Powered By Blogger
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ornitoptery. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ornitoptery. Pokaż wszystkie posty

środa, 23 listopada 2011

SPRAWA NR 003/X: UFO NAD DZIKIM ZACHODEM (2)








Miloš Jesenský -


TAJEMNICZE OKALECZENIA ZWIERZĄT I...

Tajemnicze statki powietrzne nie tylko zostawiały jakieś dziwne przesłania, bowiem świadkowie ich przelotów słyszeli dobiegające z ich pokładów dźwięki rozmów i muzykę. Dokładnie tak, jak w powieści Verne’a! i co ciekawe, istnieje relacja o porwaniu przez tajemniczy statek powietrzny... krowy z pastwiska  w okolicach Yakes Center (Kansas), co miało miejsce w dniu 13 kwietnia 1897 roku. Tutejszy farmer Alexander Hamilton i jego syn Wally oraz kilku kowbojów zobaczyło, jak jedno z cieląt ze stada Hamiltona zostało schwytane na lasso i porwane na pokład sterowca. Pewien farmer znalazł po kilku dniach skórę z cielaka z wypalonym znamieniem wskazującym na przynależność do stada Hamiltona. Gdyby udało się potwierdzić autentyczność tej historii, to byłby to PIERWSZY ZAREJESTROWANY PRZYPADEK OKALECZENIA ZWIERZĘCIA GOSPODARSKIEGO W HISTORII! - incydent z kategorii AM lub CM[1], o których coraz głośniej na Zachodzie i u nas, szczególnie w drugiej połowie XX wieku.
Jednymi z najciekawszych informacji są relacje o spotkaniach z załogami tych latających obiektów. Pewien mieszkaniec Chattanooga (Teksas) np. mówił o tym, że spotkał załogę statku powietrznego, która naprawiała go na stoku pobliskiej góry pod kierownictwem niejakiego prof. Charlesa Davidsona z Sacramento. Mieszkaniec Harrisbugra (Arkansas) zaś spotkał załogę statku latającego w postaci kobiety, dwójki dzieci i wąsatego kapitana - wynalazcy. 11 kwietnia 1897 roku, świadkowie z Minnetonki (Minnesota) ujrzeli latającą maszynę w kształcie kajaka. Po obu jej burtach świeciły się czerwone i zielone lampy, a na przedzie silny punktowy reflektor. Na pokładzie widać było sylwetki mężczyzn, kobiet i dzieci, które chodziły sobie tam i sam. W dniu następnym, wielebny August Rodgers i jego małżonka widzieli ogromny obiekt na niebie, zaś na jego przedzie siedział jakiś człowiek, który nim kierował. Tego samego dnia, tj. 12 kwietnia 1897 roku, ujrzał - wedle wiadomosci z „St. Louis Post - Dispoatch” - lądowanie latającego statku niejaki pan W. H. Hopkins z Springfield (Missouri). I tym razem chodziło o wąsatego mężczyznę słusznego wzrostu i szlachetnej postawy, z piękną młodą kobietą w stroju Ewy -  odzianą jedynie w listek figowy - jak określili to redaktorzy gazety, i długimi blond włosami - à la Pamela Anderson ze „Słonecznego patrolu”. 13 kwietnia 1897 roku Frederick Chamberlain jechał konno wraz ze swym przyjacielem z Lakeland  (Minnesota) do Hudson (Wisconsin). Około godziny 23:00 zauważyli oni w okolicy miasteczka Lakeela na leśnej polanie osobę, która przebiegała z jednego miejsca na drugie. Kiedy  świadkowie przybliżyli się do niej, usłyszeli przed sobą trzask łamanych gałęzi i dziwne syczenie. Po chwili ujrzeli oni biało-szary obiekt przypominający widokiem górną część wagonu, który odleciał pod ostrym kątem w górę. Na powierzchni obiektu znajdowały się dwa rzędy światełek koloru białego, czerwonego i zielonego. Nie było widać jednak żadnych płatów, usterzenia czy pasażerów. Świadkowie tez nie potrafili podać jego wielkości, ale na polanie znaleźli oni odciśniętych 14 śladów, których rozmiary wynosiły 60 x 15 cm. Obserwacje tą potwierdził pod przysięgą niezależny od nich świadek. 3 maja tego roku, niejaki Erwin Shaffer zaobserwował statek powietrzny długi na 12 metrów, który wylądował w korycie wyschłej rzeki w okolicach Casville (Indiana). Na pokładzie znajdowała się załoga, która porozumiewała się ze sobą w niezrozumiałym dlań języku i nie rozumiała po angielsku.
Roburowski Albatros, podobnie jak jeszcze bardziej uniwersalna Epouvanta, był doskonałym pojazdem z idealnymi osiągami. Możliwe one były dzięki zastosowaniu rozwiązań technicznych bazujących na znanych nam z przyrody biotechnologiach.[2]
W połowie kwietnia 1897 roku, Jim Hooton z Rockland (Teksas) usłyszał monotonny odgłos przypominający pracę maszyny parowej lokomotywy, dolatujący z wnętrza statku powietrznego, który na jego oczach wylądował na pastwisku. Załoga wyszła na spacer po łąkach. 24 kwietnia 1897 roku, wielu Teksańczyków z Chattanooga nie mogło uwierzyć własnym oczom, kiedy ujrzeli sterowiec, który wylądował nieopodal miasta, zaś jego załoga wysiadła na zewnątrz z jakimiś narzędziami w rękach. Tego samego dnia znalazł kpt. H. A. Hooks i jego kolega A. V. Hodges sterowiec, który wylądował z kolei koło miasteczka Kountre koło Beaumont (Teksas). Mieli oni okazje pogadać z członkami załogi, którzy coś naprawiali na dziobie. Wilson i  Jackson - jak się przedstawili kapitanowi i jego koledze - oznajmili im, że będą musieli jeszcze pobyć trochę na tym miejscu „z ważnych przyczyn”. W związku z tym w „Hudson Daily Post” opublikowano informację, że każdy, kto chciałby ujrzeć ten statek powietrzny, niech przyjedzie w nocy do Kountre. Niestety, ciekawscy przeżyli zawód, bowiem po statku powietrznym pozostały jedynie odciśnięte w gruncie ślady...
Takich spotkań było o wiele, wiele więcej. Pięć następnych miało miejsce w Teksasie w dniach 14 - 23 kwietnia 1897 roku. W żadnym przypadku nie udało się odgadnąć tożsamości załóg i pasażerów tych dziwnych pojazdów.

