Nie mam siły.
Jak już się ma ten upragniony wolny dzień, to nagle jakby kończyły się wszystkie zapasy energii i czasami wyjście do sklepu (5 pięter niżej windą plus parę kroków na drugą stronę ulicy) to już nadmierny wysiłek. Nie, żeby moja praca była jakoś specjalnie wyczerpująca. A może i jest - przede wszystkim psychicznie. Ilość spraw, o których trzeba pamiętać, rzeczy do tak zwanego załatwienia... z czasem dochodzę do wniosku że właściwie w 99% praca rezydenta to głównie to "załatwianie" właśnie. Rezydent to taki bufor na wszystko. Czy hotel zachował się nie w porządku, czy linie lotnicze przesunęły lot, czy biuro podróży ma jakiś problem, czy może sam turysta jest jednostką kłopotliwą... w każdym przypadku rezydent jest kimś, kto ma za zadanie załagodzić sprawę. Niekoniecznie rozwiązać - po prostu załagodzić tak, aby "rozeszło się po kościach", żeby wszyscy byli mniej lub bardziej szczęśliwi. Taka uboższa wersja trudnego zawodu mediatora.
Oczywiście to wersja idealna. W wersjach mniej idealnych a bardziej życiowych zawsze będzie ktoś niezadowolony. Wtedy jego narzekania i pretensje wracają jak bumerang do... rezydenta właśnie.
Można być rezydentem zrelaksowanym - pomyśleć sobie - to tylko praca, cóż to. Nie odbierać kłopotliwego telefonu, a potem udawać, że się go odebrać nie mogło (w końcu jestesmy tak zajęci). Można też po prostu "spychać" problemy, odpierać, mniej lub bardziej ostro. Ignorować, nie zauważać. Mieć tak zwany zwis.
To właśnie dzięki takim rezydentom wykształcił się stereotyp pracy w tym zawodzie jako synonimu nieustannych wakacji. W końcu tak blisko plaży, że aż grzech nie pójść. Mówiąc o grzechach, stereotypowi rezydenci bardzo lubią też imprezować, spotykać się na balangach, potem wrzucać na Facebooka zdjęcia z egzotycznych (dla postronnych) wypadów: dzikie ostępy, góry, doliny, lazurowe wybrzeża, tubylcy czy tubylki otaczający naszych bohaterów ramionami, lejące się strumienie kolorowych alkoholi. No i last but not least - firmowe samochody.
Tacy rezydenci mają mocną psychikę - ot, traktuje się turystów tylko jako numer rezerwacji. Tak jest zresztą łatwiej - inaczej można by było zwariować od nadmiaru problemów, którymi się należy przejąć.
Drugim stereotypem jest rezydent wiecznie zapracowany. Zawsze zabiegany, często spóźniony, z teką dokumentów pod pachą, wciąż na telefonie, załatwiający te wszystkie niezwykle ważne sprawy. Zaaferowany, operujący branżowym slangiem. Rezydent taki niemalże chełpi się swoim stanem, tym, ze nie miał czasu zjeść śniadania i obiadu, tym, że nie spał ostatnią noc z powodu dzwoniących telefonów i (na przykład) problemów na lotnisku. Nie mówiąc o chełpieniu się brakiem opalenizny. Wiadomo przecież od lat - dobry rezydent to blady rezydent...
Obie opisane opcje to dwie skrajności. Najlepiej, a jednocześnie najtrudniej, jest znaleźć stan pośrodku. Jak to w życiu. Ciężko się zaangażować w pracę, a jednocześnie nie stracić z pola widzenia troski o samego siebie: o to, żeby nie paść z głodu czy pragnienia, o to, by mieć na bieżąco uprane ubrania... Czy o to, żeby - jako na ogół młoda i aktywna osoba - nie zapomnieć o czymś tak istotnym jak własny czas wolny, który można spędzić na słodkim nieróbstwie, czy na spotkaniach ze znajomymi, nie mówiąc już o banalnej rozmowie z odległą o tysiące kilometrów rodziną. Ciężko też jednocześnie dbać o siebie, a pamiętać o wytycznych firmy, wyrabiać się z raportami, wynikami, spełniać firmowe oczekiwania i zawsze mieć wyprasowany tzw. mundurek. Albo traktować turystów i ich problemy poważnie a jednocześnie nie dać wejść sobie na głowę.
