tylko jedną spektakularną wpadkę, wypiliśmy sporo całkiem niezłych lassi oraz znaleźliśmy sami, stosując wspomnianą zasadę, najlepsze lassi, jeśli nie w całych Indiach, to na pewno w Waranasi.

Pierwsze lassi wypiliśmy w rekomendowanym przez Lonely Planet BLUE LASSI SHOP. Miejsce wypełnione było po brzegi podróżniczymi twarzami, co tylko podsyciło nasz apetyt. Menu dosyć bogate, tysiące miksów owocowych na zasadzie każde z każdym. Zgodnie ze swoimi preferencjami poszłam na skróty i zamówiłam czyste lassi, lekko słodkie, M zdecydował się na lassi z granatem i obydwoje po chwili oczekiwania cieszyliśmy najpierw oczy (plus za najładniej podane lassi), a potem kubki smakowe pysznym napojem. Lassi przygotowywane jest na oczach gości, wyłącznie ze świeżych owoców (w związku z tym poza sezonem na dany owoc połowa menu z marszu odpada). Napój podawany jest w uroczym, glinianym kubeczku, jednorazowego użytku. Z M zgodnie uplasowaliśmy je na drugim miejscu naszego lassi-rankingu.




Na głównej ulicy Waranasi, biegnącej równolegle do Gangesu, którą co wieczór przemierzaliśmy wracając do hotelu, na wysokości Ghatu kremacyjnego Harishchandra, znaleźliśmy stoisko, przy którym o każdej porze dnia, na lassi wyczekiwała kolejka hindusów. Nie potrzebowaliśmy lepszej rekomendacji. Dzięki zastosowanej metodzie podążaj za tłumem, skosztowaliśmy owego najlepszego lassi, o którym głosi tytuł dzisiejszego wpisu. Lassi trafiło idealnie w mój smak, proste, leciuteńko przełamane słodyczą i skropione dla aromatu kropelką wody różanej. Boskie…



Kolejne na trasie było całkiem niezłe lassi w Dżajpurze. Miejsce, w którym je przyrządzają, zowie się Lassiwala, co wcale nie gwarantuje poszukiwawczych sukcesów. Nazywa się tak bowiem co drugie stoisko z tym popularnym, mlecznym napojem w stolicy Radżastanu. Miejsce, które odwiedziliśmy mieści się pod numerem 302 przy M1 Road i oferuje tylko dwa rodzaje lassi, słodkie i słone. Obydwa smaczne i świeże, warto jedną porcją zaspokoić mały głód, gdy jest się w okolicy.

Spektakularną wpadkę zaliczyliśmy w Dżajsalmer, w miejscu odwiedzonym przez Anthony'ego Bourdain i rekomendowanym przez Lonely Planet. Sławę stoisku przyniosło tak zwane "special lassi", czyli napój z dodatkiem roślinki zwanej lokalnie "bhang" o właściwościach zbliżonych do marihuany. Nie wiem czy i jak pyszne jest bhang lassi (choć może pyszne staje się dopiero, gdy bhang zaczyna uwalniać swoją moc…), wiem natomiast, że inne pozycje z karty są przesłodzoną do granic możliwości lodowo-mleczną miksturą. Nie polecam.

Wśród niezliczonej ilości lassi, które w Indiach wypiliśmy, na uwagę zasługuje jeszcze jedno, oczywście ze względu na swój pyszny smak. O Millets of Mewar, gdzie owym lassi można się delektować, na pewno wspomnę przy okazji pysznych wspomnień, a teraz do rzeczy. Lassi wypiliśmy dwa, kardamonowe oraz migdałowe. Obydwa wspaniałe, subtelne, idealne. Ze względu na to lassi, a także na pozostałe pozycje z menu Milets warto spędzić w Udajpurze co najmniej dwa wieczory.

21 lutego 2014

Święte Indie

Każdy mijający dzień utwierdza mnie w przekonaniu, że aby spróbować wszystkiego, co Indie mają do zaoferowania, może zabraknąć czasu przewidzianego w wizie turystycznej. Zostało nam jeszcze kilka dni i sporo miejsc do zobaczenia. Postanowiliśmy skrócić trochę leniwy odpoczynek na Goa, żeby zobaczyć słynne świątynie wykute w skałach w Ellorze. Odbędzie sie to kosztem szesnastogodzinnej podróży autobusem, wątpliwa to przyjemność, wiem, ale co tam, raz się żyje. Poza tym raczej nie bedziemy mieli okazji zobaczyć Ellory innym razem. Nawet jeśli wrócimy do Indii, co nieszybko się wydarzy, biorąc pod uwagę fakt, że tak wiele jeszcze miejsc na świecie warto by odwiedzić, to na pewno nie bedziemy dublować tegorocznego szlaku. Po wizycie w Ellorze zostaną nam jeszcze dwa dni w Bombaju i wyprawa dobiegnie końca. Szkoda. Póki co, korzystając z wolnej chwili, krótko zreferuję wizytę Waranasi i Puszkarze.