...TAJEMNICZE KATASTROFY

Zdarzały się także katastrofy tych dziwnych statków latających. Pierwsza udokumentowana historia tego rodzaju wydarzyła się w okolicy miasta Lincoln (Nebraska), w dniu 6 czerwca 1884 roku, około godziny 13. było to w odległości 55 km na NW od wsi Benkelman. Najpierw miejscowy ranczer John W. Ellis i kilku kowbojów usłyszało straszliwy huk nad głowami, a potem ujrzeli oni lecący w dół ogromny żarzący się obiekt podobny do meteorytu. Spadł on nieopodal nich, ale poza zasięgiem ich wzroku. Podjechali na spienionych z przerażenia koniach na szczyt pobliskiego wzgórza i ujrzeli tam w odległości około kilometra część rozżarzonego obiektu, który zakrywały skałki. Dalsze wydarzenia tak opisywał „Daily State Journal”:
Pojechaliśmy na miejsce spadku tak szybko, jak to było możliwe. Jadąc widzieliśmy resztki kół zębatych i innej maszynerii. Leżały na ziemi w bruździe, którą wyrył tajemniczy pojazd. Były one bardzo rozgrzane, bowiem wokół każdej z nich płonęła trawa. Nie dało się do nich podejść. Ludzie szli dalej, aż zbliżyli się do miejsca, gdzie spoczywał żarzący się obiekt. Było tam tak gorąco, że powietrze drżało. Sam obiekt świecił tak jasno, że można było nań patrzeć tylko przez moment. Jeden z kowbojów Alf Wiliamson odważył się do niego podejść, ale stracił przytomność po pół minuty. Twarz miał poparzoną i spalone włosy. Jego stan zdrowia wzbudzał obawy, a przecież upadł w odległości aż 70 metrów od Aerolitu, czy co to tam było.
Kowboja dowieziono na rancho, wezwano doń lekarza i posłano do jego brata z Denver. Ten go dowiózł do innego lekarza w mieście, ale to już nic nie dało, bowiem oślepł, a jego twarz zmieniła się nie do poznania...
Chcieliśmy zobaczyć, co się będzie dalej działo z tajemniczym obiektem, więc zawróciliśmy z powrotem na miejsce upadku tego ciała. Tam, gdzie ono leżało, pozostał na ziemi jedynie piasek, bez śladów jakiejkolwiek roślinności. Był on roztopiony do głębokości, której nie można było określić, na obszarze 3 x 9 metrów. Pomiędzy miejscem pierwszego kontaktu a miejscem zatrzymania się obiektu było jeszcze kilka takich miejsc, ale nie tak wyraźnych.
Kowboje bez wahania obrócili swe konie i pocwałowali do Benkelman, gdzie w mgnieniu oka sformowano małą grupę z inspektorem pożarniczym L. M. Rawlingsem na czele, która miała za zadanie przebadać miejsce impaktu dziwnego ciała niebieskiego. Po przybyciu na miejsce katastrofy były mniejsze odłamki jeszcze stale gorące, tak że manipulowano z nimi przy pomocy łopaty. Inspektora zaintrygowała część przypominająca śmigło czy śrubę, wykonaną z mosiądzu. Odłamek ten był długi na 40 cm, szeroki na 15 cm i gruby na 8 cm. Ważył około 2,5 kg i, jak się wydaje, był twardszy od wszystkich znanych wtedy metali i ich stopów. Grupa znalazła też część wielkiego koła zębatego, którego średnica musiała wynosić około 3 metrów! Oszacowali oni długość obiektu na 20, a szerokość na 4 metry. Cała historia skończyła się dość absurdalnie, o czym doniósł „Daily State Journal” w dniu 10 czerwca 1884 roku:

MAGICZNY METEORYT?

Szanowni Czytelnicy - nasz wysłannik prawie wrócił z miejsca, gdzie spadł niedawno gość z Wszechświata. Obiekt ten znikł - literalnie rozpłynął się w powietrzu! Wczoraj po południu, około godziny 14 dość mocno padało. Ludzie rozeszli się w poszukiwaniu jakiegoś schronienia przed deszczem. Deszcz padał tak intensywnie, że ludzie mogli widzieć tylko rękę przed twarzą! Deszcz lał jakieś pół godziny. Kiedy się skończył wszyscy zobaczyli, że Aerolit znikł. Na tamto miejsce płynął już strumień deszczówki, szeroki na metr. Ludzie sądzili początkowo, że jej prąd zepchnął obiekt do rozpadliny, niektórzy mężczyźni ryzykując życiem zaczęli szukać go pod rwącą wodą.
Ku swemu zdumieniu i przerażeniu odkryli, ze obiekt nie został zepchnięty przez wodę, ale roztopiony. Pozostał po nim jedynie kawałek roztopionej materii, która znaleziono w kałuży. Kawałek ten robił się coraz to mniejszy, aż wreszcie całkiem rozpłynął się w wodzie, która wsiąkła w ziemię. Powietrze napełniała jakaś dziwna, słodka woń.
Co zatem rozbiło się w okolicach Lincoln!?...
Wypadek opisany w „Daily State Journal” szybko został przedrukowany we wszystkich ważniejszych gazetach USA, katastrofę i wrak obiektu widziało zbyt wielu świadków, by sądzić, że była to tylko gazetowa story rzucona publiczności przez dziennikarza li tylko w celu podreperowania swej skromnej pensyjki.

---oooOooo---

Pozwól Czytelniku, że wtrącę tutaj swoje trzy grosze. Kiedy przedzierałem się przez czeski tekst książki dr Miloša Jesenský’ego, to wydawało mi się, że czytałem kiedyś już taką relację. Wytężyłem pamięć i „zaskoczyłem” - otóż niemal identyczny przypadek spadku „meteorytu z Arkham” opisał nie kto inny, jak tylko sam Mistrz Grozy - Howard Phillips Lovecraft w opowiadaniu „Kolor z przestworzy”...

