piątek, 26 lutego 2016

O poranku

Szturchnięcie w ramię. I jeszcze jedno. Co do cholery?! Otwieram oko i wracam do rzeczywistości. Księżniczka mnie szturcha: no, wstawaj, rusz się wreszcie, bo ja też chcę, a przez ciebie nie przelezę (Księżniczka śpi na moim łóżku od ściany). Spuszczam nogi. Pomyka na podłogę. Zegarek -jeszcze chwila. To posiedzę i posłucham. Budzik budzi mnie "Mostem na rzece Kwai". Nie wyłączam od razu, czekam, aż do gwizdu dołączą się trąbki pam-pam-pam. No już. Kapcie, portki. Szybkie ubieranko, bo pieseły chcą wyjść. Słońce świeci, więc tylko kamizelka i czapka. I proszę - "za płotek". O, mrozik był. Jak w nocy zerknęłam przez okno - trawnik w ogródku był białawy, ale pomyślałam, że to może księżyc tak go srebrzy. (Z tego pośpiechu nie nastawiłam kawki. Trudno. Trzeba będzie potem na nią poczekać. Jakbym nastawiła, to kawka by na mnie czekała.)
Księżniczka biega szybciutko z nosem przy ziemi, w te i z powrotem. To znaczy, że będzie coś więcej niż sikanko, tylko musi swoje odbiegać i znaleźć to właściwe ździebełko trawki. Czarna natomiast stanęła na tych swoich długich, jakby sztywnych, patykach i stoi. I podziwia okolicę, zadarłszy łepetynę łapie "górny wiatr". Księżniczka załatwiła sprawy i pędzi do domu. Staje pod uchylonymi drzwiami i czeka, przestępując z łapki na łapkę. Czarna jeszcze się kręci za płotkiem z namysłem. Wołam raz i drugi. Wreszcie przychodzi. Księżniczka rzuca się do niej z warkiem, jakby chciała powiedzieć "co tak długo, przecież micha będzie". I wpada do domu, prosto do michy. Czarna się zastanawia. (Czarna od początku ma problemy żołądkowe. Chyba skutek tej zimowej poniewierki i zjadania wszystkiego, co jedzeniem pachniało. Także folii po pasztetówce. Nie nakarmiona w odpowiednim czasie -wymiotuje żółcią. Jednak po tych strasznych krwotokach, które wydarzyły się parę lat temu, już od dawna nie jest na lekach i jakoś dajemy radę. Pilnuję karmienia, żeby żołądek nie był pusty i "sam się nie zjadał". Ale czasem ma rano "jadłowstręt". Muszę zachęcić wtedy czymś pysznym. Jak przegryzie, to potem  karma wchodzi. Dziś był kawałek pasztecika  upieczonego wczoraj .)
Nastawiam kawkę, sprawdzam kocie miski -jeszcze coś tam jest. Nie dosypuję - jak zjedzą do końca to trzeba będzie umyć. Robię sobie śniadanie: przedwczorajszy chlebek z wczorajszym pasztecikiem. Kromeczki malutkie trzy.
Tymczasem Księżniczka zaczyna się jakoś dziwnie wić pod drzwiami piszcząc przy tym. Nienaturalnie skręcona podnosi się i opada, nie może wstać. Pędzę zobaczyć co się dzieje. Przez głowę przelatują mi błyskawice w rodzaju "paraliż", "przykurcze mięśni", "weterynarz", "starszego budzić". Doleciałam, chcę dotknąć i zobaczyć. Warczy na mnie straszliwie. "Nie ruszaj!" Ale za moment już po problemie - okazało się, że pazur tylnej łapy zaplątał się w brodzie. UFFF!
Na pokojach tupot straszliwy: banda burego urządza gonitwy. Ganiają od kuchni, przez pokój, z odbiciem się od oparcia kanapy i z powrotem. A autystyczna Antonina siedzi na barokowym stołeczku, łapie słoneczko i patrzy z politowaniem. Koniec gonitw. Teraz efekty dźwiękowe zapewniają psy. Wrzask straszny u balkonowego okna, które prowadzi "donikąd", za to jest świetnym punktem obserwacyjnym. Potrafią tak leżeć obie i lampić. Niech no jakiś intruz wtargnie na teren! Od razu wrzask, który pewnie słychać aż na trotuarze. A intruzów ostatnio nie brakuje. Koty poczuły wiosnę i bezwstydnie oddają się amorom na środku trawnika. Co już jest ponad psią wytrzymałość. Żadne przywoływanie do zamknięcia paszczy nie działa. Muszą swoje odjazgotać dopóki "naruszyciel terytorium" nie zdecyduje się zniknąć. Wysiłku ten jazgot pewnie wymaga strasznego - Księżniczka podskakuje przy tym na czterech łapkach, jak na sprężynkach. Więc padły: Czarna na kanapie, leży na boku wyciągnąwszy naprzód patyki, które jej poza kanapę sterczą, a Księżniczka na swoim nowym posłaniu, odwrócona pleckami do reszty świata.
Zaczynam wciągać szelesty na domowe dresiki. Czarna jest już przy mnie i obskakuje. A to oznacza zmianę planów  - najpierw pójdziemy z piesełami na spacera. Wciągam kurtkę - skacze jeszcze wyżej, a potem biegnie zawołać Księżniczkę. Już są obie, wypuszczam na klatkę schodową, zapinam sznurek, idziemy. Sąsiad kręci się obok auteczka i mamroli coś strasznie. Pytam, na co tak pomstuje (tak w ramach utrzymywania stosunków dobrosąsiedzkich pytam). Okazuje się,  że kot podeptał mu autko, mnóstwo błotnistych łapek odbitych, autko białe i jak tu jechać do miasta takim obdeptanym autkiem.No cóż, jak się trafi na kota  - fana motoryzacji, to czasem nawet sąsiadom da się we znaki - poldolot też miał wiecznie czarne stopy na masce, przedniej szybie i na dachu.

