Jaka tam cisza?! Szumi i brzęszy jak w ulu. Buczy pompka od CO, słychać ją w kaloryferach. Zegar tyka, jak by mu o coś chodziło... Lodówka wydaje dziwne odgłosy, skwierczy, piska i fuka ...
Na kolanach mruczy kot. Drugi kot miażdży chrupki. I jaka cisza tam cisza?!. O, kaloryfery zaczynają pykać. A to znaczy, że kocioł dostał zrywu i trzeba czym prędzej iść do hadesu.
Przyszedł pies, skrobie pazurami o podłogę, chłepce wodę chlip-chlip-chlip.
Kaloryfer puka w druga stronę, szumi kawiarka.
Pies poskrobał pazurkami, westchnął i poszedł zająć stanowisko obserwacyjne na wycieraczce. Znaczy, trzeba brać kapotę i iść.
Kawiarka przeszła do bulgotu i prychania. Znaczy trzeba ją wyłączyć, bo zapluje kuchenkę. Znowu.
Dzionek wstaje przepiękny - słoneczko usiłuje zajrzeć do kuchni przez potwornie brudną szybę.
Ostatnie kilka dni paskudnego wschodniego wiatru, który nie dość, że utrudniał życie, totalnie uniemożliwiając normalne poruszanie się pso-spacerową trasą, to jeszcze ciągnął z pól szary pył.Wcześniej zdmuchnął wszystek śnieg, utykając nim dokładnie poprzednie ślady i wprowadzając urozmaicenie do spacerów: nigdy nie wiadomo czy następnym krokiem wyląduje się na zesztywniałą niezdecydowanie zaspę, czy na świeży puch w jakimś dołku. Czarna ma radochę - naskakuje przednimi łapkami na zaspę i rozdrapuje tę wierzchnią skorupę, potem wkłada pysk w dziurkę i nawąchuje.
Mimo wszystko trzeba się będzie wziąć za tę szybę, jak tylko słonko przestanie w nią zaglądać, bo mi źle działa na psychikę.
Dyskusja była ostatnio na temat kotopsujstwa. I że one tak specjalnie i celowo. Bo kot wredny jest i już. Faktycznie, koty domowe niszczą. Przynajmniej moje. Ślady ich pazurów (głównie) widoczne są w wielu miejscach.Np. na listwie boazeryjnej przy drzwiach do pokoju Starszego (bo dlaczego te drzwi są ciągle zamknięte i kot nie może sobie wejść?) Drapak? Phi, po co drapak, skoro można drapaćć tyle różnych rzeczy, nie jeden drapak. Chwilę temu afera była straszna, bo Dziecko przywiozło było do domu te śliczne czewiczki, cośmy razem nabyli, z czego takie uchachane było. Po tygodniu czewiczki się sprzeciwiły i zaczęły żreć w duży palec. Więc ałt. Ale, przyjechawszy miało nadzieję, że może im się odmieniło przez ten tydzień stania pod kuchenną ławką. I zagotowało się i wykipiało, jak zobaczyło ślady pazurów na cholewce. Tak, że słuszną skądinąd uwagę, iż "wiadomo, że koty, więc należało sprzątnąć", zatrzymałam dla siebie, coby nie dolewać do ognia.Swoja drogą - ciekawe, że dwie pary moich czewiczków pod tą sama ławką stoją i koty je ignorują.
Wypsknęło mi się było, że moje koty spoważniały jakoś i już takich gonitw górą nie urządzają, jak dawniej. W tzw. salunie mam taką półę przez całą ścianę. Trochę książek tam stoi + rodzinne fotografie oraz muszle przywożone przez Gochę znad karaibskich mórz. Półka dochodzi do kominka. No i zdarzało się, że gonitwa odbywała się przyziemnie a kontynuowana była na tej półce oraz na gzymsie kominka. Często rano znajdowałam muszle na dywanie, na szczęście - w całości. A potem nastał spokój. Aż tu dziś rano: nie tylko muszle fruwały, ale i ramki z fotkami. Na szczęście dwie z nich wylądowały na kanapie i przeżyły.