I jeszcze jedna uwaga: wydarzenia z 1884 roku dziwnie pasują mi nie do „fali” obserwacji 1896-97, ale do teorii o pozostałych na orbicie wokółziemskiej pozostałościach po atomowej wojnie bogów-astronautów sprzed co najmniej 12.000 lat. Obserwowanie pod koniec XIX wieku statki latające mogły być - i zapewne były -  tylko i wyłącznie ziemskim wynalazkiem. To, co spadło w okolicy Lincoln wyglądało na przedmiot o wiele bardziej zaawansowanej techniki, niż te wszystkie „sterowce” czy „latające statki” z relacji kowbojów i ranczerów z końca lat 80. XIX wieku...

Patrząc na to wszystko z punktu widzenia inżyniera mogę powiedzieć, że konstrukcja - która spadła w okolicach Lincoln - mogła być wykonana ze stopów metali nieżelaznych, które w atmosferze palą się wydzielając ogromne ilości ciepła - do 3.8000C! - i co więcej - nie może ich ugasić nawet woda. Takimi stopami są np. termit (mieszanina Fe2O3 i Al) czy elektron (mieszanina Al, Mg, Fe, Zn i Si) - ten ostatni ze względu na swą lekkość znajduje zastosowanie w konstrukcjach lotniczych i kosmicznych. To ostatnie zdanie daje dużo do myślenia, bowiem potwierdza tylko hipotezę o kosmicznych konstrukcjach, które spadały na Ziemię, zanim ludzie wymyślili aparaty latające cięższe od powietrza...

---oooOooo---

Jeszcze bardziej zagadkowa była katastrofa, która rozegrała się rankiem, dnia 17 kwietnia 1897 roku, w małym teksaskim miasteczku Aurora. Było to w szczycie „sterowcowego boomu”. W roku 1973 członkowie Mutual UFO Network [MUFON] znaleźli jeszcze żyjącego świadka tego wydarzenia - panią Mary Evans - która opowiedziała im następującą historię, potwierdzającą ówczesne doniesienia prasowe:
Możecie mi wierzyć, czy nie - ale katastrofę tą widziało mnóstwo ludzi. Nikt nie wiedział, co właściwie tam spadło. Miałam wtedy tylko 15 lat, i zapomniałam o tym wydarzeniu. Aż do teraz, bo kiedy przeczytałam gazetowe doniesienia, to wszystko jakby odżyło w mej pamięci.
Moi rodzice zabronili mi iść z nimi na Richter Proctor Brunnen, miejsce katastrofy. Po powrocie opowiedzieli mi o tym, jak wybuchł latający statek. Pilot się zabił, był rozerwany na strzępy. Mężczyźni, którzy pozbierali szczątki z ziemi twierdzili, że był on niskiego wzrostu. Następnego dnia pochowali go na cmentarzu w Aurora.
Według dziennikarza Franka Tolberta z „Dallas Morning Times”, który wywlókł całą tą historię na światło dzienne w 1966 roku, została ona opisana w „Dallas Morning News” i „Fort Worth Register” dzięki błyskawicznej reakcji reportera S. E. Heydona, który relacjonował, jak to o godzinie szóstej rano wystraszył mieszkańców miasteczka nieznany obiekt latający, poruszający się nisko nad dachami domów i lecący na północ:
Najwidoczniej coś nie działało w tej maszynie, ponieważ obiekt lecący z prędkością jakichś 10-12 mph[3], stale zmniejszał wysokość lotu. Prawie przeleciała ona nad Peasants Square, a kiedy zbliżyła się do północnego skraju miasta, wyrżnęła we wiatrak.[4]
Straszny widok przedstawiał obiekt rozerwany na strzępy, rozrzucone po okolicznych polach. Wiatrak, zapora wodna i kwiatowy ogródek zostały całkowicie zniszczone. Znalezione doczesne szczątki pilota wykazały, że był on jedyna istotą żywą na pokładzie. Jego ciało było poszarpane na kawałki, ale i tak było widać, że nie był on istotą z tego świata...
Na miejscu katastrofy poza strzępami metalu przypominającego aliaż srebra z glinem, znaleziono także kawałki papieru pokryte nieznanym, hieroglificznym pismem.
Miejsce katastrofy jest pełne ludzi, którzy przyszli obejrzeć wrak i pozbierać metalowe szczątki. Pogrzeb pilota odbędzie się jutro w południe.
Co zatem naprawdę stało się w ów kwietniowy dzień 1897 roku w Aurora? Odpowiedzi postarał się poszukać badacz William Case, były redaktor „Dallas Times Herald”, członek MUFON, wraz ze jej szefem Walterem Andrusem. Wiosną 1973 roku, w Aurora zaczęli oni poszukiwania razem ze specjalista od detekcji Frederickiem N. Kellym. Po opublikowaniu ogłoszenia w lokalnej prasie, zgłosiły się do nich dwie osoby: wspomniana już tutaj Mary Evans oraz 83-letni C. C. Stephens. Ten ostatni doskonale pamiętał, jak jego rodzice opowiedzieli mu o metalowych szczątkach po eksplozji i zaprzeczył on ostro temu, że sterowiec uderzył we wiatrak. Niestety, badacze przybyli zbyt późno do Aurory, by mogli znaleźć jakieś ślady. Były one grubo zabetonowane, a na tym fundamencie stały stodoły. Jednakże udało im się znaleźć w powierzchniowych warstwach ziemi jakiś dziwny kawałek metalu, który wysłali do analizy laboratoryjnej.
W centrum uwagi triumwiratu badaczy znalazł się teraz miejscowy cmentarz, gdzie miał być pochowany pilot latającego statku pod półmetrowym piaskowcowym nagrobkiem. Ich podniecenie wzrosło, kiedy detektor Kelly’ego zarejestrował jakąś anomalię. Na głębokości około metra pod ziemia musiał leżeć jakiś metalowy przedmiot. Jeszcze tego samego dnia badacze załatwili wszystkie formalności w sprawie otwarcia grobu. Następnego ranka udali się na cmentarz i ku swemu niebotycznemu zdumieniu. Ciężki piaskowcowy nagrobek znikł, i ktoś przy pomocy świdra wydobył  ten zagadkowy, metalowy przedmiot z metrowego grobu! Niestety, mieszkańcy Aurory obawiając się o los grobów swych bliskich nie zgodzili się na kopanie na cmentarzu.
Badacze otrzymali wyniki badań niezwykłego kawałka metalu, który znaleźli w okolicy miejsca eksplozji, a która przeprowadziły trzy niezależne laboratoria. Ekspertyzy wykazały unisono, że chodzi tutaj o czyste aluminium z domieszką żelaza, który to stop został roztopiony i zastygł na piaskowym podłożu nie tak dawno temu. Próby rentgenowskie wykazały, że stop ten nie zawierał ani cynku i miedzi, które to domieszki towarzyszą zawsze glinowi i żelazu w czasie ich wytapiania w hutach. Co spowodowało stopienie się aluminium, które się zmieszało z lokalnymi minerałami, wszak kroniki miasteczka nic nie mówią o pojawieniu się jakiegoś silnego pożaru, którego płomienie spowodowałyby stopienie się aluminiowych elementów?[5] W czasie konferencji prasowej w 1983 roku, William Case tak wyjaśnił to dziennikarzom:
Wszystkie [znalezione] ślady świadczą o eksplozji. Rozrzut odłamków statku powietrznego świadczą o tym, że leciał on bardzo nisko. Najpierw eksplozja rozerwała prawą stronę spodniej części obiektu i rozrzuciła szczątki na powierzchni około 1 ha na stoku wapiennego wzgórza. Potem nastąpił wybuch, który rozrzucił szczątki na północ i na zachód.
Tak zatem sprawę katastrofy dziwnego obiektu latającego z dnia 17 kwietnia 1897 roku w teksańskiej Aurorze, możemy całkiem spokojnie uważać za autentyczną. Z badań tego przypadku wynika jedyny i logiczny wniosek, że pod koniec XIX wieku egzystował na Ziemi realny, do dziś dnia niewyjaśniony fenomen, objawiający się lotami i katastrofami niezwykłych statków powietrznych na kontynencie amerykańskim. Pytanie o to, kim byli ci niebiescy goście czy „władcy świata” pozostaje otwarte także i w XXI wieku...


