Od powrotu minęły już trzy dni. Zrobiłam trzy prania, wypełniłam całą półkę słoikami z indyjskimi przyprawami, przywróciłam mieszkanie do stanu, w którym czuję się "jak w domu", przygotowałam sobie powitalny hummus z pietruszki, duży garnek pysznej zupy i surówkę jak w Millets of Mewar. Dziś wieczorem w końcu napiję się dobrego wina z dużych kieliszków. Za domem nie zdążyłam się jakoś specjalnie stęsknić ale pod koniec podróży, w najbrzydszym mieście w Indiach, coś we mnie pękło i poczułam tęsknotę za... polskim buraczkiem :). Buraki właśnie się pieką, będą grały jedną z głównych ról w dzisiejszej sztuce pod tytułem "Kolacja po powrocie". Ja tymczasem mam jeszcze trochę pracy z podsumowaniem wyjazdu. W kolejce do napisania, jako pierwszy, czeka post w tematyce ściśle kulinarnej, wspomnienia z Indii mam bowiem pyszne. Dzisiaj namiastka tego podsumowania, mianowicie rzecz o lassi.
Indie lassi stoją! A może powinnam napisać, że Indie lassi płyną…? Kuchnia poszczególnych regionów może różnić się diametralnie, lassi natomiast pije się wszędzie. Lassi to napój z gęstego jogurtu zmieszanego z zimną wodą lub mlekiem, najczęściej na wierzchu napoju znajduje się serkowaty "kożuch", konsystencją przypominający lekko zwarzony jogurt. Odmian lassi jest mnóstwo, w zależności od dodatków które wmieszamy w jogurt. Moja ulubiona wersja napoju to lassi podstawowe, delikatnie słodkie, z subtelną nutka przypraw. Lubię też lekko słone lassi, doprawione odrobiną kuminu i pieprzu.
Jako, że jogurt jest moim chlebem powszednim, głównie przy okazji śniadania, nic dziwnego, że pierwszym przysmakiem za którym zaczęłam się rozglądać tuż po przylocie było słynne lassi. Lassi znałam jeszcze z Nepalu, ale kiedy to było… Lonely Planet w samolocie został oznaczony przeze mnie mnóstwem zakładek, tworząc na mapie naszej podróży jogurtowy szlak. Na szczęście już w Waranasi zapowiadało się niezłe śniadanie z lassi w roli głównej, a przecież był to zaledwie początek. Przez cztery tygodnie wypiliśmy z M litry lassi, czasem w miejscach rekomendowanych przez przewodnik, często poszukując na własną rękę, stosując podstawową zasadę w takich sytuacjach, mianowicie podążaliśmy za tłumem. W ten sposób zaliczyliśmy tylko jedną spektakularną wpadkę, wypiliśmy sporo całkiem niezłych lassi oraz znaleźliśmy sami, stosując wspomnianą zasadę, najlepsze lassi, jeśli nie w całych Indiach, to na pewno w Waranasi.
Pierwsze lassi wypiliśmy w rekomendowanym przez Lonely Planet
BLUE LASSI SHOP. Miejsce wypełnione było po brzegi podróżniczymi twarzami, co tylko podsyciło nasz apetyt. Menu dosyć bogate, tysiące miksów owocowych na zasadzie każde z każdym. Zgodnie ze swoimi preferencjami poszłam na skróty i zamówiłam czyste lassi, lekko słodkie, M zdecydował się na lassi z granatem i obydwoje po chwili oczekiwania cieszyliśmy najpierw oczy (plus za najładniej podane lassi), a potem kubki smakowe pysznym napojem. Lassi przygotowywane jest na oczach gości, wyłącznie ze świeżych owoców (w związku z tym poza sezonem na dany owoc połowa menu z marszu odpada). Napój podawany jest w uroczym, glinianym kubeczku, jednorazowego użytku. Z M zgodnie uplasowaliśmy je na drugim miejscu naszego lassi-rankingu.
Na głównej ulicy Waranasi, biegnącej równolegle do Gangesu, którą co wieczór przemierzaliśmy wracając do hotelu, na wysokości Ghatu kremacyjnego Harishchandra, znaleźliśmy stoisko, przy którym o każdej porze dnia, na lassi wyczekiwała kolejka hindusów. Nie potrzebowaliśmy lepszej rekomendacji. Dzięki zastosowanej metodzie podążaj za tłumem, skosztowaliśmy owego najlepszego lassi, o którym głosi tytuł dzisiejszego wpisu. Lassi trafiło idealnie w mój smak, proste, leciuteńko przełamane słodyczą i skropione dla aromatu kropelką wody różanej. Boskie…
Kolejne na trasie było całkiem niezłe lassi w Dżajpurze. Miejsce, w którym je przyrządzają, zowie się Lassiwala, co wcale nie gwarantuje poszukiwawczych sukcesów. Nazywa się tak bowiem co drugie stoisko z tym popularnym, mlecznym napojem w stolicy Radżastanu. Miejsce, które odwiedziliśmy mieści się pod numerem 302 przy M1 Road i oferuje tylko dwa rodzaje lassi, słodkie i słone. Obydwa smaczne i świeże, warto jedną porcją zaspokoić mały głód, gdy jest się w okolicy.
Spektakularną wpadkę zaliczyliśmy w Dżajsalmer, w miejscu odwiedzonym przez Anthony'ego Bourdain i rekomendowanym przez Lonely Planet. Sławę stoisku przyniosło tak zwane "special lassi", czyli napój z dodatkiem roślinki zwanej lokalnie "bhang" o właściwościach zbliżonych do marihuany. Nie wiem czy i jak pyszne jest bhang lassi (choć może pyszne staje się dopiero, gdy bhang zaczyna uwalniać swoją moc…), wiem natomiast, że inne pozycje z karty są przesłodzoną do granic możliwości lodowo-mleczną miksturą. Nie polecam.
Wśród niezliczonej ilości lassi, które w Indiach wypiliśmy, na uwagę zasługuje jeszcze jedno, oczywście ze względu na swój pyszny smak. O
Millets of Mewar, gdzie owym lassi można się delektować, na pewno wspomnę przy okazji pysznych wspomnień, a teraz do rzeczy. Lassi wypiliśmy dwa, kardamonowe oraz migdałowe. Obydwa wspaniałe, subtelne, idealne. Ze względu na to lassi, a także na pozostałe pozycje z menu Milets warto spędzić w Udajpurze co najmniej dwa wieczory.