Tak to wygląda. Jak już pozbierałam te ramki i ustawiłam na miejsce. Na kominku dawniej stały wachlarze, ale jak nastały koty i wachlarze po raz pierwszy sfrunęły z kominka - zostały poskładane i zamknięte pod kluczem. Kanapa jest nakryta praktycznie - ponieważ najczęściej korzystają z niej psy (w zasadzie już tylko jeden pies, ale ten właśnie, który gubi kłaki), musi leżeć coś, co można raz na tydzień uprać, bez konieczności wyrzucenia po trzech praniach. Bardzo dobrze się sprawdza w tej roli płótno żaglowe (ha! spróbujcie kupić!)
Dziecko wczoraj było. Obiad mu jakiś należało zrobić. Więc upiekłam kawałek schabu. To tak z lenistwa i praktyczności. Bo kotlety schabowe może bardziej "wydajne", ale ile z nimi zachodu i odgrzewanie problematyczne. A upieczone -szast -prast do brytfanny i w piekarnik. No, oczywiście poprzedniego dnia należy się tym zając przez chwilkę i w czymś umamlać, np. w musztardzie. I wstawić do lodówki.
Koteczek Areczek obserwuje akcję z wkładaniem mięcha w brytfankę.
A w sobotę mnie naszło na coś słodkiego. Oczywiście musiało być szybkie. Ponieważ walała mi się w lodówce na drzwiach resztka fig i daktyli od świąt, w palstykowym pudełeczku, które się samo z siebie co chwilę otwierało i wywalało zawartość na półkę, więc stwierdziłam, że będzie przyjemne z pożytecznym -pozbędę się tego naboju z lodówki i upiekę cwibak, który spełnia wszystkie założenia -jest słodki, jest szybki i w dodatku lubię, oraz może nie być zjedzony od razu, jak podeschnie też jest jadalny.
I wykonałam swobodną tfurczość artystyczną pod tytułem cwibak. Tym razem zmierzyłam substraty, więc mogę się podzielić. Bo to jest na prawdę szybkie i jadalne:
Cwibak
5 jajek
6 bardzo czubatych łyżek zwykłej mąki
1 (niezbyt pełna) szklanka cukru
100 ml oleju rzepakowego (kujawski zwykły)
2 łyżeczki proszku do pieczenia
sok z pół cytryny
po garści bakalii- figi, daktyle, morele suszone, śliwki suszone, rodzynki. ew. co tam komu do głowy przyjdzie - mi się jeszcze poniewierały na ladzie 3 kostki czekolady deserowej, które też pokroiłam drobno nie bardzo.
Przygotowujemy blaszkę - u mnie to była keksówka 37x8 u spodu. Lepsza taka długa a wąska, bo się lepiej w środku upiecze. Wyłożona brązowym papierem do pieczenia, błyszczącym do góry. (Mówię o tym papierze, bo: używam papieru po to, żeby nie smarować blaszek i nie cudować z obsypywaniem oraz z wyjmowaniem. Jak używam papieru, to już go niczym nie smaruję, ponieważ go fabrycznie posmarowali, dając mu tę nieprzywierająca powłokę. I niech Was ręka boska broni przed świecąca folią - ona się przykleja do wszystkiego, a potem ją trzeba pieczołowicie, paznokciem odskrobywać)
1.Zaczynamy od bakalii, które rozdrabniamy (oczywiście te większe) i mieszamy dokładnie z odrobiną (dodatkowej) mąki. Ja bakalii nie moczę, bo takie namoknięte są cięższe i bardziej ochoczo podążają na dno blaszki i potem mamy je wszystkie na spodzie ciasta, a sztuka polega na tym, żeby były wszędzie.
