Szturchnięcie w ramię. I jeszcze jedno. Co do cholery?! Otwieram oko i wracam do rzeczywistości. Księżniczka mnie szturcha: no, wstawaj, rusz się wreszcie, bo ja też chcę, a przez ciebie nie przelezę (Księżniczka śpi na moim łóżku od ściany). Spuszczam nogi. Pomyka na podłogę. Zegarek -jeszcze chwila. To posiedzę i posłucham. Budzik budzi mnie "Mostem na rzece Kwai". Nie wyłączam od razu, czekam, aż do gwizdu dołączą się trąbki pam-pam-pam. No już. Kapcie, portki. Szybkie ubieranko, bo pieseły chcą wyjść. Słońce świeci, więc tylko kamizelka i czapka. I proszę - "za płotek". O, mrozik był. Jak w nocy zerknęłam przez okno - trawnik w ogródku był białawy, ale pomyślałam, że to może księżyc tak go srebrzy. (Z tego pośpiechu nie nastawiłam kawki. Trudno. Trzeba będzie potem na nią poczekać. Jakbym nastawiła, to kawka by na mnie czekała.)
Księżniczka biega szybciutko z nosem przy ziemi, w te i z powrotem. To znaczy, że będzie coś więcej niż sikanko, tylko musi swoje odbiegać i znaleźć to właściwe ździebełko trawki. Czarna natomiast stanęła na tych swoich długich, jakby sztywnych, patykach i stoi. I podziwia okolicę, zadarłszy łepetynę łapie "górny wiatr". Księżniczka załatwiła sprawy i pędzi do domu. Staje pod uchylonymi drzwiami i czeka, przestępując z łapki na łapkę. Czarna jeszcze się kręci za płotkiem z namysłem. Wołam raz i drugi. Wreszcie przychodzi. Księżniczka rzuca się do niej z warkiem, jakby chciała powiedzieć "co tak długo, przecież micha będzie". I wpada do domu, prosto do michy. Czarna się zastanawia. (Czarna od początku ma problemy żołądkowe. Chyba skutek tej zimowej poniewierki i zjadania wszystkiego, co jedzeniem pachniało. Także folii po pasztetówce. Nie nakarmiona w odpowiednim czasie -wymiotuje żółcią. Jednak po tych strasznych krwotokach, które wydarzyły się parę lat temu, już od dawna nie jest na lekach i jakoś dajemy radę. Pilnuję karmienia, żeby żołądek nie był pusty i "sam się nie zjadał". Ale czasem ma rano "jadłowstręt". Muszę zachęcić wtedy czymś pysznym. Jak przegryzie, to potem karma wchodzi. Dziś był kawałek pasztecika upieczonego wczoraj .)
Nastawiam kawkę, sprawdzam kocie miski -jeszcze coś tam jest. Nie dosypuję - jak zjedzą do końca to trzeba będzie umyć. Robię sobie śniadanie: przedwczorajszy chlebek z wczorajszym pasztecikiem. Kromeczki malutkie trzy.
Tymczasem Księżniczka zaczyna się jakoś dziwnie wić pod drzwiami piszcząc przy tym. Nienaturalnie skręcona podnosi się i opada, nie może wstać. Pędzę zobaczyć co się dzieje. Przez głowę przelatują mi błyskawice w rodzaju "paraliż", "przykurcze mięśni", "weterynarz", "starszego budzić". Doleciałam, chcę dotknąć i zobaczyć. Warczy na mnie straszliwie. "Nie ruszaj!" Ale za moment już po problemie - okazało się, że pazur tylnej łapy zaplątał się w brodzie. UFFF!