Pieseły pomykają, Księżniczka nawet nie protestuje, że sznurek. Robimy poranny obchód i na roli znajdujemy ślady ucztowania rudego - białe piórka. Wszamał kaczkę albo kurę. No to wiadomo za czym chodził sąsiad wczoraj po ulicy.
Już zamróz puścił, trochę wcześniej trzeba było iść, to by się piesy nie uszlajały.  Wracamy. Wycieramy łapki dyżurną ściereczką. Nawet nie bardzo brudne.
Teraz można już do kozów. Tylko wody na dole trzeba nabrać, bo kran polowy odcięty na czas zimy.
Wchodzę i toczę sokolim okiem w poszukiwaniu zniszczeń i destrukcji. Brak. Tylko lizawka znowu wyrzucona z podstawki leży na ściółce u Wandalusi.(Wandal ma  ruję, więc normalne, że łazi po ścianach i wspina się po wszystkim, na co można się wspiąć). Wsadzam kostkę na miejsce i sypię owies. Andzi. Bo Wanda jest tak opanowana przez potrzeby innego rodzaju, że wczorajszego nie zjadła. Podnoszę głowę - stoi i patrzy na mnie z przekrzywioną łepetyną, a z pyska coś wystaje. Ale to nie siano, białe jest! Wandzia ma pełny pychol kłaków Andzi. Andzia odsuwa się od ścianki, żeby jej znów nie skubnęła. Doję Wandę, która przyjmuje przy tym pozycje najdziwniejsze - wygina śmiało ciało i pod koniec prawie dotyka brzuchem ściółki. Siano jest, woda jest. No to by było na tyle. Karesy były w międzyczasie. Jeszcze tylko po wierzbowej gałęzi. Lezę jak durna jakaś, krzaczastym do przodu niosę, zaczepiam o wszystko i wściekam się na własna durnotę. Ustawiam gałęzie w boksach i przypinam łańcuszkami dla utrzymania ich w pionie. Po chwili słychać skrobanie ząbkami i stukanie patyków o ścianki boksów. Nawet owies został na potem. Wielka radość w domu Gucia.
No to do chałupki. Jeszcze tylko kuwety zostały z porannego harmonogramu (plus palenie w piecu, ale dziś zostanie odłożone na potem). Muszę wreszcie nabyć takie wielkie boxy i zastąpić nimi kuwety, bo moje koty tak energicznie utrzymują porządek, że mnóstwo żwirku jest wyrzucane poza kuwetę, dość daleko nawet.Zamykane kuwety, owszem, nawet taka w KRKdarmo stoi i miejsce zajmuje. Ale są małe niestety, może dla Tośki, ale nie dla Areczka.
Starszy wstał, ubrany wyjściowo, informuje mnie, że trzeba coś zrobić z tym kołem od auta, bo tak do miasta jechać nie można. Mówię, żeby wyjechał z garażu, to zrobię, bo nie będę w garażu robić chlewu. Ale nie, bo nieubrany. No to idę zobaczyć, co można. I stwierdzam, że nic nie można. Jedynie karszer może sprawę załatwić. (Starszy w niedzielę wybrał się do kościoła. Nowom autostradom, która została zrobiona do kaplicy pogrzebowej, wybudowanej tuż obok kościoła. Autostrada to jest wąziutki dywanik asfaltowy walnięty na polna drogę.Starszy się zagapił na oziminy i "złapał" brzeg przednim prawym kołem. Koło ulepione błotem niemożebnie, nie wyobrażam sobie, czym mogłabym to skrobać) Lecę do piwnicy po wąż i odkręcam wodę na polowy kran. Podłączam wąż do kranu, próbuje do karszera, ale nie ta końcówka. Wąż był przedłużany i jest końcówka do przedłużki. Lecę po tę przedłużkę, wymieniam końcówki, pilnując by zakręcić solidnie, żeby ciśnienie potem nie wyrwało węża. Wracam. Starszy konsumuje śniadanie, więc przebieram się w stroje "do ludzi". Wciągam szelesty na wyjściowe spodnie, ubieram kurtkę roboczą. Starszy skonsumował, ubrany, idzie wyjeżdżać. Ale przeszkadza mu bardzo worek z ziemią, który jeździ w bagażniku już od tygodnia chyba. Nosz, cholera, jak jeździł tydzień, może i drugi. Worek wazy pięć kilo i całego bagażnika nie zajmuje. Daję wyraz swoim poglądom na worek. Odpalam karszer. No, niestety, karszer ma jakąś padakę, nie robi ciśnienia. Odpinam karszer i zakładam końcówkę. Ale to wymaga dodatkowo szczoty i znajdowania się w pobliżu chlastającego błota. Starszy jeszcze pokazuje, że tu i tu. Dobrze, że nie każe myć i wycierać szyby (umyłam wężem), bo by mi wezbrało nieco bardziej. Umyte. Całe auto. Oczywiście z grubsza. Ja mam spodnie z grubsza całe  w bure kropki i prawy rękaw kurtki mokry do łokcia. Dobrze, że pod spodem sucho. Pakuję jeszcze do bagażnika "teksańską masakrę", którą trzeba zawieźć do serwisu, bo coś jej się zdechło. Widzę, że jednak ten worek wyjął w międzyczasie. Ciekawe, gdzie go schował. Idę się przebrać. A tu Księżniczka pod drzwiami. Potrzeby Księżniczki są zawsze priorytetowe - nie można trzymać starego psa na pęknięciu. Oczywiście, Księżniczka zobaczyła Pana przy autku i leci. W to świeżutkie bajorko, które się narobiło właśnie. Wrzeszczę, żeby zamknął drzwi, bo się będzie chciała wpakować do auta. Zamyka. Wobec czego Księżniczka szybko załatwia tematy, chałupka. Klucz jeden, klucz drugi. Można jechać....
Za chwilę będzie południe...

