Miloš Jesenský -
TAJEMNICZE OKALECZENIA ZWIERZĄT I...
Tajemnicze statki powietrzne nie tylko zostawiały jakieś dziwne przesłania, bowiem świadkowie ich przelotów słyszeli dobiegające z ich pokładów dźwięki rozmów i muzykę. Dokładnie tak, jak w powieści Verne’a! i co ciekawe, istnieje relacja o porwaniu przez tajemniczy statek powietrzny... krowy z pastwiska w okolicach Yakes Center (Kansas), co miało miejsce w dniu 13 kwietnia 1897 roku. Tutejszy farmer Alexander Hamilton i jego syn Wally oraz kilku kowbojów zobaczyło, jak jedno z cieląt ze stada Hamiltona zostało schwytane na lasso i porwane na pokład sterowca. Pewien farmer znalazł po kilku dniach skórę z cielaka z wypalonym znamieniem wskazującym na przynależność do stada Hamiltona. Gdyby udało się potwierdzić autentyczność tej historii, to byłby to PIERWSZY ZAREJESTROWANY PRZYPADEK OKALECZENIA ZWIERZĘCIA GOSPODARSKIEGO W HISTORII! - incydent z kategorii AM lub CM[1], o których coraz głośniej na Zachodzie i u nas, szczególnie w drugiej połowie XX wieku.
Jednymi z najciekawszych informacji są relacje o spotkaniach z załogami tych latających obiektów. Pewien mieszkaniec Chattanooga (Teksas) np. mówił o tym, że spotkał załogę statku powietrznego, która naprawiała go na stoku pobliskiej góry pod kierownictwem niejakiego prof. Charlesa Davidsona z Sacramento. Mieszkaniec Harrisbugra (Arkansas) zaś spotkał załogę statku latającego w postaci kobiety, dwójki dzieci i wąsatego kapitana - wynalazcy. 11 kwietnia 1897 roku, świadkowie z Minnetonki (Minnesota) ujrzeli latającą maszynę w kształcie kajaka. Po obu jej burtach świeciły się czerwone i zielone lampy, a na przedzie silny punktowy reflektor. Na pokładzie widać było sylwetki mężczyzn, kobiet i dzieci, które chodziły sobie tam i sam. W dniu następnym, wielebny August Rodgers i jego małżonka widzieli ogromny obiekt na niebie, zaś na jego przedzie siedział jakiś człowiek, który nim kierował. Tego samego dnia, tj. 12 kwietnia 1897 roku, ujrzał - wedle wiadomosci z „St. Louis Post - Dispoatch” - lądowanie latającego statku niejaki pan W. H. Hopkins z Springfield (Missouri). I tym razem chodziło o wąsatego mężczyznę słusznego wzrostu i szlachetnej postawy, z piękną młodą kobietą w stroju Ewy - odzianą jedynie w listek figowy - jak określili to redaktorzy gazety, i długimi blond włosami - à la Pamela Anderson ze „Słonecznego patrolu”. 13 kwietnia 1897 roku Frederick Chamberlain jechał konno wraz ze swym przyjacielem z Lakeland (Minnesota) do Hudson (Wisconsin). Około godziny 23:00 zauważyli oni w okolicy miasteczka Lakeela na leśnej polanie osobę, która przebiegała z jednego miejsca na drugie. Kiedy świadkowie przybliżyli się do niej, usłyszeli przed sobą trzask łamanych gałęzi i dziwne syczenie. Po chwili ujrzeli oni biało-szary obiekt przypominający widokiem górną część wagonu, który odleciał pod ostrym kątem w górę. Na powierzchni obiektu znajdowały się dwa rzędy światełek koloru białego, czerwonego i zielonego. Nie było widać jednak żadnych płatów, usterzenia czy pasażerów. Świadkowie tez nie potrafili podać jego wielkości, ale na polanie znaleźli oni odciśniętych 14 śladów, których rozmiary wynosiły 60 x 15 cm. Obserwacje tą potwierdził pod przysięgą niezależny od nich świadek. 3 maja tego roku, niejaki Erwin Shaffer zaobserwował statek powietrzny długi na 12 metrów, który wylądował w korycie wyschłej rzeki w okolicach Casville (Indiana). Na pokładzie znajdowała się załoga, która porozumiewała się ze sobą w niezrozumiałym dlań języku i nie rozumiała po angielsku.
