Natomiast głaskam Kotę. Bo jak tylko zalegnę, to natychmiast przyłazi i się domaga. W sposób bezczelny wręcz, bo mi sama wkłada pyszczek pod dłoń, a jak przestaję, to mnie łapką-łapką i głaskać kota.
Wreszcie udało mi się odwiedzić mojego doktora (doktor przyjmuje tylko raz w tygodniu, wyłącznie prywatnie, a ostatnimi czasy akurat w dzień jego urzędowania ciągle coś wypadało, albo ja nie byłam w stanie). Taka wizyta u doktora wymaga na prawdę dobrego zdrowia. Te prawie trzy godziny siedzenia pod gabinetem oczywiście odchorowałam. A wystarczyłoby pacjentom rozdać numerki, nawet na karteluszku z pieczątką i datą (bo inne mogą pogubić może) i nie trzeba by było wysiadywać w poczekalni. Pan doktor wydaje się nadal nie mieć dobrego pomysłu na mnie.
Wobec czego próbuje sama kombinować trochę. Znalazłam taką dietę -FODMAP, którą próbuję stosować. Dieta polega na eliminacji niektórych produktów. Najtrudniejsze w jej stosowaniu jest to, że eliminuje chleb wszelaki, przez co wymaga trochę wysiłku, żeby się jakoś najeść. Bo wiadomo,że najprościej i najszybciej zrobić na śniadanie kanapkę z czymś. Natrafiłam na "styropian" jaglany. Przyjmuje się, owszem, ale jak to bywa z jaglanymi produktami - jest gorzkawy, więc niesmaczny. Smaczniejszy jest styropian ryżowy, ale niestety, wygląda na to, że się nie przyjmuje. Reszta wymaga garownia, a na to nie zawsze mam siłę, zważywszy w dodatku, że czasem garowanie u mnie obejmuje trzy różne obiady bo Starszy nie je tego co Dziecko chętnie by zjadło, a Dziecko z kolei nie tknie tego, co smakuje Starszemu. W dodatku Dziecko pojawia się na pokładzie o bardzo różnych porach i muszę kombinować dla niego coś, co da się odgrzać (I tu od razu ziemniaczki odpadają, bo ileż można jeść ziemniaczki odsmażane.Poza tym, nawet ziemniaczki udało się zmutować tak, że są po prostu niesmaczne po odsmażeniu. Och, gdzież te kartofelki, które tak smakowały wieczorem odsmażone na masełku, gdy zostało trochę z obiadu?!)
W sadzie jest mnogość wielka darów bożych na drzewach i aż żal, by się zmarnowały. Zaczynają dojrzewać stanlejki, które, o dziwo, nie są w tym roku robaczywe, ani sparchlaciałe. Jest ich tyle, że rwie się garścią - wiadro w kwadrans. Ponieważ większość poprzednio zrobionych słoików z połówkami śliwek, tych wcześniejszych, się spsuła (co pierwszy raz się wydarzyło w mojej praktyce hausłajfa na taką skalę) postanowiłam uzupełnić stanlejkami. Rezydentkę, która się zadomowiła na schedzie wykorzystałam do drylowania tych śliwek, oraz , rzutem na taśmę - do obierania antonówek. A co?
Część połówek śliwkowych poszła w słoiki, a część w brytfannę i w piekarnik. Wyczytałam gdzieś w zasobach o powidłach z piekarnika. Z doświadczenia wiem, że nie wszystkie pomysły z zasobów są godne naśladowania, ale spróbować zawsze można. Początkowo widziałam te powidła tak jakoś, po pierwszych godzinach podpiekania, ale na drugi dzień był pełen sukces. Powidła wyszły gęste, ciemne, bez żadnego prawie zaangażowania z mojej strony - zaledwie parę razy zamieszałam a na ostatnią godzinę w piekarniku dosypałam odrobinę cukru (Wiem, wiem, powidła mają być bez cukru. Tyle, że robi się je z węgierek, w fazie dojrzałości takiej, że zaczynają zasychać przy ogonku. Węgierek nie posiadam, a na stanlejki w fazie pełnej dojrzałości mogłabym się nie doczekać, bo co bardziej dojrzałe spadają) Zatem z całą odpowiedzialnością mogę polecić powidła śliwkowe z piekarnika: po prostu wrzucamy wypestkowane śliwki do brytfanny (ja mam taką na indyka - wchodzi do niej jakieś 7l śliwek po usunięciu pestek). Brytfannę przykrywamy, włączamy piekarnik na 150 stopni góra-dół i zapominamy o śliwkach na jakieś 2 godziny. Po tym czasie zdejmujemy pokrywę. jak bardzo musimy - możemy raz zamieszać. I zostawiamy w piekarniku na kolejne 2 godz. Po czym piekarnik wyłączamy i zostawiamy do następnego dnia. Ja to robiłam tak,że wyłączenie piekarnika nastąpiło ok 21. Rano piekarnik był jeszcze ciepły i ociekał wodą. Powycierałam i włączyłam na kolejne 4 godziny. W tym czasie, dla świętego spokoju zamieszałam raz, a potem drugi raz po wsypaniu cukru, na godzinę przed końcem. Potem wyjęłam brytfannę z bulgocącą zawartością, przełożyłam do słoiczków, zakręciłam i wstawiłam do nagrzanego piekarnika, już wyłączonego, gdzie zostały do wystygnięcia. Z tych ok 7l śliwek wyszło 7 słoiczków o poj 300 ml. W porównaniu z metodą dotychczas stosowaną, gdzie smażenie powideł połączone było z ustawicznym mieszaniem, narażaniem się na ochlapanie przez bulgocącą zawartość, martwieniem o to, żeby się nie przypaliły (co na gazie jest prawie nie osiągalne) ten sposób jest super. W dodatku akurat w sam raz dla mnie w moim aktualnym stanie ąkłości.