Na pokojach tupot straszliwy: banda burego urządza gonitwy. Ganiają od kuchni, przez pokój, z odbiciem się od oparcia kanapy i z powrotem. A autystyczna Antonina siedzi na barokowym stołeczku, łapie słoneczko i patrzy z politowaniem. Koniec gonitw. Teraz efekty dźwiękowe zapewniają psy. Wrzask straszny u balkonowego okna, które prowadzi "donikąd", za to jest świetnym punktem obserwacyjnym. Potrafią tak leżeć obie i lampić. Niech no jakiś intruz wtargnie na teren! Od razu wrzask, który pewnie słychać aż na trotuarze. A intruzów ostatnio nie brakuje. Koty poczuły wiosnę i bezwstydnie oddają się amorom na środku trawnika. Co już jest ponad psią wytrzymałość. Żadne przywoływanie do zamknięcia paszczy nie działa. Muszą swoje odjazgotać dopóki "naruszyciel terytorium" nie zdecyduje się zniknąć. Wysiłku ten jazgot pewnie wymaga strasznego - Księżniczka podskakuje przy tym na czterech łapkach, jak na sprężynkach. Więc padły: Czarna na kanapie, leży na boku wyciągnąwszy naprzód patyki, które jej poza kanapę sterczą, a Księżniczka na swoim nowym posłaniu, odwrócona pleckami do reszty świata.
Zaczynam wciągać szelesty na domowe dresiki. Czarna jest już przy mnie i obskakuje. A to oznacza zmianę planów - najpierw pójdziemy z piesełami na spacera. Wciągam kurtkę - skacze jeszcze wyżej, a potem biegnie zawołać Księżniczkę. Już są obie, wypuszczam na klatkę schodową, zapinam sznurek, idziemy. Sąsiad kręci się obok auteczka i mamroli coś strasznie. Pytam, na co tak pomstuje (tak w ramach utrzymywania stosunków dobrosąsiedzkich pytam). Okazuje się, że kot podeptał mu autko, mnóstwo błotnistych łapek odbitych, autko białe i jak tu jechać do miasta takim obdeptanym autkiem.No cóż, jak się trafi na kota - fana motoryzacji, to czasem nawet sąsiadom da się we znaki - poldolot też miał wiecznie czarne stopy na masce, przedniej szybie i na dachu.
Pieseły pomykają, Księżniczka nawet nie protestuje, że sznurek. Robimy poranny obchód i na roli znajdujemy ślady ucztowania rudego - białe piórka. Wszamał kaczkę albo kurę. No to wiadomo za czym chodził sąsiad wczoraj po ulicy.
Już zamróz puścił, trochę wcześniej trzeba było iść, to by się piesy nie uszlajały. Wracamy. Wycieramy łapki dyżurną ściereczką. Nawet nie bardzo brudne.
Teraz można już do kozów. Tylko wody na dole trzeba nabrać, bo kran polowy odcięty na czas zimy.
Wchodzę i toczę sokolim okiem w poszukiwaniu zniszczeń i destrukcji. Brak. Tylko lizawka znowu wyrzucona z podstawki leży na ściółce u Wandalusi.(Wandal ma ruję, więc normalne, że łazi po ścianach i wspina się po wszystkim, na co można się wspiąć). Wsadzam kostkę na miejsce i sypię owies. Andzi. Bo Wanda jest tak opanowana przez potrzeby innego rodzaju, że wczorajszego nie zjadła. Podnoszę głowę - stoi i patrzy na mnie z przekrzywioną łepetyną, a z pyska coś wystaje. Ale to nie siano, białe jest! Wandzia ma pełny pychol kłaków Andzi. Andzia odsuwa się od ścianki, żeby jej znów nie skubnęła. Doję Wandę, która przyjmuje przy tym pozycje najdziwniejsze - wygina śmiało ciało i pod koniec prawie dotyka brzuchem ściółki. Siano jest, woda jest. No to by było na tyle. Karesy były w międzyczasie. Jeszcze tylko po wierzbowej gałęzi. Lezę jak durna jakaś, krzaczastym do przodu niosę, zaczepiam o wszystko i wściekam się na własna durnotę. Ustawiam gałęzie w boksach i przypinam łańcuszkami dla utrzymania ich w pionie. Po chwili słychać skrobanie ząbkami i stukanie patyków o ścianki boksów. Nawet owies został na potem. Wielka radość w domu Gucia.