* * *

Od opisanych wydarzeń minęło ponad dwanaście dekad i mimo postępu i ciągłego napływu nowych danych – wydarzenia te pozostały nadal tajemnicą. Nikt nie przedstawił żadnego konkretnego rozwiązania tego problemu, poza tak bardzo amerykańską „hipotezą szalonego naukowca”, która od biedy byłaby w stanie wytłumaczyć te wszystkie zjawiska.

Wielbicielom hipotez ETI od razu odpowiadam – trudno przypuszczać, by inteligentne istoty z innych planet latały nad Ziemią w takich prymitywnych – z naszego XXI-wiecznego punktu widzenia – pojazdach powietrznych, jak sterowce, ale… Epoka sterowców dopiero się zaczynała, i te pojazdy, które obserwowano, były one zbyt zaawansowane technicznie w stosunku do poziomu tamtej epoki. Czymże więc one były? Czyimi wytworami? Gdyby to był jakiś ziemski – np. amerykański – geniusz techniczny, to na pewno by ten wynalazek został dostrzeżony (a nawet był) i zastosowany.

Według Wikipedii historia sterowców wyglądała następująco: w 1851 roku Henri Jules Giffard zgłosił patent na zastosowanie maszyny parowej do napędu statków powietrznych. Opracował pierwowzór sterowca – balon wyposażony w śmigło napędzane maszyną parową o mocy 2,2 kW. 24 września 1852 wzniósł się z hipodromu w Paryżu na wysokość 1800 m i pokonał 27-kilometrową trasę do Elancourt koło Trappes z prędkością około 8 km/h.

9 sierpnia 1884 r. w Chalais-Meudon kpt. Charles Renard (1847–1905) i kpt. Arthur Krebs (1850–1935) pokonali 7,6-kilometrową trasę sterowcem La France z prędkością niemal 20 km/h (5,5 m/s). Sterowiec o wydłużonym kształcie miał podwieszoną gondolę, na końcu której był zamocowany silnik elektryczny o mocy 6,6 kW ze śmigłem. Statkiem kierowano za pomocą steru. (Te właśnie wydarzenia mogły natchnąć Juliusza Verne’a do napisania swej powieści o Robrze Zdobywcy)

Na początku XX wieku Niemiec hrabia Ferdinand von Zeppelin (1838–1917) skonstruował nowy rodzaj sterowca – Luftschiff-Zeppelin 1. Zamiast powłoki wypełnionej gazem, która zmieniała swój kształt, zastosował szkielet obciągnięty impregnowanym materiałem. Dzięki temu sterowiec stanowił solidną konstrukcję.

Pierwszy zeppelin miał długość 126,8 m i średnicę 11,6 m. Jego napęd stanowiły dwa silniki spalinowe "Daimler" o mocy 5 kW. 2 lipca 1900 r., o 20:00, wzniósł się wraz z 5 osobami i 350 kg balastu, po czym wykonał 18-minutowy lot z Friedrichshafen nad Jeziorem Bodeńskim. Już podczas drugiej próby uzyskał prędkość około 27 km/h.

Sterowiec w środku zawiera komory wypełnione gazem lżejszym od powietrza - helem lub wodorem. Obecnie planuje się zbudowanie jednostek o dużym zasięgu i ogromnym udźwigu (do 1000 ton). [Wikipedia]

A może była to… inspiracja? Inspiracja do stworzenia statku powietrznego lżejszego od powietrza i poruszającego się samodzielnie dzięki silnikom? Być może, ale wtedy Itak należy najpierw znaleźć odpowiedź na pytanie – kto za nią stoi i komu na tym zależało. Innymi słowy należy odpowiedzieć na pytanie cui bono, cui prodest.