Antonówki się przerabia na "wsad do szarlotty", czyli po obraniu plasterkuję na szatkowniczce i w słoiki z niewielką ilością cukru. Z 10l wiaderka wyszło mi takich słojów, tych dużych, 6 (złośliwie 6, bo do gara służącego do pasteryzacji wchodzi 5).
No i oczywiście trochę przecieru pomidorowego.
Moje tegoroczne pomidory. Najlepiej wyszły Red Pears (ten po prawej u góry). Oprócz tego było coś podobnego do bawolego, co miało być smaczniejsze, ale nie jest. Coś podobnego do limy, co jednak limą też nie jest, ale nadaje się na przeciery nawet bardzo, bo ma dużo suchej masy. No i moje ulubione żółte, których miały być trzy krzaki, ale panu od sadzonek się pomieszało najwidoczniej i jest tylko jeden. No i w zasadzie, w tej chwili, mogę już powiedzieć, że "pomidory były" - mimo 3 krotnego oprysku eko oraz dwóch chemią choroba je pokonała. Te deszcze, na przemian z upałami - czyli ciepło i wilgotno - zrobiły swoje.
A to mój piątkowy "urobek", który czeka grzecznie na sprawdzenie zamknięcia i zniesienie do spiżarki
A poza tym: rezydentka uparcie rezyduje na schedzie i obawiam sie, że trzeba będzie kolejne odgruzowywanie po tym rezydowaniu przeprowadzać. Poza tym, oczywiście ma uwagi i dezyderaty przekraczające kompetencje.
Dziecka w rozjazdach. Dziecko Nr1 poleciało do Wenecji, włóczy się tam i zasypuje mnie zdjęciami i filmikami. W przeciwieństwie jakby zupełnym do Dziecka Nr2, które piątkową nocą wybrało się na wycieczkę rolniczo-handlową, w celu nabycia pojazdu rolniczego, na hektarach niezbędnego. Dziecko uwielbiają przygody i dziwne wydarzenia. Przygoda pierwsza miała miejsce w domu, gdy Dziecko zabrało sie za nadanie sobie bardziej cywilizowanego wyglądu i zabrało się za regulację brody. W zasadzie wszystko przeze mnie "bo gdzieś polazłam i nie odbierałam telefonu" więc musiało samo delikatna obróbkę wykonać, co skończyło się tym, że broda przestała istnieć.Na ten widok wyszło ze mnie "OJeżu", co Dziecko dobiło całkowicie. Dziecko z brodą istnieje od jakiś co najmniej 8 lat i wszyscy jego aktualni znajomi znają tylko ten jego image. Pocieszyłam go, że odrośnie i pojechał. W sobotę rano Starszy zaczął smędzić "A zadzwoń, a zadzwoń", w końcu, na mój opór (Czułam?) zadzwonił sam i przekazał info, że w blaszance poszła tylna szyba. Poszła sama z siebie po prostu, oczywiście w mak. Dziecko pozyskało folię streczową, ostreczowąło tę dziurę i z takim wystrojem objechało więcej niż pół kraju (ponad 600km w jedną stronę) W sytuacji zaistniałej już czekałam na niego, jak u Mickiewicza na tatkę, zwłaszcza, że też "pełno zbójców na drodze" rabujących z umocowaniem prawa. Dziecko przybyło dopiero niedzielnym rankiem, poinformowało, że kimnąć się po drodze musieli (oczywiście, że lepiej kimnąć gdzieś na boku niż potem za kierownicą). Szkoda tylko, że nie poinformowało przed rozpoczęciem kimania. Ale, ponieważ jest w przekonaniu, że udzielanie informacji ogranicza jego wolność osobistą, już chyba nie uda mi się nic zdziałać w temacie .
Tu jeszcze łapki wymagały cięcia, ale w międzyczasie zostało zrobione i to. Księżniczka jest ostatnimi czasy strzyżona na leżąco: kładę na stole jej poduchę, układam Księżniczkę na boczku i strzyżemy. A potem tylko zmieniamy boczki. Gorzej z cięciem łapek, bo jednak czasem pozycja stojąca byłaby wskazana. No, ale jak nie to nie, działamy tak jak się da, zatem efekty nie mogą być wystawowe - ważne żeby było w miarę estetycznie i wygodnie. Maszynka już zaczyna odmawiać współpracy, a ja się zastanawiam, czy kupować nową, czy może to było w ogóle ostatnie strzyżenie Księżniczki.
Któregoś dnia, w przypływie mocy, ostrzygłam Księżniczkę. Wyglądała już jak bezpański pies - jednym słowem obraz nędzy i rozpaczy wzmocniony tym, że ona jest na prawdę starutka.
Tu jeszcze łapki wymagały cięcia, ale w międzyczasie zostało zrobione i to. Księżniczka jest ostatnimi czasy strzyżona na leżąco: kładę na stole jej poduchę, układam Księżniczkę na boczku i strzyżemy. A potem tylko zmieniamy boczki. Gorzej z cięciem łapek, bo jednak czasem pozycja stojąca byłaby wskazana. No, ale jak nie to nie, działamy tak jak się da, zatem efekty nie mogą być wystawowe - ważne żeby było w miarę estetycznie i wygodnie. Maszynka już zaczyna odmawiać współpracy, a ja się zastanawiam, czy kupować nową, czy może to było w ogóle ostatnie strzyżenie Księżniczki.