Czas leci jak szalony, pierwsza dekada listopada nieuchronnie zmierza ku końcowi, ja od wizyty w Londynie odwiedziłam Rzeszów i Lublin, byłam na rodzinnym Podhalu, za chwilę wybieram się nad Bałtyk, który jesienią i zimą lubię najbardziej, a londyńskie opowieści wciąż nie doczekały się podsumowania. Czym prędzej nadrabiam zaległości i pokrótce relacjonuję czym jeszcze nakarmił nas Londyn.
Po wizycie w RGR byłam już w przysłowiowym siódmym niebie, choć gdyby istniało niebo ósme, zapewne to do niego przeniosłabym się ze swoją radością i wspomnieniami :). Nie był to jednak koniec kulinarnych przyjemności, którym razem z M oddaliśmy się z hedonistyczną przyjemnością. Jedną z nich była kolacja w Bread Street Kitchen, kolejnej restauracji Gordona, do której razem z M zostaliśmy zaproszeni. Bread Street Kitchen to miejsce skrajnie inne od RGR i nie sposób nawet porównywać te dwie restauracje, jednak spędziwszy tam przemiły wieczór, w tętniącym życiem, pięknym wnętrzu, przy wyśmienitym jedzeniu i butelce wina mogliśmy poczuć na własnej skórze jak intensywnie bije serce londyńskiego City. Sama restauracja zajmuje dwa piętra nowoczesnego biurowca w samym centrum miasta, zaledwie kilka kroków od katedry św. Pawła. Doskonała lokalizacja, wysmakowane, nowoczesne, industrialne wnętrze oraz świetne menu sprawia, że mimo ogromnej przestrzeni wypełnionej stolikami, przy każdym z nich cały czas siedzą goście, spędzając miło czas wśród przyjaciół i znajomych, smakując przepysznej kuchni. Dzięki pełnym stolikom, ciekawie rozplanowanej przestrzeni i otwartej kuchni BSK to miejsce dosłownie tętniące życiem, wibrujące, gdzie ma się wrażenie bycia w centrum biznesowego świata. Po wizycie w RGR, było to zupełnie inne doświadczenie, dzięki któremu mogliśmy przekonać się, że mając pomysł i będąc konsekwentnym w doborze doskonałej jakości produktów, można stworzyć dwie skrajnie inne, jednakże w swojej kategorii wyjątkowe miejsca z wyśmienitą kuchnią.
Choć do Londynu pojechaliśmy głównie na zaproszenie Gordona dla mnie, dodatkowo, obowiązkowym punktem na kulinarnej mapie miasta było oczywiście Ottolenghi, do którego udaliśmy się już pierwszego wieczoru. W momencie, w którym wypatrzyłam upragnioną witrynę nogi ugięły się pode mną, a kiedy już w podskokach dobiegłam na miejsce, przykleiłam do niej nos na długie minuty. Zachwyt nad witrynami Ottolenghiego, który obecny był w każdej rekomendacji okazał się być w stu procentach uzasadniony. Witryny są tak piękne, że można spędzić godziny patrząc na małe i duże kulinarne i cukiernicze arcydzieła malowniczo ułożone na prostych paterach, wypełniając witrynę obrazem, na który nie sposób nie zareagować burczeniem w brzuchu. Na początku miałam w planach zabranie kilku specjałków na wynos ale ostatecznie zasiedliśmy przy prostym barze i przystąpiliśmy do niespiesznej degustacji prawie całego menu :)
Menu w Ottolenghi jest jednodniowe. Składa się z zimnych przystawek, które można zamówić do stolika lub poprosić na wynos oraz z kilku ciepłych dań przygotowywanych w kuchni. Oczywiście czytając kolejne pozycje z menu, wspomagając się zerkaniem na świeżutkie smakołyki ułożone na barze, miałam ochotę na dosłownie wszystko :) Uczucie to powtórzyło się potem przy wyborze słoiczków z przyprawami, które dekorują wnętrze restauracji razem z ułożonymi na półkach książkami autorstwa Yotama (wśród nich najnowsze "Plenty More", którego to jestem szczęśliwą posiadaczką ;)). Koniec końców w Ottolenghi spędziliśmy trzy godziny niespiesznie próbując kolejnych pozycji menu, popijając wino aż skończyło się nam miejsce w brzuchach. Na początek, w oczekiwaniu na ciepłe dania spróbowaliśmy legendarnych pieczonych bakłażanów z jogurtem migdałowym i chili, sałatki ze świeżych fig z prażonymi pekanami i dressingiem z nutą kwiatów pomarańczy, pieczonych buraków z kremowym serkiem labneh i miętą, a także wyśmienitego tuńczyka z pikantnym sosem z imbirem i sezamem. Wśród dań z kuchni zachwyciła nas przepiórka w ras el hanout z przepyszną salsą z jabłek i rabarbaru z ziarnami musztardowca, choć jagnięcina z sosem z fistaszków, owocami kaparów i anchois też była niczego sobie. W rezultacie zarówno wspomniana przepiórka jak i halibut, który zaserwowano nam w RGR sprawiły, że zachorowałam na ras el hanout i aktualnie mieszanka ta stanowi mój obiekt pożądania numer jeden, rozpoczęłam już internetowe łowy, ale kto wie czy w poszukiwaniu lekarstwa nie zapuszczę się w jakąś podróż :). Na koniec wizyty w Ottolenghi zjedliśmy pyszne jabłkowe ciasto z wanilią i kremem z serka jogurtowego okraszonego syropem klonowym, a ja dodatkowo zaopatrzyłam się w kilka cennych słoiczków.
Choć sama robię DUKKAH już od dłuższego czasu to nie mogłam się oprzeć, by nie spróbować mieszanki skomponowanej ręką mistrza. Kupiłam też bajecznie aromatyczny kwiat soli zmieszany z cytrynowym mirtem (matko, jaka to wspaniała przyprawa, cytrynowa ale jakby lżejsza, mniej ostra, bajeczna! od wizyty w Londynie lemon myrtle to pozycja numer dwa na mojej liście tuż po ras el hanout) oraz ukochany za'atar (którego ostatnio świeżutką porcję, przywiezioną prosto z Libanu dostałam od męża przyjaciółki i jest to najlepszy za'atar świata bo zmieszany własnoręcznie przez mamę Ramiego!).
Szczerze mówiąc, po tak pysznej kolacji i tak zaopatrzona nie byłam sobie w stanie wyobrazić, że moje kubki smakowe oszaleją bardziej, co jak wiadomo miało miejsce kolejnego dnia, podczas degustacji królewskiego menu w Restaurant Gordon Ramsay :).
Podsumowując z Londynu zapamiętam wspaniałą, rozpalającą zmysły kuchnię w trzech różnych wydaniach. Największe wrażenie, pod względem kulinarnej perfekcji i dbałości o najmniejszy szczegół zrobił na mnie lunch w trzygwiazdkowej Restaurant Gordon Ramsay. Opisałam już swoje wrażenia (TUTAJ) więc nie będę się powtarzać ale każde z dań, które tam skosztowałam zapamiętam na bardzo, bardzo długo. Kolacja w Bread Street Kitchen zostanie w mojej pamięci przez niebanalne menu i wibrującą, pełną pasji atmosferę, a do Ottolenghiego na pewno jeszcze wrócę, choćby gotując według receptur mistrza, wszak książek Yotama Ci u mnie dostatek :).