Podstawowe pytanie każdego dochodzenia czy śledztwa, na które nie mamy odpowiedzi do dziś dnia…  

Przekład z j. czeskiego i komentarz –
Robert K. Leśniakiewicz ©
Ilustracje - archiwum Autora


[1] Animal Mutilation albo Cattle Mutilation - okaleczenie zwierząt lub okaleczenie bydła, skrót zaproponowany przeze mnie w związku z pojawiającymi się coraz częściej doniesieniami o kontaktach Obcych ze zwierzętami, które kończą się okaleczeniami tych ostatnich także i w naszym kraju - przyp. tłum.
[2] J. Fiebag - „Obcy”, Praga 1995, s. 155 - przyp. aut.
[3] Tzn. 18 - 22 km/h - przyp. tłum.
[4] Późniejsze badania wykazały, że w Aurora nie było żadnego wiatraka, na co dokładnie wskazują zapisy w miejskiej kronice i rejestry urzędowe. Błąd popełnił najprawdopodobniej zecer, który pomylił słowo „wingless” z „windmill” - przyp. aut.
[5] Temperatura topienia glinu wynosi +6600C - przyp. tłum.

wtorek, 22 listopada 2011

SPRAWA NR 003/X: UFO NAD DZIKIM ZACHODEM (1)








Oto kolejny odcinek z mojego cyklu wspominkowego, w którym przypominam Czytelnikom co ciekawsze materiały z lat 1995 – 2009, a zatem:

Miloš Jesenský -

Referat na IX Środkowoeuropejski Kongres Ufologiczny Koszyce 2000



5 kwietnia 18... roku
Godzina 02:30 EST [07:30 GMT]
Pleasant Garden
Północna Karolina, USA

Wśród nocnej ciszy, zupełnie nieoczekiwanie obudził mieszkańców miejscowości Pleasant Garden straszliwy huk potwornego wybuchu, i w całej okolicy nie było człowieka, który nie wybiegłby w panice z domu, obawiając się, że zaraz otworzy się w ziemi ogromna przepaść, która ich pochłonie...  Huk było słychać w promieniu 15 mil. Dudnienie skończyło się równie szybko, jak się zaczęło. Dziesiątki par oczy gorączkowo przeszukiwało głębiny nocy, w których nie widać było nawet na krok, ale nie stało się niczego nowego. Cicho szumiał w gałęziach i trawach słaby zachodni wiatr znad Appalachów i okolicznych moczarów. Ludzie powrócili spać do swych łóżek, kiedy około godziny trzeciej nad ranem strach powrócił znowu. Nad szczytem pobliskiej góry Great Eyry ukazały się ogromne płomienie przy akompaniamencie straszliwego łomotu, których żar odcinał się od gęstych ciemności i oświetlał całą okolicę szkarłatnym, ponurym blaskiem. Tym razem wybuchła już rzeczywista panika! Kobiety zdjęte strachem uciekały z płaczącymi dzieciakami na rękach, mężczyźni wynosili w walizkach i tobołkach najcenniejsze przedmioty z domów i odwiązywali zwierzęta gospodarskie, które wraz z ludźmi tworzyły nieprawdopodobną kotłowaninę w czasie ucieczki po bagnistych drogach wiodących do Morgantown. Kiedy mieszkańcy zorientowali się, że huki i dudnienia ustały, a ziemia się nie rozstąpiła, to przestali się bać kolejnej eksplozji. Stało się na odwrót, płomienie na Great Eyry przygasły do tego stopnia, że jedynie widać było jej zarysy na tle oświetlonych ciemniejącym żarem chmur. Osadnicy zatem powoli wracali z powrotem, ale wielu z nich wbijało oczy w niebo na podwórkach swych farm do białego rana.
Około godziny piątej nad ranem, kiedy górskie grzbiety skrywała ciemność, w powietrzu odezwało się jakieś niezwykłe huczenie, jakby oddech jakiegoś potwora i szum olbrzymich piór. I gdyby to było za dnia, to mieszkańcy osady niechybnie zauważyliby jakiś dziwny aparat latający, który wzniósł się nad Great Eyry i z plaskaniem ogromnych nietoperzowych skrzydeł odleciał szybko w kierunku wschodnim.