Jest w tej pracy coś niesamowitego, co wciąga tak mocno, że potem ciężko ot tak, po prostu, rzucić to i przestawić się na tryb etatu, biurka i planowania urlopu z półrocznym wyprzedzeniem. Większość rezydentów, pilotów (w tym ja) po prostu nie potrafi już wrócić do tak zwanego "normalnego życia". To musi być znów coś, gdzie trzeba działać, jeździć, podejmować wyzwania. Gdzie wokół jest dużo rozmaitych ludzi. Gdzie nie ma nic przewidywalnego.
W naszej pracy wystarczy jedno podziękowanie sympatycznych turystów, wystarczy parę ciekawych rozmów na wycieczce, albo burza oklasków po jej zakończeniu, wystarczy czysta ludzka życzliwość i zrozumienie dla naszej pracy. I wtedy tak jakby baterie ładowały się od razu w tempie ekspresowym. Zapomina się poprzednie problemy, albo stają się mniej ważne, zapomina się przykre sprawy, ludzi, których w istocie nie warto pamiętać. Zapomina się momenty, kiedy ze zmęczenia i stresu chciało się wszystko rzucać, a czasami płakać.
Tak jakby złe wydarzenia resetowały się, kasowały, i zaczynało się z nową, czystą kartą. A doświadczeniem bogatszym o kolejne niesamowite przygody i wydarzenia.
Ta praca to przygoda, ale i wyzwanie. Sama nie potrafię tego robić na pół gwizdka. Z czasem nauczyłam się dbać także o siebie, a nie całkowicie pochłaniać się w wersji rezydenta zapracowanego. Potrafię też już oddzielać rzeczy ważne od tych, które muszą poczekać. Wiem też, jak "załatwiać" sprawy niezałatwialne. Dziwne, że kilka lat temu drżałam na samą myśl, że będę musiała o coś poprosić, coś zorganizować, wywalczyć, wynegocjować, nie mówiąc o banalnym przemawianiu publicznym! Oj, zmienia się człowiek, zmienia ;)
I dlatego... pora iść dalej. Czasem warto zostawić coś, co się kocha za sobą - by z czasem nie stało się rutyną i niechcianym obowiązkiem. Tak więc... pora na nowe wyzwania. Kto wie, może od przyszłego roku? Szkicowanie planów i poszukiwanie inspiracji rozpoczęte.
A póki co, pora na relaksującą kawę. Jak to w wolny dzień.
turlanie się po Turcji... i nie tylko
Uroki zycia w Turcji i pracy w turystyce relacjonowane na goraco wprost z granicy polsko - tureckiej.
niedziela, 27 czerwca 2010
poniedziałek, 21 czerwca 2010
powyborczo
No i mamy drugą turę ;)
Trzeba przyznać, że głosowanie za granicą to doświadczenie zupełnie... odmienne. Jest cała ta procedura rejestrowania (ja rejestrowałam się przez internet) - a więc przygotowania zaczynają się wcześniej, niż normalnie.
Potem podejmujemy decyzję, że pojedziemy do Antalyi samochodem. 130 km w jedną stronę, jak na Turcję całkiem nieduża odległość, za to jak na polskie realia wprost przeciwnie ;)
Dodatkowe emocje wzbudził fakt, że całą drogę z Alanyi do konsulatu prowadziłam auto, pobijając w ten sposób mój skromny rekord nieprzerwanej jazdy. Spowodowało to oczywiście, że dotarłyśmy na miejsce później niż zaplanowałyśmy, gdyż, jak to początkujący kierowca, jechałam przepisowo, ale... najważniejsze, że cel udało się zrealizować.