Obydwa miasta łączy ich święty dla Hinduistów charakter. Są celem pielgrzymów z całych Indii, a także rzeszy turystów, chętnych bliżej poznać obyczaje tej egzotycznej dla nas religii. Różnią się celem pielgrzymowania, a w związku z tym po części też atmosferą.

Puszkar jest maleńkim, kameralnym miasteczkiem, otoczonym wzgórzami, położonym nad miniaturowymi jeziorem (M nazwał je zabetoniowaną sadzawką, jednak nawet jego sceptycyzm rozpłynął się w promieniach zachodzącego słońca). Ciekawostką jest, że w wodach tego właśnie jeziora spoczęły prochy Gandhiego. Fakt ten nie jest jednak głównym celem pielgrzymek. Hindusi oraz Sikhowie przyjeżdżają tu obmyć się w świętej wodzie i oddać hołd bogu-stworzycielowi, Brahmie. Nie jestem specjalistą od hinduizmu ale o ile dobrze zrozumiałam bóstwo, o którym mowa plasuje się dosyć wysoko w hinduistycznym panteonie. Ponadto tutejsza świątynia Brahmy jest jedynym takim przybytkiem w całych Indiach, toteż o każdej porze dnia jest się tu świadkiem dziękczynnych i błagalnych obrzadków. Dobrze jest przysiąść gdzieś z boku i poobserwować zwyczaje pielgrzymów albo po prostu usiąść wsród kobiet, zgromadzonych przed obliczem bóstwa, śpiewających radosne pieśni ku jego chwale. To na prawdę ciekawe doświadczenie, po kilku minutach jest się już częścią wspólnoty, dzieci siadają bez skrępowania na twoich kolanach, a ja często w takich sytuacjach dostawałam kulkę poświęconego ciasta, którego niestety nie odważyłam się spałaszować, jak robili to częstujący mnie pielgrzymi.

Jeśli chodzi o podróżników to znajdują tu chyba swoistą przystań, spokojną i wyciszoną na tle tłocznych radżastańskich miast. Przyjeżdżają tu zrelaksować się, odpocząć od miejskiego hałasu, poczytać książkę, siedząc na schodkach, któregoś z ghatów, wędrować po okolicznych wzgórzach, ćwiczyć się w jodze. 

Na tle Puszkaru, Waranasi jest zdecydowanie bardziej tłoczone i hałaśliwie. Na pewno ma na to wpływ ponad milionowa populacja, ale też cel pielgrzymek jest bardziej kontrowersyjny, co przekłada się zarówno na liczbę samych pielgrzymów jak i na rzesze turystów. 
Hindusi przyjeżdżają do Waranasi wykąpać się w wodach Gangesu, rzeki uznawanej za świętą. Rytualne kąpiele odbywają się całymi dniami w przyrzecznych ghatach (betonowych schodach, schodzących do rzeki na jej zachodnim brzegu). Nie to jednak budzi największe kontrowersje, a co za tym idzie i zainteresowanie. Największą uwagę skupiają ghaty kremacyjne, przy których odbywają się dzień i noc obrządki spalania ciał zmarłych. Hinduiści wierzą w reinkarnację, wędrówkę dusz w kolejnych wcieleniach, zależnych od karmy. Upragnione wyzwolenie z kręgu odradzania się w kolejnych życiach może zapewnić spalenie ciała zmarłego nad brzegiem świętej rzeki, co każdy, kto przyjechał do Waranasi może sobie na władne oczy obejrzeć. Co wiecej, przedsiębiorczy Hindusi oferują możliwość podziwiania płonących stosów z pokładu łodzi, których całe zastępy czekają na spragnionych wrażeń turystów. Bardziej nieuważny podróżnik, zapatrzony w to całe dosyć ponure i przygnębiające widowisko, może przez przypadek wdepnąć w ciało, owinięte w płótno i łańcuch z nagietków, pozostawione na środku ścieżki na czas układania stosu. Samej kremacji doglądają wyłącznie męscy krewni zmarłego. Oficjalnie, zakaz obecności kobiet z najbliższej rodziny zmarłego w trakcie spalania zwłok wprowadzono z obawy, by pogrążona w żałobie wdowa lub matka nie rzuciła się z rozpaczy w płomienie. Nieoficjalna wersja jest zdecydowanie bardziej przyziemna i brutalna. Rodziny zmarłych bardzo często wywierały presję na pozbawione żywiciela kobiety, by te dokonały samospalenia na stosie męża czy syna. Niejako oczekiwano takiego rozwiązania, by uwolnić pozostałych członków rodziny zmarłego od konieczności utrzymywania owdowiałej kobiety. Stosy, które już płoną robią piorunujące wrażenie, szczególnie mocne reakcje wzbudzają wystające spod kawałków drewna głowy i stopy. Przerażajace. Do tego, tuż obok toczy się zwyczajne życie. Każdy chce Ci coś sprzedać, zaprowadzić do knajpy, zaoferować pokój, a nuż zapragniesz zaopatrzyć się w pocztówkę z uwiecznionym na niej, płonacym na stosie ciałem. Całe Waranasi.