HORROR NAD GREAT EYRY

Jules Verne i inni pisarze fantaści przeżywali w swoim czasie godny uwagi sen o ciężkich i wielkich maszynach z ptasimi czy nietoperzowymi skrzydłami, na których można było pokonywać wielkie powietrzne przestrzenie. Powieść o Roburze, którego fragment posłużył mi tutaj za wstęp, czytał w dzieciństwie prawie każdy. Jednakże w tym przypadku to   r z e c z y w i s t o ś ć    wyprzedziła fantazję o kilka lat, bowiem na kilka lat przed wydaniem vernowskiej książki nad Ameryką pojawiło się wiele technicznie doskonałych latających maszyn z tajemniczymi załogami. W tym materiale zaznajomimy się z niektórymi wydarzeniami, które zbulwersowały społeczeństwo amerykańskie.
Wieczorem, 20 marca 1880 roku, trzech mieszkańców amerykańskiego miasteczka Galisteo Junction[1] udało się na szczyt pobliskiej góry. Powoli się ściemniało, a uliczne gazowe latarnie oświetlały jedynie fasady domów i ulice. To jednak nie przeszkadzało nocnym wspinaczom - bowiem na niebo wypłynął srebrzysty krąg Księżyca i droga poza miastem była dobrze widoczna. Nagle dobiegły do nich z wiatrem jakieś hałasy i krzyki, które się nasilały stopniowo. Mężczyźni rozejrzeli się uważnie dookoła i dostrzegli na niebie lecący dziwny statek powietrzny. Konstrukcja tego statku odróżniała się wyraźnie od wszelkich znanych konstrukcji - napisał w dniu 29 marca 1880 po rozmowie ze świadkami redaktor z „Santa Fé Weekly” w Nowym Meksyku. Obiekt miał kształt ryby. W pewnym momencie przybliżył się tak, że były widoczne napisy na zewnętrznej ścianie gondoli. Miała ona elegancki kształt, zaś sama latająca maszyna wydawała się być całkowicie doskonale kontrolowaną przez załogę. Obiekt był gigantycznych rozmiarów, a w gondoli znajdowało się jakichś 8 - 10 osób. Kiedy latający statek pojawił się nad głowami trzech przerażonych ludzi, spadły z niego jakieś przedmioty opakowane w ryżowy papier, na którym znajdowały się jakieś znaki przypominające japońskie ideogramy. Nieznany statek szybko wzniósł się w górę i znikł w ciemnościach nocy. Nazajutrz ludzie znaleźli jakieś szczątki przypominające filiżanki do herbaty, które potem gdzieś się zawieruszyły i ślad po nich zaginął. Skrawki papieru z nieznanymi znakami długo potem jeszcze krążyły między mieszkańcami Galisteo Junction, póki całkowicie nie zniszczały.
Ta niezwykła przygoda była jedynie jednym przykładem dziwnych wydarzeń, które rozegrały się w Stanach Zjednoczonych AP pomiędzy listopadem 1896 a kwietniem 1897 roku. Wszystko zaczęło się w Kalifornii i powoli rozszerzyło na całą zachodnią część USA, zaś postępując przez Środkowy Zachód, wydarzenia dotarły do Teksasu. Ilość doniesień o wydarzeniach narastała, ale w końcu maja 1897 roku spadła do zera. A wszystko zaczęło się w pochmurne popołudnie 17 listopada 1896 roku w Sacramento - stolicy Kalifornii. Charles Lush stojąc przed swym domem zauważył na zachmurzonym niebie ogromne, silne światło, przypominające światło wydzielane przez elektryczną lampę łukową, krążące na wysokości około 3.000 metrów. Setki ludzi podziwiało manewry tego statku powietrznego, który się wznosił na balonie z gondolą i parą kół na jej bokach, jak na starych rzecznych parowcach. Niektórzy weszli na dach rotundy ratusza miejskiego, by lepiej widzieć ten obiekt. Zagadkowy balon zmieniał wysokość lotu, przeleciał nad górami i znikł we mgle. Prawdopodobnie ten sam obiekt był widziany tego samego dnia wieczorem nad San Francisco. Świecił on reflektorem na niebie nad miastem, i znowu widziało go wielu ludzi zgromadzonych na ulicach.
Dziwne to światło było dlatego, że się cały czas zmieniało - opowiadał jeden ze świadków - wyglądało to tak, jakby operator tego reflektora szybko zmieniał przed nim czerwone i niebieskie filtry, aby wszyscy zwrócili uwagę na sterowiec. Tak nie zachowuje się żadna gwiazda. W ciągu kilku tygodni ta wiadomość poruszała czytelników gazet na całym Zachodnim Wybrzeżu. Zagadkowa maszyna latająca jeszcze pokazała się kilka razy - świadkowie widzieli ją nad San Jose w dniu 24 listopada, w Tacomie (stan Washington) - odległej o ponad 1.000 km na północ, a w dzień później obiekt ten przeleciał nad Oakland i Los Angeles, 600 km na południe... Jeden ze świadków tego wydarzenia, prof. H. B. Worcester z San Francisco tak opowiedział o tym redaktorowi jednej z tamecznych gazet:
Właśnie mieliśmy w naszym domu w San Jose małe party, które przeciągnęło się do godziny 7 wieczorem. Jego uczestnicy wyszli przed dom posłuchać muzyki. Patrzyłem właśnie na niebo i o parę mil stąd, nad College Park czy Santa Clara ujrzałem silne światło. Zbliżało się do San Jose. Od razu domyśliłem się, że chodzi o jedno z tych tajemniczych świateł, które ludzie widzieli w różnych miejscach i przypisywali statkom powietrznym. Światło powoli się zbliżało...
Profesor pobiegł na drugą stronę swego domu i zawołał gości, aby potwierdzili autentyczność jego obserwacji.
Kiedy statek powietrzny skierował się na południowy-wschód, ujrzałem dwa światła - jedno za drugim. Światło, które ujrzałem jako pierwsze było białe i tak silne, jak reflektor samochodowy. Później znikło za horyzontem, lecąc z prędkością 60-100 mph.[2] Widziałem już balony napełniane ogrzanymi gazami[3], ale to światło nie miało nic wspólnego z tamtymi zabawkami. Jak na balon, to była ogromna prędkość i w czasie spokojnej nocy przebył on zapewne wielką odległość.[4]
Świadectwo znakomitego świadka potwierdził jego znamienity kolega prof. Cross, który do jego ostatniej wypowiedzi dodał jeszcze: Też często widywałem latające balony, ale lot tego światła nie można z nimi nijak porównać. Wiał wtedy słaby południowy wiaterek, a to światło zmierzało w tym samym kierunku.
Spróbujmy to sobie przedstawić: na przełomie lat 1896/97 nad kontynentem amerykańskim przelatywało tyle sterowców[5], że nie może być żadnych wątpliwości, co do ich istnienia. A to wszystko w czasie, kiedy do historycznego lotu braci Orville’a i Wilbura Wrightów brakowało jeszcze 7 lat! Jest prawdą to, że w latach 20. XIX wieku dokonywano prób z balonami, ale chodziło tutaj o niedoskonałe prototypy, tak właśnie latał w 1852 roku nad Paryżem balon podobny do sterowca, z stalowym szkieletem i napędem silnikowym. Także Amerykanin Solomon Andrews wzniósł się w powietrze w podobnym pojeździe w Nowym Jorku, w 1865 roku. W cztery lata później, angielski imigrant Frederick Marrot pilotował nad San Francisco sterowiec z dwoma skrzydłami i śmigłami napędzanymi maszyną parową. Ciężka ta maszyna przeleciała tylko jedną milę i rozleciała się na fragmenty, a po jej zniszczeniu już nikt nie próbował więcej czegoś takiego. Summa summarum należy stwierdzić, że po roku 1880 i Amerykanie i Europejczycy zajęli się projektowaniem sterowców, a amerykański Urząd Patentowy zalała powódź jak najdziwniejszych wynalazków! Dopiero w roku 1900 hr. von Zeppelin opatentował swój model sterowca, a w trzy lata później oderwał się od ziemi pierwszy dwupłatowiec braci Wrightów.
Powróćmy wszakże do zimy 1896 roku, kiedy zaczęły znikać z czołowych stron gazet Zachodniego Wybrzeża wiadomości o pojawieniach się na niebie zagadkowych sterowców. Tym niemniej, niczego to nie skończyło. W styczniu 1897 roku, sterowce pojawiły się w Nebrasce, nad miejscowościami Hastings i Inval. Świadkowie opisywali obiekty: Cylindrycznego kształtu, o długości 10 - 15 metrów, z jasnym światłem przednim, sześcioma bocznymi światełkami i płetwowatym sterem.
W marcu i kwietniu dziwne sterowce latały nad miastami i wsiami Nebraski, Iowy, Kansas, Arkansasu, Teksasu i Tennesee. W kwietniu tajemniczy fenomen jakby się skulminował. 10 kwietnia1897 roku, zagadkowy statek powietrzny krążył nad miastem Quincy w stanie Illinois w czasie dobrej pogody, na wysokości 150 metrów. Obiekt miał kształt cylindra zrobionego z jasnego, srebrzystego metalu - być może aluminium - który dobrze odbijał światło Księżyca. Po obu stronach kadłuba coś wachlowało, a pod korpusem znajdowała się jakaś dziwna struktura, częściowo zakryta nietoperzowymi skrzydłami. Na przedzie znajdował się silny reflektor, podobny do szperacza na parowcach. Pośrodku kadłuba znajdowały się światła: na prawej burcie zielone, a po lewej - czerwone.[6]
W dniu 12 kwietnia 1897 roku, pół setki świadków podziwiało nad Lincoln w Illinois wielki obiekt w kształcie litery „V”, i na jego szpicu świecił wielki reflektor. W innym przypadku było słychać pracę maszyny, podobne do bzyczenia rojów pszczół. W większości przypadków zauważono boczne skrzydła, których machanie przypominało opis statku Robura z powieści Juliusza Verne’a.
W środową noc moja żona widziała na niebie zagadkowy obiekt - opowiadał jeden ze świadków - najpierw myślała ona, że chodzi o balon, ale po chwili stwierdziła, że nie ma kształtu balonu, ale porusza się przy pomocy skrzydeł, jak ptak. Miał on dwa silne reflektory i leciał na południe. Nie był to żaden meteoryt ani piorun kulisty. Małżonka moja doszła do wniosku, że chodziło tu o sterowiec.[7]