Wszystkie te emocje spowodowały, że jakoś tak bardziej serce biło :) Trzeba przyznać, że czuję się dumna - choćby z tego, że mi się chciało (zamiast leżeć w wolny dzień na plaży). Bez skrępowania zawstydzam leniwych znajomych z Polski, którym z kolei zabrakło energii na podejście paru kroków do lokalu wyborczego...
Tak jak pisałam wcześniej - za granicą trochę zmienia się podejście do własnej Ojczyzny. Może to z powodu odległości - bardziej docenia się to, co nas ukształtowało i miejsce, z którego się wywodzimy.
Sam fakt, że komitet wyborczy został w Antalyi utworzony jest oczywiście zasługą grupy Polaków tutaj mieszkającej, która złożyła odpowiedni wniosek do Ambasady. Gdyby nie to, trzeba by głosować w odległej o 8 godzin jazdy Ankarze, a na to pewnie nawet najgorliwsi by się nie porwali. I, co zaskakujące, pomysł się przyjął. Głosowało co najmniej 300 osób, z czego na pewno większość stanowili turyści. A to już naprawdę całkiem sporo.
Ciąg dalszy za dwa tygodnie :)
Trzeba przyznać, że głosowanie za granicą to doświadczenie zupełnie... odmienne. Jest cała ta procedura rejestrowania (ja rejestrowałam się przez internet) - a więc przygotowania zaczynają się wcześniej, niż normalnie.
Potem podejmujemy decyzję, że pojedziemy do Antalyi samochodem. 130 km w jedną stronę, jak na Turcję całkiem nieduża odległość, za to jak na polskie realia wprost przeciwnie ;)
Dodatkowe emocje wzbudził fakt, że całą drogę z Alanyi do konsulatu prowadziłam auto, pobijając w ten sposób mój skromny rekord nieprzerwanej jazdy. Spowodowało to oczywiście, że dotarłyśmy na miejsce później niż zaplanowałyśmy, gdyż, jak to początkujący kierowca, jechałam przepisowo, ale... najważniejsze, że cel udało się zrealizować.
Wszystkie te emocje spowodowały, że jakoś tak bardziej serce biło :) Trzeba przyznać, że czuję się dumna - choćby z tego, że mi się chciało (zamiast leżeć w wolny dzień na plaży). Bez skrępowania zawstydzam leniwych znajomych z Polski, którym z kolei zabrakło energii na podejście paru kroków do lokalu wyborczego...
Tak jak pisałam wcześniej - za granicą trochę zmienia się podejście do własnej Ojczyzny. Może to z powodu odległości - bardziej docenia się to, co nas ukształtowało i miejsce, z którego się wywodzimy.
Sam fakt, że komitet wyborczy został w Antalyi utworzony jest oczywiście zasługą grupy Polaków tutaj mieszkającej, która złożyła odpowiedni wniosek do Ambasady. Gdyby nie to, trzeba by głosować w odległej o 8 godzin jazdy Ankarze, a na to pewnie nawet najgorliwsi by się nie porwali. I, co zaskakujące, pomysł się przyjął. Głosowało co najmniej 300 osób, z czego na pewno większość stanowili turyści. A to już naprawdę całkiem sporo.
Ciąg dalszy za dwa tygodnie :)
piątek, 18 czerwca 2010
ZACZĘŁO SIĘ
Wyjątkowo wcześnie jak na piątek, o godzinie 19:30 wróciłam z pracy do domu.
Oglądanie zachodu słońca z balkonu, zajadanie czereśni, kompletny relaks - aż się wierzyć nie chce.
Przeszłam z balkonu z powrotem do mieszkania, żeby obejrzeć ulubiony (i jedyny!) turecki serial.
I teraz siedzę, i spływam potem.