2. Bierzemy duży pojemnik, wbijamy do niego białka jajek (na żółtka trzeba niestety zabrudzić jakiś pojemnik mniejszy, bo muszą poczekać)
3. Białka ubijamy mikserem na najwyższych obrotach.
4. Do ubitych białek wsypujemy cukier i wciskamy sok z tej połówki cytryny - ubijamy nadal, mając nadzieję, że cukier nam się rozpuści ( Ponieważ i tak się nie rozpuści, bo taki mamy cukier ostatnio, więc nie przesadzamy z tym ubijaniem.) ten sok z cytryny nie jest po to, żeby było kwaśne. On jest po to, żeby białak się lepiej usztywniły. jak nie mamy akurat pod ręka cytryny - można dać 2 łyżki octu, czego ja nie praktykuję, ponieważ ocet służy u mnie do zupełnie innych celów niż kulinarne.
5. Do sztywnych białek wrzucamy żółtka i ubijamy chwilę razem.
6. Wlewamy olej i powtórka z ubijania.
7. Wsypujemy przez sitko mąkę z proszkiem - mieszamy mikserem na najwolniejszych obrotach.
8.Wsypujemy bakalie, mieszamy.
9. Wylewamy zawartość do blaszki, wsadzamy do piekarnika i włączamy go ustawiając na 150 st i termoobieg.
Ma w tym piekarniku kibicować ok 45 min. Można otwierać jak już podrosło i się zrumieniło, można nawet obrócić blaszkę, żeby zrumieniło się równo, jeżeli piekarnik ma fochy. I należy kujnąć patykiem, czy w środku upieczone. Jak patyk się nie klei -wyjmujemy z piekarnika, wyjmujemy z blaszki i odwijamy papier.
Ja zawsze ubijane, ucierane i drożdżowe ciasta wkładam do zimnego piekarnika. Bo takie ciasto musi urosnąć i sobie rośnie wraz z nagrzewaniem się piekarnika. Jak je wstawimy do gorącego, to mu się natychmiast zrobi na wierzchu skorupka i rośnięcie utrudnione.
Do nagrzanego piekarnika tylko ciasto francuskie, ptysiowe i kruche. Bo tam jest tłuszcz, który się w ciepłym wytapia i ciasto robi się pancerne. A w gorącym wrze i nam to ciasto ładnie spulchnia.
Tak sobie czasem grzebię po sieci i przeglądam różne przepisy, czasem coś fajnego a prostego się trafi.
I narzuca mi się na ogół na oczy - jak ludzie uwielbiają utrudniać sobie życie. W przepisie na mufinki najczęściej jest tak: "w jednym naczyniu zmieszaj wszystkie produkty sypkie, w drugim - płynne". Ostatnio wpadł mi przepis na ptysie: "zaparzoną mąkę przełożyć do miski i zmiksować z jajkami". Więc się pytam: po jakiego grzyba to to ma być mieszane, kużde osobno i już jeden gar dodatkowy do mycia? Po co zaparzoną na ptysie mąkę gdzieś przekładać? Ciasto na ptysie robię zawsze w litrowym garnuszku, właśnie w garnuszku, nie w rondelku. Garnuszek jest emaliowany i ma jedno małe uszko. W nim zagotowuję wodę z masłem, zaparzam w tym mąkę i jak lekko przestygnie dodaję jajka i wyrabiam mikserem w tym garnuszku. Naczynia po cieście ptysiowym trudno się myją, najlepiej zaraz po wyczerpaniu tego ciasta zalać je zimną wodą, żeby sobie pomokły przez ten czas, kiedy się nadal z ptysiami bawimy. No, chyba, że ktoś uwielbia ten pierdolnik, jaki zwykle powstaje w zlewie po zakończeniu pieczenia. Bo najoszczędniej organizując prace i tak mamy: 1 szklankę, 1 łyżkę, 1 łyżeczkę, 1 pojemnik duży, 1 pojemnik mały, 1 szpatułkę (+ ew 1 literatkę),sitko do mąki, mieszaki od miksera (+ ew. worek cukierniczy) i na ogół nóż, czasem jeszcze pędzelek do smarowania ciasta, trzepaczkę, miseczkę na jajko do posmarowania, wałek, stolnicę, szklankę lub foremkę do wykrawania, albo radełko. Wystarczy? Wystarczy, żeby w zlewie zrobiło się czubato zanim ciasto wejdzie do pieca.I żeby nas jasny szlag chciał trafić, jak na to popatrzymy. Dodatkowo - nie ma opcji, żeby się gdzieś nie natrzepało mąki, najczęściej jednocześnie na blacie i na podłodze. No to teraz siąść i zapłakać, albo wezwać Rózię z mopem i zmywakiem. (Tyle, że jak mamy Rózię, to się same za to ciasto nie bierzemy, chyba, że nam taka fanaberia przyjdzie do głowy).