Roburowski Albatros, podobnie jak jeszcze bardziej uniwersalna Epouvanta, był doskonałym pojazdem z idealnymi osiągami. Możliwe one były dzięki zastosowaniu rozwiązań technicznych bazujących na znanych nam z przyrody biotechnologiach.[2]
W połowie kwietnia 1897 roku, Jim Hooton z Rockland (Teksas) usłyszał monotonny odgłos przypominający pracę maszyny parowej lokomotywy, dolatujący z wnętrza statku powietrznego, który na jego oczach wylądował na pastwisku. Załoga wyszła na spacer po łąkach. 24 kwietnia 1897 roku, wielu Teksańczyków z Chattanooga nie mogło uwierzyć własnym oczom, kiedy ujrzeli sterowiec, który wylądował nieopodal miasta, zaś jego załoga wysiadła na zewnątrz z jakimiś narzędziami w rękach. Tego samego dnia znalazł kpt. H. A. Hooks i jego kolega A. V. Hodges sterowiec, który wylądował z kolei koło miasteczka Kountre koło Beaumont (Teksas). Mieli oni okazje pogadać z członkami załogi, którzy coś naprawiali na dziobie. Wilson i Jackson - jak się przedstawili kapitanowi i jego koledze - oznajmili im, że będą musieli jeszcze pobyć trochę na tym miejscu „z ważnych przyczyn”. W związku z tym w „Hudson Daily Post” opublikowano informację, że każdy, kto chciałby ujrzeć ten statek powietrzny, niech przyjedzie w nocy do Kountre. Niestety, ciekawscy przeżyli zawód, bowiem po statku powietrznym pozostały jedynie odciśnięte w gruncie ślady...
Takich spotkań było o wiele, wiele więcej. Pięć następnych miało miejsce w Teksasie w dniach 14 - 23 kwietnia 1897 roku. W żadnym przypadku nie udało się odgadnąć tożsamości załóg i pasażerów tych dziwnych pojazdów.
...TAJEMNICZE KATASTROFY
Zdarzały się także katastrofy tych dziwnych statków latających. Pierwsza udokumentowana historia tego rodzaju wydarzyła się w okolicy miasta Lincoln (Nebraska), w dniu 6 czerwca 1884 roku, około godziny 13. było to w odległości 55 km na NW od wsi Benkelman. Najpierw miejscowy ranczer John W. Ellis i kilku kowbojów usłyszało straszliwy huk nad głowami, a potem ujrzeli oni lecący w dół ogromny żarzący się obiekt podobny do meteorytu. Spadł on nieopodal nich, ale poza zasięgiem ich wzroku. Podjechali na spienionych z przerażenia koniach na szczyt pobliskiego wzgórza i ujrzeli tam w odległości około kilometra część rozżarzonego obiektu, który zakrywały skałki. Dalsze wydarzenia tak opisywał „Daily State Journal”:
Pojechaliśmy na miejsce spadku tak szybko, jak to było możliwe. Jadąc widzieliśmy resztki kół zębatych i innej maszynerii. Leżały na ziemi w bruździe, którą wyrył tajemniczy pojazd. Były one bardzo rozgrzane, bowiem wokół każdej z nich płonęła trawa. Nie dało się do nich podejść. Ludzie szli dalej, aż zbliżyli się do miejsca, gdzie spoczywał żarzący się obiekt. Było tam tak gorąco, że powietrze drżało. Sam obiekt świecił tak jasno, że można było nań patrzeć tylko przez moment. Jeden z kowbojów Alf Wiliamson odważył się do niego podejść, ale stracił przytomność po pół minuty. Twarz miał poparzoną i spalone włosy. Jego stan zdrowia wzbudzał obawy, a przecież upadł w odległości aż 70 metrów od Aerolitu, czy co to tam było.
Kowboja dowieziono na rancho, wezwano doń lekarza i posłano do jego brata z Denver. Ten go dowiózł do innego lekarza w mieście, ale to już nic nie dało, bowiem oślepł, a jego twarz zmieniła się nie do poznania...
