Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gordon Ramsay. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gordon Ramsay. Pokaż wszystkie posty

6 listopada 2014

Londyńskie opowieści - część druga

Czas leci jak szalony, pierwsza dekada listopada nieuchronnie zmierza ku końcowi, ja od wizyty w Londynie odwiedziłam Rzeszów i Lublin, byłam na rodzinnym Podhalu, za chwilę wybieram się nad Bałtyk, który jesienią i zimą lubię najbardziej, a londyńskie opowieści wciąż nie doczekały się podsumowania. Czym prędzej nadrabiam zaległości i pokrótce relacjonuję czym jeszcze nakarmił nas Londyn.

Po wizycie w RGR byłam już w przysłowiowym siódmym niebie, choć gdyby istniało niebo ósme, zapewne to do niego przeniosłabym się ze swoją radością i wspomnieniami :). Nie był to jednak koniec kulinarnych przyjemności, którym razem z M oddaliśmy się z hedonistyczną przyjemnością. Jedną z nich była kolacja w Bread Street Kitchen, kolejnej restauracji Gordona, do której razem z M zostaliśmy zaproszeni. Bread Street Kitchen to miejsce skrajnie inne od RGR i nie sposób nawet porównywać te dwie restauracje, jednak spędziwszy tam przemiły wieczór, w tętniącym życiem, pięknym wnętrzu, przy wyśmienitym jedzeniu i butelce wina mogliśmy poczuć na własnej skórze jak intensywnie bije serce londyńskiego City. Sama restauracja zajmuje dwa piętra nowoczesnego biurowca w samym centrum miasta, zaledwie kilka kroków od katedry św. Pawła. Doskonała lokalizacja, wysmakowane, nowoczesne, industrialne wnętrze oraz świetne menu sprawia, że mimo ogromnej przestrzeni wypełnionej stolikami, przy każdym z nich cały czas siedzą goście, spędzając miło czas wśród przyjaciół i znajomych, smakując przepysznej kuchni. Dzięki pełnym stolikom, ciekawie rozplanowanej przestrzeni i otwartej kuchni BSK to miejsce dosłownie tętniące życiem, wibrujące, gdzie ma się wrażenie bycia w centrum biznesowego świata. Po wizycie w RGR, było to zupełnie inne doświadczenie, dzięki któremu mogliśmy przekonać się, że mając pomysł i będąc konsekwentnym w doborze doskonałej jakości produktów, można stworzyć dwie skrajnie inne, jednakże w swojej kategorii wyjątkowe miejsca z wyśmienitą kuchnią. 

Choć do Londynu pojechaliśmy głównie na zaproszenie Gordona dla mnie, dodatkowo, obowiązkowym punktem na kulinarnej mapie miasta było oczywiście Ottolenghi, do którego udaliśmy się już pierwszego wieczoru. W momencie, w którym wypatrzyłam upragnioną witrynę nogi ugięły się pode mną, a kiedy już w podskokach dobiegłam na miejsce, przykleiłam do niej nos na długie minuty. Zachwyt nad witrynami Ottolenghiego, który obecny był w każdej rekomendacji okazał się być w stu procentach uzasadniony. Witryny są tak piękne, że można spędzić godziny patrząc na małe i duże kulinarne i cukiernicze arcydzieła malowniczo ułożone na prostych paterach, wypełniając witrynę obrazem, na który nie sposób nie zareagować burczeniem w brzuchu. Na początku miałam w planach zabranie kilku specjałków na wynos ale ostatecznie zasiedliśmy przy prostym barze i przystąpiliśmy do niespiesznej degustacji prawie całego menu :)