I znów:
Siedzę, i spływam potem.
O godzinie 21:20 czasu lokalnego termometr na zewnątrz wskazuje 35 stopni.
Po prostu spływam potem.
Ups.
A więc zaczęło się.
Oglądanie zachodu słońca z balkonu, zajadanie czereśni, kompletny relaks - aż się wierzyć nie chce.
Przeszłam z balkonu z powrotem do mieszkania, żeby obejrzeć ulubiony (i jedyny!) turecki serial.
I teraz siedzę, i spływam potem.
I znów:
Siedzę, i spływam potem.
O godzinie 21:20 czasu lokalnego termometr na zewnątrz wskazuje 35 stopni.
Po prostu spływam potem.
Ups.
A więc zaczęło się.
środa, 16 czerwca 2010
WYBORCZE KWIATKI
1. Od tygodnia nie wiem w ogóle, gdzie się schować. Sezon się zaczął, znaczy. Brak dnia wolnego, brak wieczoru wolnego, a jak już jest, to tak szybko mija, że dojdzie się tylko do domu, sprawdzi pocztę e-mail, i już trzeba się kłaść co by rano wstać. Do tego stresy, zamieszania, dzwoniące telefony. Normalne. Niby powinnam się przyzwyczaić, ale pracując od jakiegoś czasu z dobrą firmą i dobrymi turystami zapomniałam co to jest np. "problemowy hotel". Albo "problemowy turysta". I inne tego typu określenia. Teraz wszystko mi się przypomniało, trzeba było w minionym tygodniu używać wszelkich psychologiczno-technicznych zagrywek, i całego wachlarza umiejętności, przypominać sobie rozmaite słowa, sprawy, gadki, określenia, żeby jakoś się wykaraskać.
Na szczęście dziś już znów środa, zmiana turnusów, nadzieja, że będzie już tylko lepiej. Innego wyjścia nie ma.
2. Z drugiej strony, jak się czasem trafią dobrzy turyści to... oj! Aż się chce żyć od razu. Tacy turyści dodają skrzydeł. Są kulturalni, uśmiechnięci, ciekawi świata. Wyjeżdżają opaleni i zadowoleni. Niektórzy nawet czytają bloga :)
Burza oklasków pod koniec wycieczki albo na transferze wylotowym na lotnisko potrafi wynagrodzić niejeden stres i zarwaną noc. To chyba świadczy o tym, że naprawdę kocham swoją pracę... może nawet za bardzo :)
3. Jest już ciepło. Nie, to mało powiedziane. Jest już gorąco. Termometr alanijski wskazuje 34 stopnie. Dokładnie dwa razy więcej niż termometr poznański. Zaczęło się więc. Zapomnieliśmy już, jak to jest kiedy cieknie pod w każdym miejscu na ciele. Najlepsza jest ta strużka pod nosem, nad ustami. Zapomnielismy już też, ile wody należy teraz pić. Litry, hektolitry. Pić, pić, pić. Nawet, jak się nie chce. Bo potem (wiemy już to z poprzednich sezonów) można paść nie wiedzieć kiedy. Jak ta mucha.
W związku z ociepleniem doceniam moje nowe mieszkanie. Panuje tu przyjemny chłód, słońce jest tylko do południa. Potem balkon zanurza się w upragnionym cieniu. A na dole, pięć pięter niżej... basen. W którym oczywiście nie ma kiedy się kąpać. Ale mam nadzieję... może w przyszłym tygodniu - wreszcie się uda?
4. A teraz będzie agitacja. W niedzielę głosujemy. Ba, nawet będąc w Turcji będzie można. Dzięki inicjatywie mieszkających na Riwierze Polaków utworzono komitet wyborczy w Antalyi. Teraz wystarczy tylko się zarejestrować (zgłosić w konsulacie w Ankarze, faxem, telefonicznie, e-mailem, lub przez formularz na stronie). Wszelkie informacje na tej stronie: KLIKNIJ .