Chcieliśmy zobaczyć, co się będzie dalej działo z tajemniczym obiektem, więc zawróciliśmy z powrotem na miejsce upadku tego ciała. Tam, gdzie ono leżało, pozostał na ziemi jedynie piasek, bez śladów jakiejkolwiek roślinności. Był on roztopiony do głębokości, której nie można było określić, na obszarze 3 x 9 metrów. Pomiędzy miejscem pierwszego kontaktu a miejscem zatrzymania się obiektu było jeszcze kilka takich miejsc, ale nie tak wyraźnych.
Kowboje bez wahania obrócili swe konie i pocwałowali do Benkelman, gdzie w mgnieniu oka sformowano małą grupę z inspektorem pożarniczym L. M. Rawlingsem na czele, która miała za zadanie przebadać miejsce impaktu dziwnego ciała niebieskiego. Po przybyciu na miejsce katastrofy były mniejsze odłamki jeszcze stale gorące, tak że manipulowano z nimi przy pomocy łopaty. Inspektora zaintrygowała część przypominająca śmigło czy śrubę, wykonaną z mosiądzu. Odłamek ten był długi na 40 cm, szeroki na 15 cm i gruby na 8 cm. Ważył około 2,5 kg i, jak się wydaje, był twardszy od wszystkich znanych wtedy metali i ich stopów. Grupa znalazła też część wielkiego koła zębatego, którego średnica musiała wynosić około 3 metrów! Oszacowali oni długość obiektu na 20, a szerokość na 4 metry. Cała historia skończyła się dość absurdalnie, o czym doniósł „Daily State Journal” w dniu 10 czerwca 1884 roku:
MAGICZNY METEORYT?
Szanowni Czytelnicy - nasz wysłannik prawie wrócił z miejsca, gdzie spadł niedawno gość z Wszechświata. Obiekt ten znikł - literalnie rozpłynął się w powietrzu! Wczoraj po południu, około godziny 14 dość mocno padało. Ludzie rozeszli się w poszukiwaniu jakiegoś schronienia przed deszczem. Deszcz padał tak intensywnie, że ludzie mogli widzieć tylko rękę przed twarzą! Deszcz lał jakieś pół godziny. Kiedy się skończył wszyscy zobaczyli, że Aerolit znikł. Na tamto miejsce płynął już strumień deszczówki, szeroki na metr. Ludzie sądzili początkowo, że jej prąd zepchnął obiekt do rozpadliny, niektórzy mężczyźni ryzykując życiem zaczęli szukać go pod rwącą wodą.
Ku swemu zdumieniu i przerażeniu odkryli, ze obiekt nie został zepchnięty przez wodę, ale roztopiony. Pozostał po nim jedynie kawałek roztopionej materii, która znaleziono w kałuży. Kawałek ten robił się coraz to mniejszy, aż wreszcie całkiem rozpłynął się w wodzie, która wsiąkła w ziemię. Powietrze napełniała jakaś dziwna, słodka woń.
Co zatem rozbiło się w okolicach Lincoln!?...
Wypadek opisany w „Daily State Journal” szybko został przedrukowany we wszystkich ważniejszych gazetach USA, katastrofę i wrak obiektu widziało zbyt wielu świadków, by sądzić, że była to tylko gazetowa story rzucona publiczności przez dziennikarza li tylko w celu podreperowania swej skromnej pensyjki.
---oooOooo---
Pozwól Czytelniku, że wtrącę tutaj swoje trzy grosze. Kiedy przedzierałem się przez czeski tekst książki dr Miloša Jesenský’ego, to wydawało mi się, że czytałem kiedyś już taką relację. Wytężyłem pamięć i „zaskoczyłem” - otóż niemal identyczny przypadek spadku „meteorytu z Arkham” opisał nie kto inny, jak tylko sam Mistrz Grozy - Howard Phillips Lovecraft w opowiadaniu „Kolor z przestworzy”...
I jeszcze jedna uwaga: wydarzenia z 1884 roku dziwnie pasują mi nie do „fali” obserwacji 1896-97, ale do teorii o pozostałych na orbicie wokółziemskiej pozostałościach po atomowej wojnie bogów-astronautów sprzed co najmniej 12.000 lat. Obserwowanie pod koniec XIX wieku statki latające mogły być - i zapewne były - tylko i wyłącznie ziemskim wynalazkiem. To, co spadło w okolicy Lincoln wyglądało na przedmiot o wiele bardziej zaawansowanej techniki, niż te wszystkie „sterowce” czy „latające statki” z relacji kowbojów i ranczerów z końca lat 80. XIX wieku...
