Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ptysie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ptysie. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 19 lutego 2017

pastuszek skubie

 Gąseczki oczywiście. Z nudów. A ja z nudów eksperymentuję. O czym dalej.

No, niestety, nadejszła ta pora, którą każdego roku trzeba jakoś przeżyć będąc właścicielem psów wymagających wyprowadzania na spacer: roztopy. W ciągu zaledwie paru dni stopniało, co leżało. Pozostały tylko wodniste, szarobure spłachetki w miejscach, gdzie leżały zaspy. Ziemia zamarznięta dogłębnie, więc na powierzchni stoi i płynie woda. W bardziej nasłonecznionych miejscach rozmarzło na głębokość centymetra może i tam- ratuj się kto może, bo zagrożenie ślizgiem błotnym czyha, zwłaszcza, gdy jakowyś kot pojawi się na horyzoncie. ( A właśnie wiosna przyszła na koty, lansują się na gumnie gromadnie, co w psach oburzenie słuszne budzi). W każdym razie mamy tak, że jeden spacer -jeden ręczniczek do łap. Wycieramy łapy i podwozia, potem drzwi wejściowe do mieszkania (wczoraj Czarna była uprzejma się "strzepnąć" i nie wiem skąd tyle tego na niej było), potem fragment posadzki pod owymi, a potem wrzucamy do prania i szykujemy następna szmatkę na następny spacer. Niby Księżniczkę można by ubrać, ale to i tak zabezpieczy tylko część łap i część podwozia, a brody wcale. Księżniczka chodzi sznupiąc w trawach, bo akurat wszelkie świństwo na powierzchnię wylazło, więc jej broda po powrocie ze spaceru przypomina mop - wielki, mokry i brudny.
Wreszcie zmądrzałam na starość (albo zleniwiałam bardziej, a to czasem jest podstawą do przyjęcia słusznych rozwiązań) i ręczniczek do łap zawisł na klamce na klatce schodowej. Wcześniej wycieranie łap odbywało się dopiero w kuchni i w czasie gdy zajmowałam się Księżniczką - Czarna już zdążyła upaćkać każdy centymetr podłogi. Na klatce nie tańczy, bo nie ma na to miejsca - zresztą podstawia łapy w pierwszej kolejności.

Poza realizacją harmonogramu ( moje zwierzaki domowe dbają o to, bym się nie ociągała - właśnie przed chwilą zostałam wyprowadzona na spacer. Sama bym nie wyszła, opcji nie ma takiej, ale jak mi pies przebiera łapami na wycieraczce, to choćby z tego względu, żeby nie słuchać tego tuptania - biorę kapotę i smycz) - wypada czasem coś zrobić, żeby nie spleśnieć.
No to się wzięłam za zrobienie ptysi. Chciałam wykonać pewien eksperyment, a dodatkowo istnieje opcja, że zjawi się Braciszek..
Ptysie są naprawdę ciastkiem dla leniwych a także dla obuleworęcznych. W dodatku dość uniwersalnym, ponieważ nadają się także dla tych, którzy ze słodyczy najbardziej lubią sałatkę śledziową.
Co prawda, w sieci przepisów na ptysie mnóstwo, ale podam mój wypróbowany.
PTYSIE
1 szklanka wody (żadne mleko pół na pół!)
1/2 kostki masła (co prawda przepis dotyczył kostki 25 dekowej, ale jak damy odrobinkę więcej niż pół aktualnej, to dziury w niebie nie będzie, bo 12,5 deko wagą odważać bym się nie odważyła Wam zalecać)
1 pełna szklanka zwykłej mąki (żadna krupczatka, ani tortowa)
4 jajka
-------------------
Wziąć litrowy garnuszek , nie rondelek (cudownie, jak ma długi uchwyt, ale jak nie ma, to ostatecznie po coś są rękawice kuchenne).
1.Wlać do garnuszka wodę, wrzucić masło, zagotować (zwrócić uwagę, czy masło się wszystko rozpuściło)
2. Na wrzącą wodę wsypać jednym ruchem mąkę i mieszać łyżką, aż masa stanie się jednolita i nieco szklista, uważając przy tym, żeby nie przywarła do dna garnuszka. Nie przesadzac z tym mieszaniem, ze 2 minuty wystarczy.
Zdjąć z ognia i na chwile o nim zapomnieć.
W tym momencie włączyć piekarnik ustawiając na 200st ( u mnie niestety działa tylko termoobieg, więc piekę wszystko na tym ustawieniu i jakoś wychodzi). Po czym przygotować blachę, jeżeli nie zrobiliśmy tego wcześniej. Ja używam tej piekarnikowej, do takich wypieków jest najlepsza. Oczywiście kładę na niej papier do pieczenia.
3. Do nieco przestudzonej masy (może być ciepła, ale nie gorąca, żeby się nie zrobiła jajecznica) wbić całe jajka i chwilę wyrabiać świdrowatymi mieszakami miksera, aż się wszystko ładnie połączy i będzie miało jednolitą konsystencję.
Tak wygląda ciasto po wyrobieniu z jajkami.

