Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zamienniki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zamienniki. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 12 stycznia 2015

DIY - Bąbelkowe Ciastka - inspiracja LUSH

Jak wspominałam w poprzednim wpisie, naszła mnie ochota na testowanie receptur inspirowanych kosmetykami angielskiej firmy LUSH. Tym razem padło na tak zwane bubble bars - polski odpowiednik nazwy wymyślił mój mąż, który zresztą zaangażował się w bloga bardziej, niż zwykle i z poświęceniem obrabia zdjęcia ;)
Te ciastka mogą przypominać wyglądem babeczki i kule do kąpieli, ale po pierwsze nie musują, po drugie tworzą pianę, a po trzecie używa się ich w nieco inny sposób, ponieważ wymagają rozkruszenia pod strumieniem wody. Bardzo polubiłam LUSHowską wersję, a konkretniej Comforter Bubble Bar, ale tak jak w przypadku czyścika z poprzedniej notki, cena wysyłki do Polski jest zupełnie nieopłacalna.
W internecie znalazłam kilkanaście różnych przepisów, ale niektóre składniki (np. SLS lub SLSA) są u nas kiepsko dostępne, a poza tym niespecjalnie przyjazne dla skóry i mogą podrażniać w trakcie mieszania drogi oddechowe i oczy. Dlatego w drodze skojarzeń, dobierania zastępników i desperackiego sprawdzania, czy uda mi się nabyć składniki w najwyżej trzech sklepach, a nie siedmiu, wykombinowałam poniższy przepis, który wymaga jeszcze małych udoskonaleń, ale jest dobrą bazą wyjściową do eksperymentów i mogę go śmiało polecić.

wersja pierwsza - pomarańcza z szałwią
Składniki: 
1 łyżka skrobi (mąki) z tapioki
2 łyżeczki naturalnych olejków eterycznych
1 i 1/2 szklanki skrobi kukurydzianej
2/3 szklanki kamienia winnego ("cream of tartar", winian potasu)
1 i 1/2  szklanki sody
1/4 szklanki glukozydu laurylowego
1/4 szklanki glukozydu kaprylowo kaprynowego
1 - 2 łyżki dowolnego oleju
barwniki


Wykonanie + wskazówki "co zrobić, żeby nie spanikować i nie walnąć wszystkim do śmieci jak coś nie wychodzi, lub gdy nie ma się wszystkich składników ;) ":

1. Wymieszaj skrobię z tapioki z olejkami eterycznymi. Tapioka dobrze utrzymuje zapach, ale jeśli jej nie masz, nic nie szkodzi. Dodaj olejku do skrobi kukurydzianej.
2. Wymieszaj ostrożnie wszystkie suche składniki, OPRÓCZ połowy szklanki skrobi kukurydzianej, która musi zostać na później.
3. Dodaj do suchych składników olejki wymieszane ze skrobią, wymieszaj,
4. Dodaj olej (ja używam np. oleju z pestek malin, porzeczek lub brzoskwini), wymieszaj.
5. Dodaj glukozydy - jeśli nie udało Ci się ich kupić, nie przejmuj się - przypuszczam, że równie dobrze sprawdzi się betaina lub inna pianotwórcza substancja dostępna w sklepach z półproduktami do produkcji kosmetyków.
6. Po wymieszaniu łyżką, zacznij ugniatać masę rękami. Nie kombinuj, nie dolewaj niczego. Nie mów że "to badziewie jest strasznie suche, nic z tego nie będzie". Właśnie w tym momencie, kiedy pomyślisz tak po raz pierwszy, masa zrobi się nagle miękka, puszysta i zacznie się lepić i rozmazywać. Wtedy dodaj pozostałą połówkę szklanki skrobi i ugniataj dalej.
7. Kiedy w misce będziesz mieć coś pomiędzy puchatą chmurką a miękką plasteliną, która się nie kruszy ale i nie lepi za bardzo do rąk, zrób test. Weź garść masy, spłaszcz na placek i spróbuj zrolować na dłoni. Jeśli roluje się bez kruszenia, jest ok. W przeciwnym razie dopieść masę dodatkową porcją oleju lub gliceryną.
8. Podziel masę na dwie części i dodaj do niej barwniki. Dobry efekt dają barwniki spożywcze w proszku, rozpuszczone dosłownie w dwóch kroplach wody. Są super wydajne i bardzo tanie.
9. Rozpłaszcz na pergaminie pierwszą warstwę masy, na kształt prostokątnego placka o grubości palca. Na nim połóż drugą warstwę, zroluj jak sushi, używając do tego papieru. Sposób rolowania zobaczycie w filmiku, do którego link wrzucam poniżej. Wałek musi być zrolowany ciasno i dokładnie, żeby nie rozwarstwiał się przy krojeniu. 
10. Niech wałek chwilę odpocznie, też mu się coś od życia należy. Odwiń, pokrój bardzo ostrym nożem na plastry - ostrożnie, na tym etapie jest bardzo delikatny. Ułóż plastry na papierze, podsusz dwa dni. Po tym czasie zapakuj w folię.