Patrząc na to wszystko z punktu widzenia inżyniera mogę powiedzieć, że konstrukcja - która spadła w okolicach Lincoln - mogła być wykonana ze stopów metali nieżelaznych, które w atmosferze palą się wydzielając ogromne ilości ciepła - do 3.8000C! - i co więcej - nie może ich ugasić nawet woda. Takimi stopami są np. termit (mieszanina Fe2O3 i Al) czy elektron (mieszanina Al, Mg, Fe, Zn i Si) - ten ostatni ze względu na swą lekkość znajduje zastosowanie w konstrukcjach lotniczych i kosmicznych. To ostatnie zdanie daje dużo do myślenia, bowiem potwierdza tylko hipotezę o kosmicznych konstrukcjach, które spadały na Ziemię, zanim ludzie wymyślili aparaty latające cięższe od powietrza...
---oooOooo---
Jeszcze bardziej zagadkowa była katastrofa, która rozegrała się rankiem, dnia 17 kwietnia 1897 roku, w małym teksaskim miasteczku Aurora. Było to w szczycie „sterowcowego boomu”. W roku 1973 członkowie Mutual UFO Network [MUFON] znaleźli jeszcze żyjącego świadka tego wydarzenia - panią Mary Evans - która opowiedziała im następującą historię, potwierdzającą ówczesne doniesienia prasowe:
Możecie mi wierzyć, czy nie - ale katastrofę tą widziało mnóstwo ludzi. Nikt nie wiedział, co właściwie tam spadło. Miałam wtedy tylko 15 lat, i zapomniałam o tym wydarzeniu. Aż do teraz, bo kiedy przeczytałam gazetowe doniesienia, to wszystko jakby odżyło w mej pamięci.
Moi rodzice zabronili mi iść z nimi na Richter Proctor Brunnen, miejsce katastrofy. Po powrocie opowiedzieli mi o tym, jak wybuchł latający statek. Pilot się zabił, był rozerwany na strzępy. Mężczyźni, którzy pozbierali szczątki z ziemi twierdzili, że był on niskiego wzrostu. Następnego dnia pochowali go na cmentarzu w Aurora.
Według dziennikarza Franka Tolberta z „Dallas Morning Times”, który wywlókł całą tą historię na światło dzienne w 1966 roku, została ona opisana w „Dallas Morning News” i „Fort Worth Register” dzięki błyskawicznej reakcji reportera S. E. Heydona, który relacjonował, jak to o godzinie szóstej rano wystraszył mieszkańców miasteczka nieznany obiekt latający, poruszający się nisko nad dachami domów i lecący na północ:
Najwidoczniej coś nie działało w tej maszynie, ponieważ obiekt lecący z prędkością jakichś 10-12 mph[3], stale zmniejszał wysokość lotu. Prawie przeleciała ona nad Peasants Square, a kiedy zbliżyła się do północnego skraju miasta, wyrżnęła we wiatrak.[4]
Straszny widok przedstawiał obiekt rozerwany na strzępy, rozrzucone po okolicznych polach. Wiatrak, zapora wodna i kwiatowy ogródek zostały całkowicie zniszczone. Znalezione doczesne szczątki pilota wykazały, że był on jedyna istotą żywą na pokładzie. Jego ciało było poszarpane na kawałki, ale i tak było widać, że nie był on istotą z tego świata...
Na miejscu katastrofy poza strzępami metalu przypominającego aliaż srebra z glinem, znaleziono także kawałki papieru pokryte nieznanym, hieroglificznym pismem.
Miejsce katastrofy jest pełne ludzi, którzy przyszli obejrzeć wrak i pozbierać metalowe szczątki. Pogrzeb pilota odbędzie się jutro w południe.