Osoby przebywające za granicą (które nie posiadają zaświadczenia z Polski) mogą to zrobić wyłącznie do czwartku (jutra!). Jest mało czasu, dlatego należy działać.
Większość polskich biur podróży (także i moje) organizuje w niedzielę wyjazdy "wyborcze" do Antalyi. Przy okazji będzie można zobaczyć miasto, które ja osobiście bardzo lubię. Namawiam - warto.
I przyznam się Wam szczerze, że jeszcze nie wiem na kogo będę głosować. Pracując ostatnio jak dziki wół nawet nie mam pojęcia jacy kandydaci są godni uwagi. Nie znam sondaży, nie znam programów. Wszystko będę musiała nadrobić do niedzieli.
Ale nadrobię i zagłosuję. Żeby potem nie psioczyć, że "Polską rządzą ludzie X", żeby nie narzekać. Pobyt na obczyźnie zmienił moje podejście do patriotyzmu, nagle poczułam też coś w rodzaju "obywatelskiego obowiązku".
Bo właśnie o to chodzi, żeby coś wreszcie zrobić. A nie tylko narzekać, narzekać, i śmiać się z postaci w telewizorze. A oddanie głosu, to jest właśnie to "coś".
Zagłosujmy.
Na szczęście dziś już znów środa, zmiana turnusów, nadzieja, że będzie już tylko lepiej. Innego wyjścia nie ma.
2. Z drugiej strony, jak się czasem trafią dobrzy turyści to... oj! Aż się chce żyć od razu. Tacy turyści dodają skrzydeł. Są kulturalni, uśmiechnięci, ciekawi świata. Wyjeżdżają opaleni i zadowoleni. Niektórzy nawet czytają bloga :)
Burza oklasków pod koniec wycieczki albo na transferze wylotowym na lotnisko potrafi wynagrodzić niejeden stres i zarwaną noc. To chyba świadczy o tym, że naprawdę kocham swoją pracę... może nawet za bardzo :)
3. Jest już ciepło. Nie, to mało powiedziane. Jest już gorąco. Termometr alanijski wskazuje 34 stopnie. Dokładnie dwa razy więcej niż termometr poznański. Zaczęło się więc. Zapomnieliśmy już, jak to jest kiedy cieknie pod w każdym miejscu na ciele. Najlepsza jest ta strużka pod nosem, nad ustami. Zapomnielismy już też, ile wody należy teraz pić. Litry, hektolitry. Pić, pić, pić. Nawet, jak się nie chce. Bo potem (wiemy już to z poprzednich sezonów) można paść nie wiedzieć kiedy. Jak ta mucha.
W związku z ociepleniem doceniam moje nowe mieszkanie. Panuje tu przyjemny chłód, słońce jest tylko do południa. Potem balkon zanurza się w upragnionym cieniu. A na dole, pięć pięter niżej... basen. W którym oczywiście nie ma kiedy się kąpać. Ale mam nadzieję... może w przyszłym tygodniu - wreszcie się uda?
4. A teraz będzie agitacja. W niedzielę głosujemy. Ba, nawet będąc w Turcji będzie można. Dzięki inicjatywie mieszkających na Riwierze Polaków utworzono komitet wyborczy w Antalyi. Teraz wystarczy tylko się zarejestrować (zgłosić w konsulacie w Ankarze, faxem, telefonicznie, e-mailem, lub przez formularz na stronie). Wszelkie informacje na tej stronie: KLIKNIJ .
Osoby przebywające za granicą (które nie posiadają zaświadczenia z Polski) mogą to zrobić wyłącznie do czwartku (jutra!). Jest mało czasu, dlatego należy działać.
Większość polskich biur podróży (także i moje) organizuje w niedzielę wyjazdy "wyborcze" do Antalyi. Przy okazji będzie można zobaczyć miasto, które ja osobiście bardzo lubię. Namawiam - warto.