Pierwszy spacer wzdłuż Gangesu.
Targowisko przy głównej ulicy, Waranasi.
Przerwa na świeży sok z granatu w drodze na Uniwersytet, Waranasi.
Podczas gdy mama robi pranie, i rozwiesza je na schodach ghatów, by wyschło...
…synek zaczepia spacerujących i w zamian za długopis pozuje do zdjęć.
Wędrowny duchowny, sadhu, nad brzegiem świętej rzeki.
Manikarnika Ghat, największy spośród ghatów kremacyjnych nad Gangesem.
Ponurego obrazu ghatów kremacyjnych dopełniają stosy drewna zwożonego tu tonami. Potem sprzedaje się je rodzinom zmarłych.
Tymczasem nieopodal, na hałaśliwej ulicy życie toczy się swoim naturalnym rytmem. Rikszarz transportujący zakupione towary.
W Waranasi widzieliśmy chyba najwięcej riksz, na tle pozostałych odwiedzonych mast.
Male uczennice w school busie w drodze do szkoły
Kobiety w drodze z zakupów modlą się przed kapliczką jednego z bóstw pod świętym drzewem figowca.
W Waranasi codziennie powstają nowe łodzie...
…choć jest ich tu już całkiem sporo. Łódź w Waranasi jest narzędziem pracy. Rejs po Gangesie, szczególnie o zachodzie lub wschodzie słońca to obowiązkowy punkt pobytu w mieście.
Brzeg Gangesu z łodzi robi niesamowite wrażenie. Polecam!
Dla odmiany, kojące zmysły, mleczno niebieskie zabudowania wzdłuż ghatów w Puszkar.
Zachód słońca nad świętym jeziorem.
Puszkar, widoczne na zdjęciu jezioro służy do rytualnych kąpieli, choć obserwując pluskających się w nim młodzieńców odniosłam wrażenie, że poza funkcją sakralną pełni też rolę miejskiego basenu. 
Większość hoteli w Puszkarze oferuje ze swoich dachów wyjątkowy widok na miasto i okalające je wzgórza.
Puszkar nocą. M mawia, że Azja pięknieje nocą. Trudno się z tym nie zgodzić.
Po zmroku Puszkar nabiera dodatkowej magii.

19 lutego 2014

Walentynki w Radżastanie. Podsumowanie.

Z grubsza pogrupowalam tematycznie dotychczasowe doświadczenia. Dodatkowo tak się złożyło, że święto zakochanych spędziliśmy w Udajpurze, mieście okrzyknietym najbardziej romantycznym miastem Radżastanu, aspirującym nawet do miana najbardziej romantycznego w całych Indiach. O ile z pierwszym twierdzeniem zgodzę się w stu procentach, Udajpur to moje ulubione miasto w tej części Indii i faktycznie wzgórza okalające leżące nad jeziorem miasto, nadają mu romantycznego charakteru, o tyle z drugim twierdzeniem już popolemizuję. Cóż, polemika przychodzi mi łatwo, bo piszę te słowa, siedząc na plaży w Palolem, a co może być bardziej romantycznego niż zachód słońca nad morzem... 

Wróćmy jednak do Radżastanu. 