Co zatem naprawdę stało się w ów kwietniowy dzień 1897 roku w Aurora? Odpowiedzi postarał się poszukać badacz William Case, były redaktor „Dallas Times Herald”, członek MUFON, wraz ze jej szefem Walterem Andrusem. Wiosną 1973 roku, w Aurora zaczęli oni poszukiwania razem ze specjalista od detekcji Frederickiem N. Kellym. Po opublikowaniu ogłoszenia w lokalnej prasie, zgłosiły się do nich dwie osoby: wspomniana już tutaj Mary Evans oraz 83-letni C. C. Stephens. Ten ostatni doskonale pamiętał, jak jego rodzice opowiedzieli mu o metalowych szczątkach po eksplozji i zaprzeczył on ostro temu, że sterowiec uderzył we wiatrak. Niestety, badacze przybyli zbyt późno do Aurory, by mogli znaleźć jakieś ślady. Były one grubo zabetonowane, a na tym fundamencie stały stodoły. Jednakże udało im się znaleźć w powierzchniowych warstwach ziemi jakiś dziwny kawałek metalu, który wysłali do analizy laboratoryjnej.
W centrum uwagi triumwiratu badaczy znalazł się teraz miejscowy cmentarz, gdzie miał być pochowany pilot latającego statku pod półmetrowym piaskowcowym nagrobkiem. Ich podniecenie wzrosło, kiedy detektor Kelly’ego zarejestrował jakąś anomalię. Na głębokości około metra pod ziemia musiał leżeć jakiś metalowy przedmiot. Jeszcze tego samego dnia badacze załatwili wszystkie formalności w sprawie otwarcia grobu. Następnego ranka udali się na cmentarz i ku swemu niebotycznemu zdumieniu. Ciężki piaskowcowy nagrobek znikł, i ktoś przy pomocy świdra wydobył ten zagadkowy, metalowy przedmiot z metrowego grobu! Niestety, mieszkańcy Aurory obawiając się o los grobów swych bliskich nie zgodzili się na kopanie na cmentarzu.
Badacze otrzymali wyniki badań niezwykłego kawałka metalu, który znaleźli w okolicy miejsca eksplozji, a która przeprowadziły trzy niezależne laboratoria. Ekspertyzy wykazały unisono, że chodzi tutaj o czyste aluminium z domieszką żelaza, który to stop został roztopiony i zastygł na piaskowym podłożu nie tak dawno temu. Próby rentgenowskie wykazały, że stop ten nie zawierał ani cynku i miedzi, które to domieszki towarzyszą zawsze glinowi i żelazu w czasie ich wytapiania w hutach. Co spowodowało stopienie się aluminium, które się zmieszało z lokalnymi minerałami, wszak kroniki miasteczka nic nie mówią o pojawieniu się jakiegoś silnego pożaru, którego płomienie spowodowałyby stopienie się aluminiowych elementów?[5] W czasie konferencji prasowej w 1983 roku, William Case tak wyjaśnił to dziennikarzom:
Wszystkie [znalezione] ślady świadczą o eksplozji. Rozrzut odłamków statku powietrznego świadczą o tym, że leciał on bardzo nisko. Najpierw eksplozja rozerwała prawą stronę spodniej części obiektu i rozrzuciła szczątki na powierzchni około 1 ha na stoku wapiennego wzgórza. Potem nastąpił wybuch, który rozrzucił szczątki na północ i na zachód.
Tak zatem sprawę katastrofy dziwnego obiektu latającego z dnia 17 kwietnia 1897 roku w teksańskiej Aurorze, możemy całkiem spokojnie uważać za autentyczną. Z badań tego przypadku wynika jedyny i logiczny wniosek, że pod koniec XIX wieku egzystował na Ziemi realny, do dziś dnia niewyjaśniony fenomen, objawiający się lotami i katastrofami niezwykłych statków powietrznych na kontynencie amerykańskim. Pytanie o to, kim byli ci niebiescy goście czy „władcy świata” pozostaje otwarte także i w XXI wieku...
* * *
Od opisanych wydarzeń minęło ponad dwanaście dekad i mimo postępu i ciągłego napływu nowych danych – wydarzenia te pozostały nadal tajemnicą. Nikt nie przedstawił żadnego konkretnego rozwiązania tego problemu, poza tak bardzo amerykańską „hipotezą szalonego naukowca”, która od biedy byłaby w stanie wytłumaczyć te wszystkie zjawiska.