 Sposób zwijania: KLIK

wersja druga - róża z lawendą
Jeśli na etapie rozpłaszczania lub zwijania masa zacznie się strasznie kruszyć, tak jak moja pierwsza, użyj silikonowych foremek do muffinek - napełnij, ugnieć szklanką, wyjmij. Z autopsji wiem, że druga próba jest już dużo lepsza :)

Ciastko rozpuszczone pod strumieniem bieżącej wody daje średnio obfitą, ale całkiem długo utrzymującą się pianę. To zależy oczywiście od rodzaju zastosowanego składnika pianotwórczego. Barwniki spożywcze nie zabarwiają ciała ani wanny, zdążyłam sprawdzić już kilka razy. Poza tym to serio świetna zabawa i dobry pomysł na ręcznie robiony prezent.

wtorek, 6 stycznia 2015

DIY - pasta czyszcząca a' la Herbalism - LUSH

Po pierwsze, ja, jak to ja - pojawiałam się i znikałam ale blog wisiał sobie w sieci, bo było mi żal go kasować. A teraz naszła mnie ochota na jego reanimację i może mi nie przejdzie, bo mam pomysły na kilka kolejnych notek, a wszystko zaczęło się od produktu, o którym opowiem dzisiaj.

Kto z Was nie słyszał o firmie LUSH? Jeśli komuś rzeczywiście ta nazwa nigdy nie obiła się o uszy (serio?) to wyjaśniam - LUSH jest angielskim producentem bardzo oryginalnych kosmetyków z dużą zawartością naturalnych składników (co jednak nie znaczy, że są to produkty naturalne w pełni). Miałam styczność ze sporą ich ilością, ale ponieważ cena funta poszła w górę, ceny w LUSHu również, a sklepu w Polsce nadal się nie doczekaliśmy, zaczęłam szukać alternatyw. Jak się okazuje, nie tylko ja. Produkty tej firmy są stosunkowo proste do skopiowania i w internecie aż roi się od przepisów nimi inspirowanych. Postanowiłam kolejno wypróbować kilka z nich, a jako pierwsza na tapecie znalazła się receptura pasty oczyszczającej do twarzy, czyli odpowiednika LUSHowskiego Herbalismu.
Oryginalnego Herbalismu używałam kiedyś przez dłuższy czas, dzięki czemu mogę stwierdzić, że różnice pomiędzy oryginałem i kopią są bardzo, bardzo niewielkie. Różni je głównie zapach, ponieważ oryginał pachnie moim zdaniem ciastem drożdżowym z rodzynkami, a zapach kopii zależy od olejku eterycznego, jaki się do niego doda. Drugą różnicę znajdziemy w... cenie. Za półprodukty do zmiksowania pasty zapłaciłam o połowę mniej niż kosztowałby Herbalism wraz z wysyłką z Anglii, a zostało mi ich jeszcze na kilka kolejnych użyć. W działaniu i konsystencji nie ma absolutnie żadnej różnicy, a całość jest naprawdę prosta do zrobienia. 