Menu w Ottolenghi jest jednodniowe. Składa się z zimnych przystawek, które można zamówić do stolika lub poprosić na wynos oraz z kilku ciepłych dań przygotowywanych w kuchni. Oczywiście czytając kolejne pozycje z menu, wspomagając się zerkaniem na świeżutkie smakołyki ułożone na barze, miałam ochotę na dosłownie wszystko :) Uczucie to powtórzyło się potem przy wyborze słoiczków z przyprawami, które dekorują wnętrze restauracji razem z ułożonymi na półkach książkami autorstwa Yotama (wśród nich najnowsze "Plenty More", którego to jestem szczęśliwą posiadaczką ;)). Koniec końców w Ottolenghi spędziliśmy trzy godziny niespiesznie próbując kolejnych pozycji menu, popijając wino aż skończyło się nam miejsce w brzuchach. Na początek, w oczekiwaniu na ciepłe dania spróbowaliśmy legendarnych pieczonych bakłażanów z jogurtem migdałowym i chili, sałatki ze świeżych fig z prażonymi pekanami i dressingiem z nutą kwiatów pomarańczy, pieczonych buraków z kremowym serkiem labneh i miętą, a także wyśmienitego tuńczyka z pikantnym sosem z imbirem i sezamem. Wśród dań z kuchni zachwyciła nas przepiórka w ras el hanout z przepyszną salsą z jabłek i rabarbaru z ziarnami musztardowca, choć jagnięcina z sosem z fistaszków, owocami kaparów i anchois też była niczego sobie. W rezultacie zarówno wspomniana przepiórka jak i halibut, który zaserwowano nam w RGR sprawiły, że zachorowałam na ras el hanout i aktualnie mieszanka ta stanowi mój obiekt pożądania numer jeden, rozpoczęłam już internetowe łowy, ale kto wie czy w poszukiwaniu lekarstwa nie zapuszczę się w jakąś podróż :). Na koniec wizyty w Ottolenghi zjedliśmy pyszne jabłkowe ciasto z wanilią i kremem z serka jogurtowego okraszonego syropem klonowym, a ja dodatkowo zaopatrzyłam się w kilka cennych słoiczków. 

Choć sama robię DUKKAH już od dłuższego czasu to nie mogłam się oprzeć, by nie spróbować mieszanki skomponowanej ręką mistrza. Kupiłam też bajecznie aromatyczny kwiat soli zmieszany z cytrynowym mirtem (matko, jaka to wspaniała przyprawa, cytrynowa ale jakby lżejsza, mniej ostra, bajeczna! od wizyty w Londynie lemon myrtle to pozycja numer dwa na mojej liście tuż po ras el hanout) oraz ukochany za'atar (którego ostatnio świeżutką porcję, przywiezioną prosto z Libanu dostałam od męża przyjaciółki i jest to najlepszy za'atar świata bo zmieszany własnoręcznie przez mamę Ramiego!). 



Szczerze mówiąc, po tak pysznej kolacji i tak zaopatrzona nie byłam sobie w stanie wyobrazić, że moje kubki smakowe oszaleją bardziej, co jak wiadomo miało miejsce kolejnego dnia, podczas degustacji królewskiego menu w Restaurant Gordon Ramsay :). 

Podsumowując z Londynu zapamiętam wspaniałą, rozpalającą zmysły kuchnię w trzech różnych wydaniach. Największe wrażenie, pod względem kulinarnej perfekcji i dbałości o najmniejszy szczegół zrobił na mnie lunch w trzygwiazdkowej Restaurant Gordon Ramsay. Opisałam już swoje wrażenia (TUTAJ) więc nie będę się powtarzać ale każde z dań, które tam skosztowałam zapamiętam na bardzo, bardzo długo. Kolacja w Bread Street Kitchen zostanie w mojej pamięci przez niebanalne menu i wibrującą, pełną pasji atmosferę, a do Ottolenghiego na pewno jeszcze wrócę, choćby gotując według receptur mistrza, wszak książek Yotama Ci u mnie dostatek :).

22 października 2014

Restaurant Gordon Ramsay

Po pełnym emocji i wspomnień, niedzielnym odcinku programu MasterChef długo przeglądałam zdjęcia, odtwarzając minuta po minucie wszystkie wrażenia z tego wspaniałego dnia. Na pewno zostanie on ze mną na zawsze, zajmując sporo miejsca w mojej magicznej skrzyni ze wspomnieniami. Będę do niego wracać bardzo często, ot tak dla przyjemności :)

Z taką samą częstotliwością, z poczuciem pełnego hedonizmu, będę przeglądać pięknie oprawione, pamiątkowe menu, które dostaliśmy na zakończenie wizyty w trzygwiazdkowej Restaurant Gorgon Ramsay. I ilekroć będę przebiegać wzrokiem kolejne jego pozycje, za każdym razem przeniosę się w krainę wypełnioną idealnie skomponowanymi smakami.