Radżastan ma opinię tej części Indii, która poza turystycznym Goa, jest najbardziej przyjazna turystom. Znaleźć tu można sporo ciekawych miast, szczególnie warto odwiedzić ich stare części, z wąskimi uliczkami bazarów, wycinąjacymi wyszukane wzory wsród gęstej, nieregularnej zabudowy. Kilka z nich może poszczycić się imponującymi fortami, majestatycznie wznoszacymi się nad miastem, a w obrębie murów jednego z nich można nawet zamieszkać. Poza architekturą, do zwiedzenia znajdzie się tu także kilka świętych dla Hindusów miejsc, niezliczona ilość świątyń, oraz lokalne parki przyrodnicze, wsród których największą rzeszą wielbicieli cieszy się region pustynny. Całkiem sporo, jak na jeden indyjski stan.

Moimi faworytami w Radżastanie są Udajpur oraz pustynne miasta Bikaner i Dżajsalmer. Podobało mi się też w Puszkarze, świętym mieście Hinduistów, przeciągającym pielgrzymów z całych Indii oraz łaknących spokoju podróżników. 

Udajpur ma niezwykły klimat. Charakterystyczna zabudowa rozrzucona tu jest na wzgórzach otaczajacych jezioro Pichola, co z dachu hotelu sprawia wrażenie porozrzucanych w nieładzie pudełek. Do tego zamykające wszystko na horyzoncie łagodne, porośnięte pagórki, mosty łączące zatoczki i mamy krajobraz najbardziej romantycznego miasta w Radżastanie. Klimatyczne knajpki nad brzegiem jeziora, a także te na dachach budynków, oferujące fantastyczne widoki na jezioro i pałac miejski dopełniają całości. 

Stare miasto w Bikaner urzekło mnie spokojem i leniwą atmosferą. Przyjechaliśmy tam z M głównie, by zobaczyć kontrowersyjną Świątynię Szczurów w pobliskim Desznok, tymczasem okazało się, że samo Bikaner też bardzo nam się spodobało. Uliczki starego miasta są kręte i wąskie, myląco zmieniają kierunki, co w naszym przypadku zazwyczaj kończyło się zgubieniem, choć zawsze sądziłam, że mam niezłą orientację w terenie. M stwierdził nawet, że skoro nie zgubiliśmy się w Fezie, to powinniśmy poradzić sobie w Bikaner, koniec końców jednak po kilku spacerach daliśmy sobie spokój i żeby dotrzeć w określone miejsce, korzystaliśmy z pomocy mieszkańców. Klimat miasta tworzą zabytkowe budynki, rezydencje dawnej arystokracji z ciekawie i bogato rzeźbionymi, drewnianymi fasadami, zwane havelli. Większość z nich stoi opuszczona, w niektórych urządzono mini hostele, gdzie w prostych ale klimatycznie urządzonych pokojach warto zatrzymać sie na noc. Jeśli chodzi o świątynię w Desznok, to polecam ją ludziom o mocnych nerwach. Świątynia powstała ku czci niejakiej Karni Mata, ktorej potomkowie, według legendy, odradzają się w postaci kabbas, czyli szczurów. Gryzonie, szczodrze dokarmiane przez odwiedzających, może i nie włażą na głowy ale bez większego strachu biegają beztrosko miedzy stłoczonymi pielgrzymami, szczególnie w miejscach przeznaczonych do ofiarowywania im jedzenia. Atmosfera jest... wyjątkowa, że nie wspomnę o wdzierającym się do nozdrzy zapachu.

Dżajsalmer to drugie miasto, położone w pustynnych rejonach, w pobliżu granicy z Pakistanem, które odwiedziliśmy. W drodze do miasta mija się mnóstwo baz wojskowych, a w okolicznych regionach indyjskie siły zbrojne przeprowadzały próby z bronią jądrową, o czy z dumą poinformował nas hinduski towarzysz podróży. Większość turystów przyjeżdża do Dżajsalmer, by na grzbiecie wielbłąda udać się w głąb pustyni i spędzić tam kilka nocy, podziwiając gwiazdy i zajadając chapati. My nie skorzystaliśmy z tej kuszącej propozycji i zdecydowaliśmy się na dwie noce w małym hoteliku, wewnątrz położonego na wzgórzu fortu, którą to opcję będziemy bardzo mile wspominać. 

