Zupełnie przypadkiem wpadłam dziś na parę świetnych blogów tak zwanych "expatów", czyli ludzi, z którymi łączy mnie temat życia na obczyźnie. I aż coś mnie ruszyło, bo blogi mają świetne, ciekawe, pełne energii i życia, a u mnie kurz i pajęczyny. Nic się nie dzieje. No mówiąc wprost pozazdrościłam.
Myślę jednak, że to wszystko jest po coś. W jakimś sensie formuła starego Tur-Tura się wyczerpała, i pora na zmiany. Piszę o tym już któryś już raz, wiem, ale usprawiedliwiam się, że przecież człowiek dojrzewa do tych zmian powoli, i że samo stwierdzenie, że potrzebna jest rewolucja nie oznacza, że się ją odrazu wprowadzi w życie. Tym bardziej, że mam tak dużo pomysłów, że tylko poukładanie ich i zebranie w mającą tak zwane ręce i nogi całość wymaga osobnej pracy. Nie mówiąc już o samych działaniach komputerowych: klik, klik, klik. Akurat tego to mam dość, spędzając codziennie większość dnia przed komputerem w klimatyzowanym biurze. A tak! W tym roku mamy już klimatyzację w biurze, co uważam za bardzo znaczący skok cywilizacyjny. Niniejszym nasza ekipa ładniej się przezentuje - lepiej pachniemy, nie jesteśmy tak rozczochrani, paluchy nam się nie lepią do klawiatur a turyści jak wchodzą do środka wydają z siebie takie urocze westchnienia.
Na razie kochani, to nam się pomału kończy miesiąc święty Ramazan. Nie odtrąbiłam jego rozpoczęcia, jak to drzewiej bywało, bo nie miałam (oczywiście) czasu ani głowy. W tym roku Ramazan minął szybko i bezboleśnie. Pościło parę osób w moim otoczeniu, co niezmiennie wzbudza mój szacunek. Nie pościł jednak Król Pomarańczy, więc żyłam w błogim spokoju i całkiem dobrym nastroju. Zresztą poza pracą nie mam zbyt wielu innych zmartwień, praca dostarcza mi ich za wszystko inne z zapasem - każdy kto prowadzi własny biznes, i do tego sezonowy, doskonale wie co mam na myśli. Jak to zapytała moja przyjaciółka kontrolując mój stan psychiczny na gadu-gadu:
- A masz ty jakieś życie prywatne poza pracą?
- Nie.
- Aha.
Do tego pracownicy branży turystycznej, która tak obrywa z każdej strony w tym roku, tym bardziej wiedzą, co mam na myśli.
Staram się jednak zachowywać trzeźwy umysł i w turecko-turystycznym świecie nie zwariować. Wydatnie w tym pomaga mi niezmiennie rower (tak, tak, tak - nie ma idealniejszego środka lokomocji, nawet w 35 stopniach! Jestem już tak na rower przekabacona, że nie potrafię bez niego żyć), jeżdżę nim wszędzie i zawsze, nawet na okazjonalne piwo z koleżankami.
Oprócz tego "zrobiłam sobie włosy" u tureckiego fryzjera (czyli zastosowałam prostowanie keratyną znane także w Polsce), co niniejszym stanowi historyczny wyczyn; Skylar nigdy nie spędzała tyle czasu u fryzjera, ani nie poświęcała uwagi swojej czuprynie. To, że tak mnie odmieniło, zrzucam to na karb mocno już zaawansowanego wieku. A może jednak przyczyną jest ta uporczywa wilgotność, która zamienia tutaj każde gęste falowane włosy w puch przypominający miotłę po półgodzinie na świeżym powietrzu? Powiedziałam w końcu dość i cieszę się teraz w miarę fajnymi włosami (oby długo!), a przy okazji posłużyłam jako królik doświadczalny mającym ochotę zrobić to samo koleżankom i przeżyłam upojne chwile w moim ulubionym zakładzie fryzjerskim.
Innego razu wraz z Królem Pomarańczy kąpaliśmy się w morzu o godzinie (khm) pierwszej w nocy. Polecam tym, których wakacje dopiero czekają. Mimo bliskiej odległości morza człowiek jakoś zapomina o tym, że ono istnieje - i funkcjonuje w rytmie: praca - pranie - sprzątanie - praca. Raz na jakiś czas skok w odmęty okazuje się więc być zbawienny. Zresetował mi się mózg, naładowały baterie, woda była chłodno-ciepła (prądy były wyczuwalne bardzo wyraźnie), czarna oraz błyszcząca jak aksamit. Nie chciało się wychodzić.