Wielbicielom hipotez ETI od razu odpowiadam – trudno przypuszczać, by inteligentne istoty z innych planet latały nad Ziemią w takich prymitywnych – z naszego XXI-wiecznego punktu widzenia – pojazdach powietrznych, jak sterowce, ale… Epoka sterowców dopiero się zaczynała, i te pojazdy, które obserwowano, były one zbyt zaawansowane technicznie w stosunku do poziomu tamtej epoki. Czymże więc one były? Czyimi wytworami? Gdyby to był jakiś ziemski – np. amerykański – geniusz techniczny, to na pewno by ten wynalazek został dostrzeżony (a nawet był) i zastosowany.
Według Wikipedii historia sterowców wyglądała następująco: w 1851 roku Henri Jules Giffard zgłosił patent na zastosowanie maszyny parowej do napędu statków powietrznych. Opracował pierwowzór sterowca – balon wyposażony w śmigło napędzane maszyną parową o mocy 2,2 kW. 24 września 1852 wzniósł się z hipodromu w Paryżu na wysokość 1800 m i pokonał 27-kilometrową trasę do Elancourt koło Trappes z prędkością około 8 km/h.
9 sierpnia 1884 r. w Chalais-Meudon kpt. Charles Renard (1847–1905) i kpt. Arthur Krebs (1850–1935) pokonali 7,6-kilometrową trasę sterowcem La France z prędkością niemal 20 km/h (5,5 m/s). Sterowiec o wydłużonym kształcie miał podwieszoną gondolę, na końcu której był zamocowany silnik elektryczny o mocy 6,6 kW ze śmigłem. Statkiem kierowano za pomocą steru. (Te właśnie wydarzenia mogły natchnąć Juliusza Verne’a do napisania swej powieści o Robrze Zdobywcy)
Na początku XX wieku Niemiec hrabia Ferdinand von Zeppelin (1838–1917) skonstruował nowy rodzaj sterowca – Luftschiff-Zeppelin 1. Zamiast powłoki wypełnionej gazem, która zmieniała swój kształt, zastosował szkielet obciągnięty impregnowanym materiałem. Dzięki temu sterowiec stanowił solidną konstrukcję.
Pierwszy zeppelin miał długość 126,8 m i średnicę 11,6 m. Jego napęd stanowiły dwa silniki spalinowe "Daimler" o mocy 5 kW. 2 lipca 1900 r., o 20:00, wzniósł się wraz z 5 osobami i 350 kg balastu, po czym wykonał 18-minutowy lot z Friedrichshafen nad Jeziorem Bodeńskim. Już podczas drugiej próby uzyskał prędkość około 27 km/h.
Sterowiec w środku zawiera komory wypełnione gazem lżejszym od powietrza - helem lub wodorem. Obecnie planuje się zbudowanie jednostek o dużym zasięgu i ogromnym udźwigu (do 1000 ton). [Wikipedia]
A może była to… inspiracja? Inspiracja do stworzenia statku powietrznego lżejszego od powietrza i poruszającego się samodzielnie dzięki silnikom? Być może, ale wtedy Itak należy najpierw znaleźć odpowiedź na pytanie – kto za nią stoi i komu na tym zależało. Innymi słowy należy odpowiedzieć na pytanie cui bono, cui prodest.
Podstawowe pytanie każdego dochodzenia czy śledztwa, na które nie mamy odpowiedzi do dziś dnia…
Przekład z j. czeskiego i komentarz –
Robert K. Leśniakiewicz ©
Ilustracje - archiwum Autora
[1] Animal Mutilation albo Cattle Mutilation - okaleczenie zwierząt lub okaleczenie bydła, skrót zaproponowany przeze mnie w związku z pojawiającymi się coraz częściej doniesieniami o kontaktach Obcych ze zwierzętami, które kończą się okaleczeniami tych ostatnich także i w naszym kraju - przyp. tłum.
[2] J. Fiebag - „Obcy”, Praga 1995, s. 155 - przyp. aut.
[3] Tzn. 18 - 22 km/h - przyp. tłum.
[4] Późniejsze badania wykazały, że w Aurora nie było żadnego wiatraka, na co dokładnie wskazują zapisy w miejskiej kronice i rejestry urzędowe. Błąd popełnił najprawdopodobniej zecer, który pomylił słowo „wingless” z „windmill” - przyp. aut.
[5] Temperatura topienia glinu wynosi +6600C - przyp. tłum.