Potrzebne będą:
3 łyżki stołowe octu ryżowego
po pół łyżki suszonej pokrzywy, rozmarynu i szałwii
20 kropel olejku eterycznego szałwiowego (ma działanie tonizujące i przeciwbakteryjne)
10 kropel olejku pomarańczowego (odświeża, działa przeciwbakteryjnie i przeciwzapalnie)
10 kropel olejku copaiba (działa łagodząco i przeciwzapalnie)
(wszystkie olejki możecie zastąpić innymi ulubionymi o podobnym działaniu)
1 łyżka glonów chlorella (nie zastępujcie ich spiruliną, ponieważ chodzi o wysoką zawartość chlorofilu) lub chlorofilu w płynie
1 łyżka wody różanej lub dowolnego hydrolatu
2 łyżki gliceryny roślinnej
4 łyżki glinki fulerskiej (glinka multani mitti) - znajdziecie ją w sklepie Mazidła, kupiłam tam większość składników
7 łyżek zmielonych migdałów (mąki migdałowej)


Ocet należy doprowadzić do wrzenia w garnuszku lub w małej misce w mikrofalówce i do gorącego dorzucić suszone zioła. Trzymać w zakręconym słoiczku przez dwa dni i co jakiś czas wstrząsać. To najbardziej pracochłonna część procesu. Potem wystarczy wycisnąć zioła, np. przy pomocy drobnego sitka i do otrzymanego w ten sposób ziołowego octu dodać pozostałe składniki. Całość powinna po wymieszaniu mieć konsystencję kruszącej się plasteliny. Jeśli jest za sucha, wystarczy dodać odrobinę więcej hydrolatu lub wody różanej. 
Używam mojej wersji już ponad miesiąc i nic się z nią nie dzieje, chociaż trzymam ją w łazience, a nie w lodówce, jednak do kolejnej porcji dodam też odrobinę konserwantu, np FEOG, dla pewności.

Używanie pasty jest bardzo proste. Wystarczy zwilżyć twarz wodą, kulkę pasty wielkości orzecha laskowego rozrobić z wodą na dłoni do konsystencji paćki i masować nią skórę, omijając okolice oczu. Spłukać wodą i dalej postępować wedle uznania. Ja nakładam już tylko krem.
Dajcie znać, czy macie inne ulubione receptury proste do zmiksowania i czy są inne produkty, na które poszukujecie przepisów :)
Aktualnie czekam na dostawę produktów do zrobienia czegoś w stylu LUSHowskich bubble bars, więc spodziewajcie się ich w którejś z kolejnych notek.

Ps. Powiedzcie też proszę, czy wszystko na blogu wyświetla Wam się prawidłowo, bo zrobiłam tu dosyć mocne przemeblowanie, zmieniłam szablon, kolorystykę itd. 


niedziela, 28 kwietnia 2013

Ślimaczę się - Mizon, żel ze śluzem ślimaka

Zanim zdążycie powiedzieć "ble" albo "ohyda" powiem Wam, że śluz ślimaka, a raczej niektóre składniki odpowiednio spreparowanego śluzu niektórych gatunków ślimaków, mają zdolność pobudzania komórek naskórka do regeneracji i działa to także na ludzką skórę. Ten mały wstęp jest po to, żeby nikt nie wpadł na taki pomysł, jak mój mąż - cytując "to może sobie po prostu połóż winniczka na twarzy?" :P
Śluz to składnik dosyć rzadko spotykany, ale nie tak zupełnie nieznany - już kilka ładnych lat temu można było kupić w Polsce krem Elicina (obecnie Helicina), który także zawiera skoncentrowany "ślimaczący się" składnik, w ilości 80%. Używałam go dawno temu i potwierdzam skuteczność działania, ale cena nadal sięga powyżej stu złotych za mały słoiczek, więc czemu nie poszukać jakiegoś zastępstwa?
Zastępstwo znalazło się samo, w postaci żelu Mizon, który dostałam w prezencie. Mizon to znany producent  koreańskich kosmetyków, które zdobywają sobie także w Europie coraz szersze grono fanów. Objętość kremu praktycznie ta sama, zawartość śluzu podobna, bo 74%, a cena? Na eBayu około 20 zł z bezpłatną wysyłką, więc zakup staje się pięć razy bardziej opłacalny.
Żel zamknięty jest w miękkiej różowej tubce i jedyną jego wadą jest to, że pod koniec trzeba się trochę nakombinować z wydobywaniem resztek zawartości, no ale można zawsze tubę przeciąć. Więcej wad nie ma. Obiektywnie, subiektywnie, czy jak tam chcecie - nie ma.
Wchłania się szybko i do matu, ale przy tym nawilża, nie napina skóry i jest wyjątkowo przyjemny w aplikacji (chyba, że ktoś preferuje cięższe kremy, ja akurat bardzo lubię żelowe formuły). Nadaje się pod makijaż, nie rolował mi się na nim i nie wybłyszczał żaden z używanych podkładów, bb kremów ani pudrów.
Mało? No to jeźdźmy dalej. Rozjaśnia przebarwienia potrądzikowe, nie zapycha porów, sprawia, że cera nabiera zdrowego, "wypoczętego" kolorytu.
Jeszcze mało? A jak powiem, że znacząco przyspiesza gojenie się podrażnień, nie szczypie przy aplikacji, a wręcz łagodzi uczucie pieczenia i dyskomfortu? Mniej więcej półtora tygodnia temu schlapałam sobie przedramię gorącym olejem - ot, coś mi spadło z widelca i plasnęło o patelnię nie tak, jak powinno. Spędziłam pół dnia z chłodnymi kompresami, i arniką na oparzenia. Na ręce zostało kilka dużych i czerwonych śladów. Wcześniej takie oparzenia (tak, wiem, jestem ciamajdą) goiły mi się tygodniami. Po zastosowaniu żelu Mizona wszystko zaczęło się goić w ekspresowym tempie, teraz zostały dwa lekko zaróżowione ślady w miejscach, gdzie poparzenie było najgorsze, ale i one bledną z dnia na dzień, a skóra się nie łuszczy ani nie dzieje się nic innego niepokojącego.
No to teraz zagadka - czy kupię ten żel na zapas, w ilości co najmniej dwóch tubek, żeby nigdy nie zostać bez niego? ;)