I przyznam się Wam szczerze, że jeszcze nie wiem na kogo będę głosować. Pracując ostatnio jak dziki wół nawet nie mam pojęcia jacy kandydaci są godni uwagi. Nie znam sondaży, nie znam programów. Wszystko będę musiała nadrobić do niedzieli.
Ale nadrobię i zagłosuję. Żeby potem nie psioczyć, że "Polską rządzą ludzie X", żeby nie narzekać. Pobyt na obczyźnie zmienił moje podejście do patriotyzmu, nagle poczułam też coś w rodzaju "obywatelskiego obowiązku".
Bo właśnie o to chodzi, żeby coś wreszcie zrobić. A nie tylko narzekać, narzekać, i śmiać się z postaci w telewizorze. A oddanie głosu, to jest właśnie to "coś".
Zagłosujmy.
niedziela, 6 czerwca 2010
SAME OBRAZKI
wtorek, 1 czerwca 2010
NADRABIANIE ZALEGŁOŚCI
Oh, wygrzebuję się pomalutku z zaległości. Przynajmniej takie mam zamiary. Bo nagle, zupełnie nie wiedzieć kiedy, stan uroczego acz zdecydowanie zbyt długiego bezrobocia, słodkiej bezczynności, powolnych śniadanek i nieustannego relaksu zamienił się w gonitwę, załatwianie, notowanie, dzwoniące telefony i noszenie ubranek firmowych.
Wydawało się, że wszystko rozkręca się powoli, jak to przed sezonem. Najpierw spokojne wizyty w biurze, kompletowanie dokumentów do pracy, wizyty w hotelach, potem już coraz szybsze, to trzeba wydrukować, olaminować, wpiąć, zredagować i opisać. I już jest wieczór! Znowu!
A potem już pierwsi goście, spotkania informacyjne, pierwsze wycieczki - i nagle jesteśmy znów w jak dobrze znanym kołowrotku, w systemie odliczania od środy do środy (dzień przylotu i wylotu samolotów z Polski). Znowu...
W międzyczasie jeszcze się przecież przeprowadziłam, co oznaczało przetarganie całego dobytku z punktu A do punktu B, co więcej, dobytek okazał się dość pokaźny (nazbierało się trochę przez te miesiące coraz bardziej "stałego" pobytu).
Do tego, żeby jeszcze było weselej, w Alanyi odbył się Festiwal Kultury i Turystyki, który zawsze wychwalam pod niebiosa, bo piękna to i sympatyczna inicjatywa, w mieście dużo się dzieje, i grają dobrą muzę. Tym razem głębokie wzruszenia spowodowały dwie sprawy: Dni Polskie w ramach festiwalu (np. krakowiaczki jedne, Polacy z Wodzisławia Śląskiego - miasta partnerskiego Alanyi, barszczyk i pierogi którymi częstowano Turków), i niedzielny koncert M.F.Ö. czyli bardzo popularnego od lat 80. i świetnego zespołu pop-rockowego.
A wczoraj to już z kolei czarny poniedziałek. Nie dość, że (znów) zginęli tureccy żołnierze, to statki wiozące pomoc dla Strefy Gazy zostały zaatakowane przez Izrael. Statek płynął z Turcji, na pokładzie było bardzo dużo Turków - i też ostra krytyka tego aktu przez Turcję jest raczej oczywista. W mediach w tej chwili nie mówi się o niczym innym, ba, turecka młodzież umawia się na marsze bojkotujące Izrael, a turystom izraelskim odradza się podróże do Turcji (dotychczas co tydzień w Alanyi cumowały dwa wielke pasażerskie statki z Izraela właśnie).
Wiem to wszystko, bo miałam "przyjemność" śledzić wiadomości telewizyjne ze szpitala, gdzie, zupełnie z zaskoczenia, zostałam hospitalizowana. Ot, zatrucie pokarmowe, które nie pozwoliło mi normalnie funkcjonować. Ale to było wczoraj.