Tych kilka życiowych przyjemności powoduje, że nawet tak specjalnie na Turcję nie narzekam (jak zwykle). Dlatego też ośmieliłam się napisać notkę na blogu, by powiedzieć Wam "Cześć" oraz zapewnić, że u mnie po staremu. Mam nadzieję, że u Was też.
Czuwaj!
turlanie się po Turcji... i nie tylko
Uroki zycia w Turcji i pracy w turystyce relacjonowane na goraco wprost z granicy polsko - tureckiej.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą codzienne. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą codzienne. Pokaż wszystkie posty
niedziela, 12 sierpnia 2012
niedziela, 27 maja 2012
HERBATA GOTOWA!
Policzyłam, że wypijam około dwudziestu szklaneczek herbaty dziennie. Co prawda piję ją "açik", czyli słabą, ale jednak co turecka herbatą, to turecka herbata. Osad odkłada mi się już na zębach, weszłam, trzeba to przyznać, w pewien rodzaj uzależnienia. Pracujący ze mną w biurze Turcy wciąż parzą herbatę, by była gotowa na przyjęcie ewentualnych gości (zarówno turystów, jak i kontrahentów oraz innych przybyszy), a więc i ja piję, bo nie mogę się oprzeć pytaniu:
- "Çay içermısın?"(Napijesz się herbaty)
Ależ oczywiście, że się napiję, i dla mnie poproszę od razu w dużej szklance, żeby było konkretnie. Do śniadania, po śniadaniu, potem mała przerwa na kawę z mleczkiem, po obiedzie znów, a potem popołudniowo, kilka sztuk. A jak jeszcze zjadło się kolację o przyzwoitej porze, to po niej znów, na dobre trawienie.
Chłopacy w biurze (do których zalicza się także Król P.) utrzymują, że woda na herbatę musi się dobrze zagotować. Nie, że zagotować, zabulgotać, osiągnąć 100 stopni. Ale zagotować DOBRZE. Cokolwiek to oznacza, trzeba tego przestrzegać, bo inaczej napar nie ma odpowiedniego smaku. Hołdują tej i innym dziwnym zasadom (zabobonom?) związanym z parzeniem, co powoduje, że przeciętna yabanci taka jak ja, woli się do parzenia nie mieszać. Co prawda sama uważam, że herbata turecka wychodzi mi dobra, ale tylko w proporcjach na 2 osoby (tak robiłam najwięcej razy). Kiedy tylko pojawia się zapotrzebowanie na większą ilość czerwonawego naparu, tracę rezon. Zostawiam więc parzenie specjalistom od "porządnego" gotowania wody.
Myśląc o ilości wypitych szklaneczek i szukając sposóbu na subtelną walkę z herbacianym osadem na zębach bez tracenia przyjemności delektowania się bursztynowym płynem przypomniał mi się pewien filmik, który kiedyś pokazała turecka telewizja a który potem oglądałam jeszcze wielokrotnie. Jest to wystapienie amerykańskiej pisarki i bibliotekarki Katharine Branning związane z promocją jej książki pod tytułem "Yes, I would like another glass of tea". Książka - jakże by inaczej - o Turcji. Nie miałam jej jeszcze w swoich rekach, ale wystąpienie dotyczące herbaty zapadło mi w pamięć. Mimo że wymowa jest bardzo amerykańska (nie potrafię tu użyć innego słowa!). Nie mogąc doszukać się nigdzie w internecie tłumaczenia na polski, popełniłam własne, autorskie i bardzo "wolne" tłumaczenie, którego nie umieszczę jednak tutaj, bo po polsku w ogóle nie brzmi to sensownie. Za to dla zainteresowanych oryginał z tureckimi napisami:
- "Çay içermısın?"(Napijesz się herbaty)
Ależ oczywiście, że się napiję, i dla mnie poproszę od razu w dużej szklance, żeby było konkretnie. Do śniadania, po śniadaniu, potem mała przerwa na kawę z mleczkiem, po obiedzie znów, a potem popołudniowo, kilka sztuk. A jak jeszcze zjadło się kolację o przyzwoitej porze, to po niej znów, na dobre trawienie.