ORNITOPTER?

Inni ludzie obserwowali różne inne detale konstrukcji tych statków powietrznych: usterzenie na obu końcach kadłuba, śmigła i kabiny oraz gondole różnych wielkości i kształtów. Mowa jest również o skrzydłach, którymi machały te dziwne statki powietrzne. Jak pamiętamy z powieści „Robur - władca świata” , większość czytelników z rozbawieniem czytała o tym, jak to roburowska Epouvanta rozpostarła skrzydła i zaczęła nimi machać, uciekając przed torpedowcami nad wodospadami Niagara Falls. Prawda jest to, że do dziś dnia nikomu nie udało się skonstruować maszyny latającej z ruchomymi skrzydłami, działającymi jako napęd - czyli tzw. ornitoptera. Jak wykazują obliczenia, taka maszyna byłaby co najmniej czterokrotnie mniej energochłonna, niż normalne samoloty i jej payload byłby o tyleż samo większy! Z modelami takich samolotów Juliusz Verne miał okazję zapoznać się już w czasie pierwszego posiedzenia Towarzystwa Żeglugi Powietrznej bez Aerostatów, założonego w roku 1863 przez entuzjastów awiacji takich, jak: Gaspar Felix Tournachon-Nadar, Gabriel de la Landelle i Ponton d’Amécourt, którego to Towarzystwa był członkiem. Był to model maszyny latającej stanowiący wypadkową pomiędzy ornitopterem a helikopterem, który przed dziesiątkami widzów uniósł się w powietrze na wysokość 2 - 4 metrów. Posiedzenie to zostało zakończone słynnym pokazem modelu helikoptera, który zniszczył model balonu po to, by członkowie wytworzyli wizję przyszłości, w której w powietrzu będą dominowały maszyny cięższe od powietrze. Przyszłość należy do awiacji - napisał Verne oczarowany możliwościami rodzących się technologii lotniczych w artykule opublikowanym w „Musée des families”, w grudniu 1863 roku:
Na własne oczy widziałem działające modele sporządzone przez panów d’Amécourta i la Landella. Jednakże wszystko będzie zależało od silnika, który będzie napędzał śmigła. Taki silnik musi być dostatecznie mocny, nieduży i lekki. Teraz należy tylko cierpliwie czekać na kroki w tym kierunku. Wynalazcy są ludźmi odważnymi i dowcipnymi. Nie patrzą na to, że nie doprowadzają swego dzieła do końca, ani nie chodzi im o to, że będziemy latać czy nie. Chodzi im już o powietrzną nawigację! Spełni się motto Nadara: <<Wszystko, co jest możliwe - jest do zrobienia!>>[8]
Po upływie 18 lat, pisarz ponownie przywołał postać Robura w powieści „Władca świata” [1903]. Tym razem Robur dysponuje uniwersalnym środkiem transportu, który jest w stanie latać w powietrzu, jeździć po ziemi, pływać po wodzie i pod jej powierzchnią. Pojazd ten był w stanie: Latać w powietrzu przy pomocy łopocących wielkich skrzydeł, które tak wystraszyły mieszkańców Pleasant Garden  w Północnej Karolinie. W swej powieści pisze on o wynalazku inżyniera Marcela Camareta, który wynalazł samolot poruszający się z prędkością 400 km/h i mogącym przelecieć 5.000 km bez potrzeby tankowania materiału pędnego:
Co się tyczy materiałów pędnych, to jest nim skroplone powietrze w zasobniku, zrobionym z nieprzepuszczającego go materiału. Stąd płynne powietrze idzie do wentyli i komór rozprężania, w których płynne powietrze zamienia się w gaz, co daje ogromne ciśnienie, które z kolei napędza silnik.[9]
Jules Verne swoim inżynierom w powieści dał możliwości skonstruowania takiego aparatu latającego, którego osiągów nie mają nawet współczesne samoloty. Chodzi tu głównie o napęd elektryczny, niemal bezgłośny lot i zasób materiałów pędnych na długi okres czasu. Patrick C. Byrnes technik z miejscowej kompanii telegraficznej, w dniu 15 kwietnia 1897 roku miał spotkanie z jednym z tajemniczych latających statków w Cisco (Teksas) i tak mówił o jego napędzie:
Na każdym jego końcu był stalowy aparat podobny do śruby. Powiedziano mi, że przy pomocy tych aparatów właśnie statek się unosi nad ziemią. Kiedy pracują napędzające je benzynowe silniki, statek unosi się w górę i te urządzenia umożliwiają mu stabilny lot w powietrzu.[10]
Jak stwierdził badacz tego fenomenu dr Johannes Fiebag: W tym czasie silniki benzynowe były wyjątkiem, a nie regułą... Inni twierdzili zatem, że statek był napędzany maszyna parową albo silnikiem elektrycznym. 27 kwietnia 1897 roku, pewien mieszkaniec San Antonio (Teksas) usłyszał odgłos uderzenia jakiegoś przedmiotu spadającego na ziemię. Podniósłszy głowę ujrzał nad sobą latający statek. Po chwili przepadł on za horyzontem, zaś on znalazł niewielka torebkę, która zaniósł do swego przyjaciela Pablo Remediosa. Ten zaś pokazał ja miejscowemu lekarzowi dr Charlesowi Campbellowi, który otworzył torebkę i znalazł w niej gęsto zapisaną kartkę papieru, której nadawcą był Sterowiec Sacramento. Campbell śledzący w prasie wszystkie wzmianki o latających maszynach, które się pojawiły dotąd na łamach gazet, bez zastanowienia przesłał tajemniczy list do redakcji „San Antonio Light”. Redaktorzy natychmiast rzeczony list opublikowali i brzmiał on tak:
Na pokładzie statku <<Sacramento>>. Dnia 27 kwietnia 1897 roku.
W czasie jednego z naszych przystanków w locie dostarczono nam pocztę i gazety. Z artykułów w gazetach zorientowaliśmy się, że niektórzy ludzie wątpią w istnienie latających statków nad Ameryką. Aby rozproszyć wszelkie wasze wątpliwości, przelecimy nad San Antonio w dniu 4 maja 1897 roku, pomiędzy godziną 6:30 a 8:00 rano. polecimy ze wschodu w kierunku zachodnim. Przelecimy nad Government Hill i póki to będzie możliwe, będziemy lecieć nad linią kolejową. Jak będą się ludzie na nas patrzyć, to pokażemy im nasz statek. Przylecimy w czasie ładnej pogody, bowiem gdyby pogoda nie była dobra, to nie moglibyśmy wylądować. Nasz statek może być przystosowany do przewozu ludzi i ładunku. List ten sporządzono w trzech kopiach, które zrzucimy w trzech miejscach miasta. Mamy nadzieję, że chociaż jeden z nich będzie opublikowany. Pierwszy oficer L. S.
Ten list opublikowany przez „San Antonio Light” spotkał się z szerokim odzewem u mieszkańców tego miasteczka, i kiedy 4 maja i w następne dni była piękna pogoda, tłumy ludzi czekały nadaremnie. Tajemniczy sterowiec nie przyleciał. Ten przypadek nie był jedynym w swym rodzaju, bowiem 16 maja w Grand Rapids (Michigan) opublikowano podobny tekst odezwy do tamtejszych mieszkańców, który raczej przypominał wołanie o pomoc:
Znajdujemy się 2.500 metrów nad powierzchnią morza i lecimy na północ. Wypróbowywaliśmy nasz statek powietrzny, ale obawiamy się, że jesteśmy już zgubieni. Nie panujemy nad silnikami. Przekażcie to waszym ludziom. Prawdopodobnie jesteśmy gdzieś nad jeziorem Michigan.
Oczywiście, że po tym wszystkim szeryfowie rozpoczęli poszukiwania tych trzech konstruktorów z małych miasteczek nad Mississippi. Rezultaty śledztwa były jednak negatywne, gdyż okazało się, że we wskazanych okolicach nie mieszkał nikt o takich nazwiskach, ba! - nigdy o takich nawet nie słyszano! A informacje o lotach tajemniczych statków powietrznych mnożyły się z każdym dniem i było ich coraz to więcej. Tajemnicze listy znajdowano na szczytach drzew, masztach, wieżach i innych wyniesionych punktach w Wisconsin, Tennesse, Kentucky, Chicago, Pittsburgu i St. Louis...

CDN.

Przekład z j. czeskiego i komentarz –
Robert K. Leśniakiewicz ©


[1] Dzisiaj Lamy - przyp. aut.
[2] Tj. 96 - 160 km/h - przyp. tłum.
[3] Tzw. „mondgolfiery” od nazwiska wynalazców braci Mondgolfier - przyp. tłum.
[4] „Chico Enterprise” z dnia 22 listopada 1896 r. i „San Francisco Call” z dnia 27 listopada 1896 r. - przyp. aut.
[5] Używam tutaj słowa „sterowiec” wymiennie z określeniem „statek powietrzny”, tak naprawdę, to powinienem raczej nazwać te obiekty Obiektami Powietrznymi o Nietypowej Konstrukcji, bowiem łączą one w sobie konstrukcję balonu, helikoptera, samolotu i ornitoptera - przyp. tłum.
[6] W innych przypadkach widziano te sterowce z rzędem czerwonych światłem po bokach - „Sioux City Journal” z dnia 17 kwietnia 1897 r., albo na górnych i spodnich częściach kadłubów - „St. Paul Pioneer Press” z dnia 12 kwietnia 1897 r. - przyp. aut.
[7] „Dallas Morning News” z dnia 16 kwietnia 1897 r. - przyp. aut.
[8] J. Brandis - „Wpieriodsmotriaszczyj”, Moskwa 1975, ss. 88-89 - przyp. aut.
[9] J. Verne - „Robur, le conquerant”, Paryż 1936, ss. 40-41 - przyp. aut.
[10] J. Verne - „L’etonnante aventure de la mission Barsac”, Paryż 1971, s. 200 - przyp. aut.