No to do chałupki. Jeszcze tylko kuwety zostały z porannego harmonogramu (plus palenie w piecu, ale dziś zostanie odłożone na potem). Muszę wreszcie nabyć takie wielkie boxy i zastąpić nimi kuwety, bo moje koty tak energicznie utrzymują porządek, że mnóstwo żwirku jest wyrzucane poza kuwetę, dość daleko nawet.Zamykane kuwety, owszem, nawet taka w KRKdarmo stoi i miejsce zajmuje. Ale są małe niestety, może dla Tośki, ale nie dla Areczka.
Starszy wstał, ubrany wyjściowo, informuje mnie, że trzeba coś zrobić z tym kołem od auta, bo tak do miasta jechać nie można. Mówię, żeby wyjechał z garażu, to zrobię, bo nie będę w garażu robić chlewu. Ale nie, bo nieubrany. No to idę zobaczyć, co można. I stwierdzam, że nic nie można. Jedynie karszer może sprawę załatwić. (Starszy w niedzielę wybrał się do kościoła. Nowom autostradom, która została zrobiona do kaplicy pogrzebowej, wybudowanej tuż obok kościoła. Autostrada to jest wąziutki dywanik asfaltowy walnięty na polna drogę.Starszy się zagapił na oziminy i "złapał" brzeg przednim prawym kołem. Koło ulepione błotem niemożebnie, nie wyobrażam sobie, czym mogłabym to skrobać) Lecę do piwnicy po wąż i odkręcam wodę na polowy kran. Podłączam wąż do kranu, próbuje do karszera, ale nie ta końcówka. Wąż był przedłużany i jest końcówka do przedłużki. Lecę po tę przedłużkę, wymieniam końcówki, pilnując by zakręcić solidnie, żeby ciśnienie potem nie wyrwało węża. Wracam. Starszy konsumuje śniadanie, więc przebieram się w stroje "do ludzi". Wciągam szelesty na wyjściowe spodnie, ubieram kurtkę roboczą. Starszy skonsumował, ubrany, idzie wyjeżdżać. Ale przeszkadza mu bardzo worek z ziemią, który jeździ w bagażniku już od tygodnia chyba. Nosz, cholera, jak jeździł tydzień, może i drugi. Worek wazy pięć kilo i całego bagażnika nie zajmuje. Daję wyraz swoim poglądom na worek. Odpalam karszer. No, niestety, karszer ma jakąś padakę, nie robi ciśnienia. Odpinam karszer i zakładam końcówkę. Ale to wymaga dodatkowo szczoty i znajdowania się w pobliżu chlastającego błota. Starszy jeszcze pokazuje, że tu i tu. Dobrze, że nie każe myć i wycierać szyby (umyłam wężem), bo by mi wezbrało nieco bardziej. Umyte. Całe auto. Oczywiście z grubsza. Ja mam
spodnie
z grubsza całe w bure kropki i prawy rękaw kurtki mokry do łokcia. Dobrze, że pod spodem sucho. Pakuję jeszcze do bagażnika "teksańską masakrę", którą trzeba zawieźć do serwisu, bo coś jej się zdechło. Widzę, że jednak ten worek wyjął w międzyczasie. Ciekawe, gdzie go schował. Idę się przebrać. A tu Księżniczka pod drzwiami. Potrzeby Księżniczki są zawsze priorytetowe - nie można trzymać starego psa na pęknięciu. Oczywiście, Księżniczka zobaczyła Pana przy autku i leci. W to świeżutkie bajorko, które się narobiło właśnie. Wrzeszczę, żeby zamknął drzwi, bo się będzie chciała wpakować do auta. Zamyka. Wobec czego Księżniczka szybko załatwia tematy, chałupka. Klucz jeden, klucz drugi. Można jechać....
Za chwilę będzie południe...
piątek, 26 lutego 2016
środa, 24 lutego 2016
Zmagania...