W kwestii fortów naszym niekwestionowanym liderem jest twierdza Mehrangarh, górująca nad Dżodpurem. To głównie ona przyciąga podróżników odwiedzających błękitne miasto. Fort jest moim zdaniem najbardziej imponujący, ze wszystkich, które widzieliśmy w Indiach, a muzeum pałacowe wyjątkowo dobrze zorganizowane, jak na hinduskie warunki. Określenie "błękitne miasto" wzięło się od pomalowanych na niebiesko domów, tradycyjnie należących do członków indyjskiej kasty Brahmin. W dzisiejszych czasach, w kwesti podziałów kastowych nie można już polegać na kolorach, gdyż w Dżodpurze nie tylko Brahmini malują domy na niebiesko. Nie do końca jestem przekonana, czy ma to jakiś wpływ na miejscowe zwyczaje ale wyczytałam, że ponoć w hinduskiej tradycji, wierzy się, że błękit odstrasza insekty.

Na koniec wspomnę krótko o stolicy Radżastanu. Dżajpur trochę nas rozczarował, może dlatego, że cały czas odchorowywaliśmy pyszną, aczkolwiek zabójczą dla naszych brzuchów kolację w Agrze. Mimo wszystko mieliśmy najszczersze chęci i spędziliśmy sporo czasu na wędrowaniu po starym mieście, przeszliśmy mnóstwo przeróżnych bazarów, w moim odczuciu zbyt tlocznych i hałaśliwych, szczególnie tych przy głównych ulicach. Poboczne alejki choć spokojniejsze nie miały w sobie większego uroku i z Dżajpuru zapamiętamy chyba tylko ciekawy architektoniczne Pałac Wiatrów, pobliski Amber Fort oraz niezłe lassi. 

W Radżastanie odwiedziliśmy jeszcze Puszkar, do niego wrócę jednak przy okazji wspomnień z Waranasi. Planuję też post podsumowujący kulinarne doznania, a że było ich sporo, będę miała o czym pisać. Póki co zaczekam na M, który zażywa popołudniowej kąpieli w morzu, a potem pójdziemy na małe co nieco, skoro mowa o jedzeniu. Zrobiłam się bardzo głodna ;).

Udajpur w promieniach zachodzącego słońca.
Księżyc w pełni nad Udajpurem.
Hotel Taj Palace, Udajpur, znany z filmu z najbardziej rozpoznawalnym agentem świata.

Walentynki w Radżastanie. Zachód słońca nad miastem.
Udajpur, "porozrzucane pudełka", zabudowa najbardziej romantycznego miasta w Radżastanie.
Świątynia szczurów, Desznok.

Szczury zagospodarowały sobie buty pielgrzyma, Desznok.

Opuszczona havelli w Bikaner.
Bikkaner, wąskie uliczki determinują środki transportu. Najlepiej sprawdza się rower lub nowocześniejszy skuter.
Stragan na parterze havelli, Bikaner
Warzywny stragan w Bikaner. Zaparkowany niepraktycznie rower zapewne jest własnością sprzedawcy. Dzięki temu cały czas ma go na oku.
Havelli w Bikaner. Charakterystyczne stoły umieszczone w najdziwniejszych częściach starego miasta pełnią funkcje towarzyskie. Kiedyś służyły 
Niewzruszone niczym krowy, wędrują w każdym Indyjskim mieście. Stare miasto, Bikaner.
Charakterystycznie zdobione zabudowania w forcie w Dżajsalmer, z naturalnego piaskowca, wydobywanego w okolicznych kopalniach.
Dżajsalmer, główny plac w forcie, zawsze tłoczny od turystów, handlarzy i rikszarzy.
Pielgrzymi w świątyni w forcie, Dżajsalmer.
Hinduska rodzina na wycieczce w Dżajsalmer.
Dżajsalmer, zabudowania miasta widziane z murów fortu. 
Dżajsalmer, zachód słońca nad fortem.
Dżodpur, targowisko pod górującą nad miastem twierdzą.
Błękitne miasto, w drodze do Mehrangarh.
Mehrangarh, najpiękniejszy fort w Radżastanie. 
Mehrangarh, główna brama wejściowa do twierdzy.
Twierdza z błękitnym miastem w tle.
Błękitne miasto, Dżodpur.
Dżodpur, widok na stare miasto z fortu.
Dżajpur, targowisko pod Pałacem Wiatrów
Dżajpur, Pałac Wiatrów.
Koza w puchówce na ulicach Dżajpuru. Odzienie nie służy ochronie przed zimnem ale pozwala właścicielowi kozy odróżnić ją od innych pałętających się po mieście.
Stragany przy ulicy w Dżajpurze.