Restauracja Gordon Ramsay funkcjonuje od 1998 roku, natomiast od roku 2001 utrzymuje trzy  najsłynniejsze w kulinarnym świecie gwiazdki. Od 2007 szefową kuchni jest Clare Smyth, pierwsza kobieta w Wielkiej Brytanii, która szefuje w trzygwiazdkowej restauracji i która do tej pory żadnej z nich nie straciła! Clare miałam okazję poznać po kolacji, na którą zostaliśmy zaproszeni i samo porównanie mnie do niej przez Gordona, rodzi we mnie wiarę, że jeśli tylko będę ciężko pracować, być może kiedyś sama będę tworzyć tak wspaniałe, wyjątkowe dania.

Restauracja Gordon Ramsay mieści się w niewielkiej kamienicy w przepięknej dzielnicy Londynu, Chelsea. Kameralne, urządzone z wyczuciem wnętrze, zaprasza do niespiesznego delektowania się wyśmienitą kuchnią.

Podczas naszego pobytu, wszystkie 14 stolików zajmowali goście, tocząc spokojne rozmowy w miłym towarzystwie. My sami czuliśmy się wyjątkowo, nie tylko przez wzgląd na samo miejsce, ale też dlatego, że każda osoba z załogi, wiedziała na czyje zaproszenie jesteśmy w Londynie i wszyscy, którzy podchodzili do naszego stolika gratulowali mi wyróżnienia. Muszę przyznać, że było to bardzo, bardzo miłe. A kiedy już zaczął się kulinarny spektakl po prostu rozpłynęłam się z zachwytu!

Na początek dostaliśmy amuse-bouche w postaci consomme z pomidorów z kropelką najbardziej bazyliowego pesto, słodkim pomidorkiem i kawałeczkiem pysznego ogórko-melona. Przezroczysty płyn, przesycony aromatem najlepszych pomidorów, chrupiące warzywa i aromatyczne zioła zrobiły na nas niesamowite wrażenie już na samym początku. Nie do końca zdążyliśmy się nim nacieszyć, a na stole czekało już mięciutkie skrzydełko, zanurzone w dymie z prażonych migdałów, zamknięte w szklanej menzurce. Nabite na srebrny szpikulec wyglądało tak tajemniczo i pięknie, że jedynie ogromna chęć spróbowania tego arcydzieła skłoniła mnie do odsunięcia nakrętki i uwolnienia aromatycznego dymu! Spektakl zaczął się magicznie!

Czekając w zachwycie na przystawkę otrzymaliśmy pieczywo, solone masełko oraz maleńkie, serowe ptysie. Irlandzki chleb o słodko-kwaśnym smaku, zbity i wilgotny zapamiętam do końca życia i jeśli tylko w końcu zdobędę się na odwagę, by zająć się domowym wypiekiem pieczywa, stanie się on dla mnie ideałem, którego osiągnięcie będzie moim celem.

Na przystawkę podano nam foie gras. Każde z nas otrzymało ten wyjątkowy przysmak podany w inny sposób. Na moim talerzu, pięknie zaprezentowano pasztet strasburski z cieniutką warstwą galaretki z porto, z kawałeczkiem wędzonej kaczki oraz zielonym jabłuszkiem, rzepą i rukwią wodną. M otrzymał natomiast najlepsze foie gras jakie kiedykolwiek jadliśmy. Smażonym kawałkom wątróbki towarzyszył wyjątkowy, przepyszny, słodki sos z migdałów, dzięki któremu trudno mi sobie wyobrazić lepsze towarzystwo dla foie gras.


Chwilę później na nasz stolik trafiły owoce morza. U mnie były to smażone przegrzebki z jabłkami, orzechami, selerem i emulsją z cydru, u M najpyszniejsze raviolo z homarem, łososiem i langustynką, perfekcyjnie skomponowane z velouté ze szczawiku zajęczego. Przepyszne!