Dawno, dawno istniała taka książeczka malutka pt "Parasol noś i przy pogodzie". Istniała u nas w domu na Górce, w fajnej twardej oprawce. I ja ją z tego domu zabombiłam. Potem mi ktoś zabombił, czego nie mogłam przeżałować. A potem znalazłam gdzieś, w jakiejś makulaturze, w marnym szaroburym wydaniu.I właśnie stwierdziłam przed chwilą, że chyba znowu ktoś zabombił, bo nie ma. A tam, w tej książeczce pisało tak:
"Trzy razy pomyśl, potem zrób,
A wyda czyn owoce.
Nie będziesz czynił zbędnych prób -
Trzy razy pomyśl, potem zrób."
Tak mi to jakoś wlazło do głowy i staram się stosować. Najpierw pomyśleć - co, jak i w którym momencie, a potem brać się do dzieła, zgromadziwszy uprzednio środki i narzędzia. Dzięki takiemu podejściu wiele tych prac, codziennych, wkurzających, z gatunku prac zanikających staje się mniej upierdliwe. A jeżeli są to prace twórcze, czy wytwórcze, to już o innym podejściu nie mam mowy.
Więc, jak mnie moja szwagierka Najważniejsza witała w drzwiach pytaniem "Co masz zamiar robić na obiad, bo ja już ugotowałam ziemniaki" to odpowiedzieć mogłam tylko - "nie miałam zamiaru, ale zrobię kopytka". Bo cóż można zrobić na obiad, do którego są najpierw ugotowane ziemniaki?
PS. W tak zwanym międzyczasie umyłam te szybę w kuchni. Inny świat się zrobił. Z rozpędu, dzierżąc już w dłoni szmatkę do pucowania szyb, wyczyściłam jeszcze w kuchennej szafce (dać mi tego idiotę, co wymyślił kuchenne szafki z szybami ! Nawet peerelowskie kuchenne kredensy miały te szybki mocno nieprzezroczyste.Jak cudnie umieścić kuchenny nabój za szybkami? Toż to jest szafka zbędnie zajmująca miejsce na ścianie. Tak, trzymam w niej podręczne szkło, ale nie w sposób wystawowy, bo by się połowa tylko zmieściła.Na środkowej półce stoi wianna bawaria śp. teściowej, która wcale niekoniecznie musiałaby w kuchni miejsce zajmować. A ostatnią półkę zasłoniłam "zazdrostkami" z angielskiego haftu, bo przecież muszę gdzieś te różne podręczne duperele, kajety z przepisami, książki kucharskie itp upchnąć)
O, właśnie. Puszek mi przybyło, bo moje KRK Dziecko przypomniało sobie, że poszukiwałam i nabyło. Zapomniało jednak, że wszystkie kolory są OK, z wyjątkiem niebieskiego. Dojrzewam do przemalowania.