5 komentarzy:

  1. Zaglądam do Ciebie z uporem masochistki, bo wzbudzasz we mnie poczucie winy. Gdy ja wstaję, to Ty już tyle zdziałasz dla siebie i dla innych. I czasem się zastanawiam, czy chcesz czy musisz i czy to ma jakieś znaczenie?

    OdpowiedzUsuń
  2. Jakie to fascynujące - 5kg worek nieciężki a woda z karczera ciężka. kto najechał niech myje. Chyba się uznam za fleję bo codziennie jeżdże do miasta a samochód ( nie tylko jego koła) nie myty od jesieni. Po co? Przy tej pogodzie i tak się uświni zaraz.
    Ps. czy zaczęłaś już aureolę na drutach robić ( zamiast swetera)na swój rozmiar, bo chyba pora?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wolę zrobić sama, bo oszczędza mi to czasu i nerwów. A bez mojego udziału i tak by się nie obyło.

      PS. Aureolę wypada na szydełku. Nie wiem, czy mi umiejętności starczy i żółtej włóczki. Chyba, że zrobię z bele jakiej, a potem szprajem szczelę na złociście.

      Usuń
  3. Oraz woń fiołków, wypadałoby, za życia jeszcze roztaczać..tak mi się nasunęło, do kompletu z aureolą..
    Czytałam tego posta po siódmej rano, i byłam przerażona, że ja tu jeszcze w łóżku z kawą..a "inni", hm hm.
    Pozdrawiam sredecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A co, ta kawa sama do łóżka przylazła? A dziecka się do szkoły same wybrały?
      W końcu, jaki eto ma znaczenie, czy poranna kawę popijamy, newsy przeglądając, w pozycji horyzontalnej, czy częściowo wertykalnej? Jak kto lubi i jak kto może. Ja nie lubię pozostawać w poz. horyzontalnej i nie mogę, bo psy mnie natychmiast molestują, gdy tylko oko otworzę.

      Usuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..