W następnej kolejności przyniesiono nam ryby. Ja otrzymałam filet halibuta na kuskusie z kalafiora z bulionem aromatyzowanym bratkiem, różą i marokańskim (ach! och!) ras el hanout, podczas gdy na talerzu M czekał  sea bass z fasolką, zanurzony w bulionie z małży i wodorostów z nutką lubczyku.


Kiedy przyszła kolej na danie główne byliśmy już w kulinarnym siódmym niebie i trudno było nam wyobrazić sobie coś smaczniejszego niż dotychczasowe pozycje. I znowu zostaliśmy dosłownie zwaleni z nóg. Moja jagnięcina a la francuskie navarin, podana na trzy sposoby: kotlecik, duszona goleń i konfitowana łopatka z jesiennymi warzywami i sosem własnym znów okazała się najlepiej przyrządzoną jagnięciną jakiej kiedykolwiek próbowałam. Identycznie rzecz się miała z daniem M, który otrzymał pieczonego gołębia z foie gras, fenkułem, figą i słodką kukurydzą, aromatyzowanego subtelną nutką lawendy. Obydwa dania zgodnie okrzyknęliśmy Kulinarnym Arcydziełem.


Po tak bajecznej degustacji, czekała na nas deska wyśmienitych serów, z których francuski Epoisses  dożywotnio zdobył nasze kubki smakowe!


Gdy nacieszyliśmy się już deską serów, na stoliku pojawiły się dwa niewielkie, zmrożone, parujące moździerze, w których skruszyliśmy zamrożone listki werbeny, mięty i tajemniczego zioła, w terminologii zielarskiej zwanego krwiściągiem, charakteryzującego się subtelnym, ogórkowym smakiem. Do rozdrobnionych ziół dodaliśmy ogórkowy sorbet, który dzięki ziołom zyskał orzeźwiającego, cytrusowego aromatu.


Po magicznym wstępie przyszła kolej na właściwy deser, który zachwycił nas intrygującą kompozycją smaków, zapachów i struktur. Moje chrupiące, czekoladowe cygaro, pachniało dymem, a gorzka czekolada skrywała w sobie delikatnie słodki, kremowy mus. Wszystko razem z galaretką z czerwonych pomarańczy oraz kardamonowymi lodami tworzyło idealną, deserową kombinację. Z kolei deser M składał się z lekkiego jak puch parfait, które smakowało jak idealnie skomponowana lemoniada, któremu towarzyszył karmelowy, chrupiący krążek z wyraźnie wyczuwalną nutką miodu oraz lody z owczego jogurtu.


Na koniec skosztowaliśmy jeszcze przepysznych, świeżych, truskawkowych lodów, skrytych w postaci pralinki pod chrupiącą skorupką białej czekolady, delikatnej pralinki z solonym masłem orzechowym oraz najsubtelniejszego różanego rachatłukum jakie kiedykolwiek smakowałam. Wybitne!


Muszę też wspomnieć, że do każdego dania, główny sommelier restauracji, przesympatyczny Jan dobierał dla nas inne wino, za każdym razem zaskakując nas tak, że razem z M, zgodnie stwierdziliśmy, iż na pewno jedna z cennych gwiazdek została przyznana restauracji za genialne dopasowanie wina do posiłku.

Po wspaniałej degustacji zostaliśmy zaproszeni do kuchni, która zajmuje cztery razy większą powierzchnię niż sala dla gości (tak!), gdzie miałam okazję zamienić kilka zdań z szefową kuchni Clare. Marzę, żeby kiedyś wspiąć się na taki poziom kulinarnej sztuki jak Clare, a jedyna ku temu droga to gotować, gotować i jeszcze raz gotować! No i oczywiście jeść :)

W sumie na Royal Hospital Road spędziliśmy cztery, wyjątkowe godziny. Posmakowaliśmy wyśmienitej kuchni i wspaniałych win. Poznaliśmy przemiłych ludzi, którzy wspaniale nas ugościli. Było to dla nas tak wspaniałe przeżycie, że postanowiliśmy, iż koniecznie jeszcze kiedyś odwiedzimy Restaurant Gordon Ramsay. Wszak niebiańskich przyjemności nigdy dość!