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Niekosmetyczne zamienniki kosmetycznych bajerów

Czytam czasami o różnych niezwykłych nowościach wśród akcesoriów kosmetycznych i myślę sobie, że gdybym chciała to wszystko kupić i wypróbować, to chyba musiałabym złamać swoją żelazną zasadę i wziąć kredyt. A ponieważ potrzeba jest, jak wiemy, matką wynalazków, poszperałam, poczytałam, pomyślałam i od paru miesięcy z powodzeniem używam w łazience takich zamienników:

1. Kosmetyczna ściereczka z mikrofibry - świetnie myje twarz nawet przy użyciu samej wody, dodatkowo masuje i złuszcza martwy naskórek. Ściereczki mają to jednak do siebie, że trzeba je często wymieniać ze względów higienicznych. W tym przypadku okazało się, że Jan jest Niezbędny nie tylko w kuchni, bo w roli czyścika do twarzy równie dobrze sprawdza się mikrofibrowa ściereczka Jana Niezbędnego, przeznaczona do mycia okien. Ma odpowiednią długość włókien, przyjemną cenę i jest na tyle duża, że możemy ją pociąć na kilka odpowiadających nam wielkością kwadratów.

2. Sonda - przyjemny bajer do nakładania na paznokcie ozdób i malowania kropek. Jednak kiedy przychodzi ochota na biedronkowy manicure, a sondy nie ma jeszcze w naszym posiadaniu, świetnie spisują się w tej roli wsuwki do włosów.

3. Pędzel do nakładania maseczek - obleciałam w poszukiwaniu 4 drogerie i nic. Olśnienia doznałam w sklepie "spożywczo - chemiczno - ogólno - wszystkomającym" i od tamtej pory w tej roli świetnie sprawdza się pędzel znaleziony na dziale plastycznym. Zwyczajny, z syntetycznym i w miarę płasko rozłożonym włosiem. Suszy się błyskawicznie i czyści bardzo dobrze.

4. Szklane patyczki do sporządzania mieszanin - miałam taki, ale z powodu swojego okrągłego przekroju skończył marnie, turlając się za pralkę. Od tej pory do mieszania maseczek z glinek, alg czy błota wykorzystuję drugi koniec szklanego pilnika do paznokci, który ma tę dodatkową zaletę, że nigdzie się nie turla. 

5. Pojemniczki na próbki - często wymieniam się z koleżankami odsypkami kosmetyków do testów, ale zdarza się, że kończą mi się wszystkie odpowiednie do tego celu pojemniczki. Ostatnio wykorzystałam słoiczki po nietoksycznych farbach do malowania palcami, porządnie wyszorowane i wyparzone. 

Jestem ciekawa, czy Wy macie takie swoje domowe sposoby radzenia sobie bez przeróżnych kosmetycznych akcesoriów? Może podpowiecie, co jeszcze można w taki sposób wykorzystać?