Dzisiaj jestem więc bardzo wzmocniona i podbudowana odżywczym serum, które w dużych ilościach zostało mi zaaplikowane dożylnie (w Turcji serum stosuje się niemal na wszystko - ale - to wiem po sobie - pomaga :)). I wracam do aktywności.
Jutro znów bieganina - w końcu środa. Potem czwartek i piątek - kolejne dni bieganiny. W sobotę lub niedzielę powinno być spokojniej; obiecuję umieścić piękne zdjęcia z Festiwalu.
PS. A wszystkim mniejszym i większym Dzieciom życzymy nieustannego dziwienia się i zachwycania światem z okazji Naszego Święta!
Wydawało się, że wszystko rozkręca się powoli, jak to przed sezonem. Najpierw spokojne wizyty w biurze, kompletowanie dokumentów do pracy, wizyty w hotelach, potem już coraz szybsze, to trzeba wydrukować, olaminować, wpiąć, zredagować i opisać. I już jest wieczór! Znowu!
A potem już pierwsi goście, spotkania informacyjne, pierwsze wycieczki - i nagle jesteśmy znów w jak dobrze znanym kołowrotku, w systemie odliczania od środy do środy (dzień przylotu i wylotu samolotów z Polski). Znowu...
W międzyczasie jeszcze się przecież przeprowadziłam, co oznaczało przetarganie całego dobytku z punktu A do punktu B, co więcej, dobytek okazał się dość pokaźny (nazbierało się trochę przez te miesiące coraz bardziej "stałego" pobytu).
Do tego, żeby jeszcze było weselej, w Alanyi odbył się Festiwal Kultury i Turystyki, który zawsze wychwalam pod niebiosa, bo piękna to i sympatyczna inicjatywa, w mieście dużo się dzieje, i grają dobrą muzę. Tym razem głębokie wzruszenia spowodowały dwie sprawy: Dni Polskie w ramach festiwalu (np. krakowiaczki jedne, Polacy z Wodzisławia Śląskiego - miasta partnerskiego Alanyi, barszczyk i pierogi którymi częstowano Turków), i niedzielny koncert M.F.Ö. czyli bardzo popularnego od lat 80. i świetnego zespołu pop-rockowego.
A wczoraj to już z kolei czarny poniedziałek. Nie dość, że (znów) zginęli tureccy żołnierze, to statki wiozące pomoc dla Strefy Gazy zostały zaatakowane przez Izrael. Statek płynął z Turcji, na pokładzie było bardzo dużo Turków - i też ostra krytyka tego aktu przez Turcję jest raczej oczywista. W mediach w tej chwili nie mówi się o niczym innym, ba, turecka młodzież umawia się na marsze bojkotujące Izrael, a turystom izraelskim odradza się podróże do Turcji (dotychczas co tydzień w Alanyi cumowały dwa wielke pasażerskie statki z Izraela właśnie).
Wiem to wszystko, bo miałam "przyjemność" śledzić wiadomości telewizyjne ze szpitala, gdzie, zupełnie z zaskoczenia, zostałam hospitalizowana. Ot, zatrucie pokarmowe, które nie pozwoliło mi normalnie funkcjonować. Ale to było wczoraj.
Dzisiaj jestem więc bardzo wzmocniona i podbudowana odżywczym serum, które w dużych ilościach zostało mi zaaplikowane dożylnie (w Turcji serum stosuje się niemal na wszystko - ale - to wiem po sobie - pomaga :)). I wracam do aktywności.
Jutro znów bieganina - w końcu środa. Potem czwartek i piątek - kolejne dni bieganiny. W sobotę lub niedzielę powinno być spokojniej; obiecuję umieścić piękne zdjęcia z Festiwalu.
PS. A wszystkim mniejszym i większym Dzieciom życzymy nieustannego dziwienia się i zachwycania światem z okazji Naszego Święta!
Subskrybuj:
Posty (Atom)