Chłopacy w biurze (do których zalicza się także Król P.) utrzymują, że woda na herbatę musi się dobrze zagotować. Nie, że zagotować, zabulgotać, osiągnąć 100 stopni. Ale zagotować DOBRZE. Cokolwiek to oznacza, trzeba tego przestrzegać, bo inaczej napar nie ma odpowiedniego smaku. Hołdują tej i innym dziwnym zasadom (zabobonom?) związanym z parzeniem, co powoduje, że przeciętna yabanci taka jak ja, woli się do parzenia nie mieszać. Co prawda sama uważam, że herbata turecka wychodzi mi dobra, ale tylko w proporcjach na 2 osoby (tak robiłam najwięcej razy). Kiedy tylko pojawia się zapotrzebowanie na większą ilość czerwonawego naparu, tracę rezon. Zostawiam więc parzenie specjalistom od "porządnego" gotowania wody.
Myśląc o ilości wypitych szklaneczek i szukając sposóbu na subtelną walkę z herbacianym osadem na zębach bez tracenia przyjemności delektowania się bursztynowym płynem przypomniał mi się pewien filmik, który kiedyś pokazała turecka telewizja a który potem oglądałam jeszcze wielokrotnie. Jest to wystapienie amerykańskiej pisarki i bibliotekarki Katharine Branning związane z promocją jej książki pod tytułem "Yes, I would like another glass of tea". Książka - jakże by inaczej - o Turcji. Nie miałam jej jeszcze w swoich rekach, ale wystąpienie dotyczące herbaty zapadło mi w pamięć. Mimo że wymowa jest bardzo amerykańska (nie potrafię tu użyć innego słowa!). Nie mogąc doszukać się nigdzie w internecie tłumaczenia na polski, popełniłam własne, autorskie i bardzo "wolne" tłumaczenie, którego nie umieszczę jednak tutaj, bo po polsku w ogóle nie brzmi to sensownie. Za to dla zainteresowanych oryginał z tureckimi napisami:
niedziela, 21 sierpnia 2011
ARBUZOWA GŁOWA
Dzisiaj krótko i treściwie, bo jestem zmęczona. Upały znów dają o sobie znać, turyści jakoś bardziej marudni niż zazwyczaj, strzelają fochy i dąsy, a ja się naginam i uśmiecham starając się rozwiązać każdy problem - powinnam dostać order za użeranie się z polskimi malkontentami, bo wciąż zachowuję chory (naprawdę, chory i nieuzasadniony) optymizm i wciąż kocham tą pracę i tych ludzi. Ale nie powiem, żeby to była łatwa miłość.
Tak samo, jak zresztą w przypadku miłości do Turcji... też nie jest łatwa, oj nie.
Ale do rzeczy:
1. Zaglądajcie kochani czytelnicy do zakładek na górze strony - pojawiło się tam parę nowych ciekawostek, m.in. na temat książki i nie tylko, na przykład wywiad przeprowadzony ze mną w portalu Bankier.pl Mam nadzieję, że nazwa serwisu to dobra wróżba, hehe :) Aktualizuję te zakładki na bieżąco.
Kto posiada facebooka - polecam dodać tur-tur do swoich ulubionych stron :) Czasami więcej się tam dzieje a na pewno częściej niż na blogu :)
2. Mój obiektyw jest w Turcji, działa! Moja gościówa specjalna jest w Turcji również, i dlatego mam jeszcze mniej czasu niż zwykle, ale za to JAKI to jest czas!!! Najlepsze przyjaźnie... są po prostu nie do podrobienia i nie do zastąpienia przez jakiekolwiek inne atrakcje. Trochę pretensjonalnie, także kończę ten akapit. I tak wszyscy wiedzą o co chodzi :)
3. Mamy przy biurze ogródek. Najpierw (rok temu) rosły tam kwiatki. Potem trochę chwastów. W końcu nasi chłopcy z biura (a właściwie w roli fachowca sprowadzona Mama Króla Pomarańczy) zasadzili miętę i papryczkę. Jedna i druga rozrosła się do niesamowitych rozmiarów, czyniąc nasze posiłki dużo bardziej urozmaiconymi.