Tiaa... Pogoda walczy ze mną, a ja z sobą.. Te trzy pory roku w jednym dniu rozwalają mnie totalnie, każde zadanie do wykonania wymaga podejmowania ciężkich decyzji typu: "wstać, ubrać się, wyjść, zrobić, co jest do zrobienia". Z myślą w tle, żeby "nierogacizna" znów coś nie nawymyślała i nie było dodatkowej roboty. (A "nierogacizna" wymyśla. Np. rozbiera słomianą ścianę. I jak sobie ściągnie do boksu i rozpirzy całą kostkę słomy, to zostawić jej tak tego nie można. Chwilę postoi w tej słomie po pachy, a potem uklepie i dywanik osiągnie grubość niedopuszczalną. Dobrze, że ścianki działowe między boksami "wyszły", niezamierzenie, dość wysokie, bo czarne wierzchem by przefruwały. No tańczę z widłami i wyciągam, a potem upycham, gdzie się da. Co mnie do stanu niepożądanego doprowadza, bo słomiano mam w obórce wszędy, a porządek tam zawsze był, z korytarzem zamiecionym na cud.)
Najprościej byłoby położyć się i leżeć w celu przeczekania. Tylko, cholera wie, czy da się przeczekać i czy nie trzeba by tak leżeć w nieskończoność. Poza tym leżeć nie lubię. Nawet wieczorną porę kładzenia się do łózka odsuwam, żeby jak najpóźniej, wtedy kiedy już samo chce się do pozycji horyzontalnej.
Więc przeczekuję inaczej. Najlepiej przeczekuje mi się na zewnątrz, czyli na tzw. "świeżym powietrzu" (które już dawno i o żadnej chyba porze roku, świeże nie jest).
Łażę z psami na siłę. Zmieniam drogi, bo one pewnie (tak samo jak ja) mają dość już tej "naszej", chociaż jest najwygodniejsza i chociaż ciągle coś jest nowego do wywąchania. Ostatnio mnóstwo śmieci w postaci folii i "reklamówek", które Czarna najpierw traktuje nieufnie, jeżąc grzbiet na widok, a potem je atakuje.Księżniczka tradycyjnie - na sznurku stawia opór. Zawsze idzie tak, że jej część sznurka jest prostopadła do kierunku ruchu. Na szczęście sarny wyniosły się nieco dalej, więc mogę ją spuścić ze sznurka. Byle udało się jakoś dojść do szczytu wzniesienia, które zamyka horyzont. Mam ten horyzont zamknięty w odległości jakiś 200m od domu, na wysokości naszego sadu. Wzniesienie jest nikłe, ale zamyka. A piernik wie, co tam za tym horyzontem. Czy nie wypuszczę jej prosto w paszczę jakiegoś psa włóczącego się polami. Na szczęście dotąd się udawało, ale że bywają - wiem po śladach "rozgrzebywania" zapachów własnych. Na popołudniowy spacer wyszłyśmy dziś przy słoneczku i prawie błękitnym niebie. Za sadem dopadł nas deszcz ze śniegiem, co w "tamtą" stronę było jeszcze bajka, gorzej z powrotem, bo pod wiatr i trochę tą krupą dawało po oczach. (Swoją drogą, ciekawe, że jak się nosi okulary, to one przed niczym nie chronią, a raczej wręcz przeciwnie. Nie tylko padająca kasza atakuje popod okulary - wielokrotnie udało mi się źdźbło suchego zielska wepchnąć pod powiekę, pakując siano do siatek.Nie mówiąc już o tym, że po takim napełnianiu siatek rzeczywistość jest bardziej szara niż zwykle i jakaś mdła taka.) Czarnej to jakoś wyjątkowo nie przeszkadzało, chociaż ona zmarzluch straszny. Puściłam ją luzem i rozgrzewała się kręcąc szalone kółka. A Księżniczka patrzyła na nią ze zgorszeniem, odsuwając się profilaktycznie, gdy do niej dobiegała, by zaprosić do zabawy.W drodze powrotnej wstąpiłyśmy do "nierogacizny" nasypać owieska, bo resztę zabezpieczyłam przy rannym obchodzie. I harmonogram byłby prawie z głowy, wyjąwszy nakarmienie futra domowego i kuwety.