4. Przełożyć ciasto do worka cukierniczego ( I tu nie ma dziadowania z papierowymi tutkami, plastykowymi woreczkami z uciętym rogiem itp. Ciasto jest na tyle gęste, że wymaga dość mocnego przyciśnięcia tego worka, żeby zechciało z niego wyjść. Wszystko inne pęka i się rozłazi. A rękawy cukiernicze są w tej chwili tak powszechnie dostępne, że nawet w smarkecie budowlanym można je nabyć, o spożywczym pierwszym lepszym nie wspominając. Dobrze, jak jest z tylkami. Mój jest bez, więc wciskam mu w dziób od wewnątrz tylkę od szprycy, z otworem w kształcie dużej, wieloramiennej gwiazdki)
No i tym workiem wyciskać na blachę wyłożoną papierem kupeczki, kręcąc w koło taką stożkowatą spiralkę. Należy zachować dość duże odległości, bo bardzo mocno tyją podczas pieczenia.

Przyznam, że nie jestem specjalistką od operowania tą tutką i ptysie wychodzą mi  takie jakieś. W każdym razie widywałam ładniejsze.


5.I do pieca. Zamknąć i spoglądać przez szybkę. Nie otwierać, bo padną i już nie powstaną. Jak nabiorą jednolicie  złotawego koloru to znak, że finito. Wtedy trzeba je wyjąć. A przynajmniej otworzyć piekarnik. Jeżeli zostawimy w zamkniętym piekarniku - odwilgną, a nie o to nam chodzi.

A potem można z nimi zrobić, co się komu podoba. Na ogół przecina się w poprzek i czymś nadziewa. Ja najczęściej bitą śmietaną. Istnieje też masa z zaparzanej piany, lepsza niż bita śmietana, ponieważ ptysie wypełnione tą pianą nie odwilgają - można od razu wszystkie napełnić i nic im nie będzie. Można także sałatką śledziową, oczywiście.
Jak widać wyżej - nie dodaję do ciasta ani cukru, ani soli, bo jest to zbędne. Ciasto ma neutralny smak, jak każde ciasto będzie się wydawało w ustach lekko słodkawe. I wystarczy. Resztę słodkości doda mu nadzienie i posypanie cukrem pudrem lub polukrowanie albo polanie czekoladą. Do sałatki śledziowej ten smak jest akurat wystarczająco neutralny i żadne solenie ani cukrzenie mu nie potrzebne. Zresztą, wiadomo, że ciasta z zawartością cukru łatwiej się "rumienią" i możemy mieć zmyłkę, bo ptyś rumiany, a w środku ciastowaty.
        Eksperyment polegał na  usmażeniu krążków z tego ciasta w głębokim oleju. Na coś takiego natrafiłam podczas internetowych wykopków i postanowiłam spróbować, bo to Tłusty Czwartek już za moment i wypada coś tłustego pochłonąć.
Nie lubię robić pączków, chrust jest bardzo pracochłonny, więc "ptynuty" byłyby rozwiązaniem pod tytułem - wilk syty i owca cała ( i nawet juhasa wioska widziała)
No i zrobiłam. Polecam - bo leniwe, a dobre.

Pani, która zamieściła u siebie te "ptynuty" zalecała wyciskać kółeczka z ciasta na papierowe kwadraciki i na tym papierze przenosić je do rondla z tłuszczem. Rzekomo miały same się odkleić. Być może od papieru by się odkleiły, od folii w każdym razie nie chciały absolutnie. Odskrobywałam nożem sycząc przez zęby, że mnie na tę alufolię podkusiło. Zastanawiam się, czyby nie można tych kółeczek wyciskać bezpośrednio do rondla.

Na skutek nożowych operacji wyglądały nieszczególnie. Ale w smaku są nawet bardzo-bardzo. Nie piją tłuszczu, smażą się błyskawicznie. Posypałam pudrem cukrem.

I taki sobie jeden ptyś. Muszę popracować nad ich wyglądem, bo te sklepowe są ładniejsze o wiele. Ale zastanawia mnie,  dlaczego są tak pancerne. Bo moje są kruchutko - mięciutkie. Już chyba nawet wymyśliłam - kupię drugi rękaw, zrobię w nim większy otwór i nie będę kręcić spiralki, tylko wycisnę kupkę.
Z tej porcji ciasta wyszło mi dwanaście takich ptysiów i 12 usmażonych krążków. Nie nadziewałam ich na razie, Brat z drogi da znać, ze się zbliża i zawsze zdążę. A jak jednak nie przyjedzie, to poczekają na inną okazję.Bo ptysie maja jeszcze tę zaletę, że sobie mogą poczekać na właściwy dla nich moment. Kiedyś po tygodniu od pieczenia odkryłam w szafce jednego zabłąkanego biedaka, oczywiście sote. Nie widać było po nim upływu czasu, ani w smaku, ani w konsystencji.

To tak, w kwestii dla ciała byłoby na tyle. A teraz coś dla oka, a więc i dla ducha.

Dostałam właśnie taki miły prezent. To zielone na tym zdjęciu. Zgadujecie co to jest ? No, świeca przecież.

Takie świece wyczynia moja koleżanka. Robi je z przezoczystego żelu, przy czym jest to zupełnie inny żel, niż do tej pory spotykany pod postacią świec żelowych. Tamte wszystkie to takie jakieś galaretki, muszą być nalewane do pojemników różnej maści. Natomiast ten żel jest sztywny, twardy i świece zachowują nadany im kształt. Jest przezroczysty i bezbarwny. Świece są barwione już po zalaniu w formę, wrzuca tam też jakieś takie suszone pomarańczowe plasterki, anyż itepe. No i pachną podczas palenia się

Wcześniej dostałam takie śliczne jabłuszko Nawet ma ogonek i listeczek. Aż szkoda je odpalać.

Koleżanka wytwarza te świece osobiście i własnymi ręcami, na taką ciut większa skalę. Nawet je sprzedaje zresztą. Internetowo również, o TU

No to do miłego!