Z mięty i papryczki korzystają już kucharze z restauracji obok, sąsiedzi z góry, ogólnie rzecz biorąc cała okolica. Używamy też ją do maltretowania turystów, szczególnie tak zwanych "chojraków polskich" (określenie pieszczotliwe), którzy uważają, że nic ich nie powali. Otóż nasza ostra papryczka powala ich na łopatki bez wyjątku.
Idąc za ciosem sąsiad z drugiego piętra zasiał nam kiedyś dla żartu arbuza. Kolorowa dusza, bajerant, wciąż opowiadał, jak będziemy jeść arbuzy z własnego ogródka a my śmialiśmy się z niego do rozpuku.
A tu nagle... pewnego dnia zauważyliśmy ukryte pomiędzy liśćmi zielone piłki. Zaczęły rosnąć w tempie ekspresowym i teraz przypominają już PRAWDZIWE ARBUZY o wielkości melona.
W tureckim jest takie określenie "kroić arbuza" w sensie ucztowania, mniej więcej. Myślę sobie w tym kontekście, że za kilka tygodni czeka nas krojenie arbuza w pełnym tego znaczeniu. Nie będzie się mogło obejść bez relacji foto.
Póki co wygląda to tak (i budzi większą sensację niż ostre papryczki):
A tutaj już tak zwany acı biber, czyli papryczka ostra jak brzytwa:
Tak samo, jak zresztą w przypadku miłości do Turcji... też nie jest łatwa, oj nie.
Ale do rzeczy:
1. Zaglądajcie kochani czytelnicy do zakładek na górze strony - pojawiło się tam parę nowych ciekawostek, m.in. na temat książki i nie tylko, na przykład wywiad przeprowadzony ze mną w portalu Bankier.pl Mam nadzieję, że nazwa serwisu to dobra wróżba, hehe :) Aktualizuję te zakładki na bieżąco.
Kto posiada facebooka - polecam dodać tur-tur do swoich ulubionych stron :) Czasami więcej się tam dzieje a na pewno częściej niż na blogu :)
2. Mój obiektyw jest w Turcji, działa! Moja gościówa specjalna jest w Turcji również, i dlatego mam jeszcze mniej czasu niż zwykle, ale za to JAKI to jest czas!!! Najlepsze przyjaźnie... są po prostu nie do podrobienia i nie do zastąpienia przez jakiekolwiek inne atrakcje. Trochę pretensjonalnie, także kończę ten akapit. I tak wszyscy wiedzą o co chodzi :)
3. Mamy przy biurze ogródek. Najpierw (rok temu) rosły tam kwiatki. Potem trochę chwastów. W końcu nasi chłopcy z biura (a właściwie w roli fachowca sprowadzona Mama Króla Pomarańczy) zasadzili miętę i papryczkę. Jedna i druga rozrosła się do niesamowitych rozmiarów, czyniąc nasze posiłki dużo bardziej urozmaiconymi.
Z mięty i papryczki korzystają już kucharze z restauracji obok, sąsiedzi z góry, ogólnie rzecz biorąc cała okolica. Używamy też ją do maltretowania turystów, szczególnie tak zwanych "chojraków polskich" (określenie pieszczotliwe), którzy uważają, że nic ich nie powali. Otóż nasza ostra papryczka powala ich na łopatki bez wyjątku.
Idąc za ciosem sąsiad z drugiego piętra zasiał nam kiedyś dla żartu arbuza. Kolorowa dusza, bajerant, wciąż opowiadał, jak będziemy jeść arbuzy z własnego ogródka a my śmialiśmy się z niego do rozpuku.
A tu nagle... pewnego dnia zauważyliśmy ukryte pomiędzy liśćmi zielone piłki. Zaczęły rosnąć w tempie ekspresowym i teraz przypominają już PRAWDZIWE ARBUZY o wielkości melona.
W tureckim jest takie określenie "kroić arbuza" w sensie ucztowania, mniej więcej. Myślę sobie w tym kontekście, że za kilka tygodni czeka nas krojenie arbuza w pełnym tego znaczeniu. Nie będzie się mogło obejść bez relacji foto.
Póki co wygląda to tak (i budzi większą sensację niż ostre papryczki):
A tutaj już tak zwany acı biber, czyli papryczka ostra jak brzytwa:
Subskrybuj:
Posty (Atom)