Żeby nie umrzeć na siedząco wymyślam zajęcia dodatkowe. Ponieważ Starszemu ugotowałam flaki, to temat obiadowy mam z głowy na dwa dni. Wczoraj, w ramach zajęć dodatkowych nacięłam wierzby dla kóz i była "wielka radość w domu Gucia".
Sobie też sprawiłam małą radochę upiekłszy chlebek. Ten wczorajszy postawiłam na trochę do wyrośnięcia na wierzchu kuchenki, która miała już włączony piekarnik. Poszłam w tym czasie z psami, a jak wróciłam, to już był gotowy do włożenia. Moje ambicje w tym zakresie, oraz wymogi podniebienia zupełnie zaspokaja chlebek "dla pracowitych inaczej". (Wczoraj była improwizacja na temat, zresztą jak zwykle) Ten chlebek jest właśnie dla mnie, ponieważ należę do tych "pracowitych inaczej". Co nie znaczy, że jestem gnojem totalnym, siedzę i patrzę w okno oraz brudem zarastam. Po prostu uważam, że cały sukces nie polega na tym, żeby "się narobić" a na tym, by zrobić tak, żeby się narobić jak najmniej. W tym mnóstwie babskich obowiązków, składających się głównie z "czynności zanikających" i innych zadań, niekoniecznie babskich, które trzeba wykonać, bo nie ma kto, trzeba sobie tak zorganizować to wszystko, żeby na końcu nie paść na ryj. I to musi być taka "organizacja wewnętrzna", wypracowana w sobie. Nie jakieś tam planowanie z ołówkiem i tabelką w ręku, że dzisiaj odkurzę, jutro ze szmatom polatam, a pojutrze z mopem. I se karteczkę na ścianie powieszę, po czym odhaczać będę. No, to jeszcze ołówek do odhaczania by należało przywiesić. Nie powiem, żebym jakoś nie planowała, wtedy kiedy więcej różnych zadań do wykonania i trzeba je umiejętnie w czasie rozłożyć. Ale to tak jakoś "w locie" wychodzi i w głowie się układa. Poza tym, podstawowa zasada lenia jest taka, żeby zrobić maksymalnie porządnie, to co jest do zrobienia. Bo jak się zrobi byle jak, to na pewno za chwilę trzeba będzie wrócić w to samo miejsce i zrobić to samo jeszcze raz. A jest to dla lenia rzecz nieprzyjemna bardzo, bo jest dwa razy tyle roboty do zrobienia. Nie znoszę. Więc robię porządnie. Co wcale nie musi oznaczać, że dłużej, czy że więcej wysiłku wymaga.
Ciśnienie mi się podnosi, jak słucham, jakie to szczęście daje ciężka praca. Moja "Ciota" przy każdej okazji wspomina, szykując sobie pierś do orderów, "ile to się ona gnoju na gnojniku nie narozwalała". Sugerując tym samym, że każdy, kto tego nie robił, nigdy w życiu nie pracował. Jakby życiowym sukcesem było się nazapierdalać do upadłego. Powodem do dumy nie są pęcherze na rękach od grabi, przy przewracaniu siana (raczej świadczą o tym, że się nie potrafi tymi grabiami właściwie pracować. Moja Babcia nigdy nie miała, ja mam zawsze.) Powodem do dumy jest w odpowiednim momencie wykoszone, wysuszone i zwiezione siano. Nie powiem, żebym sama nigdy nie musiała zapierniczać jak dzika. Na ogół wtedy, kiedy inni byli nie do końca ogarnięci. Do dziś pamiętam tę gorlicką łąkę, na która pojechaliśmy ze Starszym po siano we dwoje. On podjeżdżał i układał (Ja nie umiem układać kostek na przyczepie), a ja podawałam te kostki na długich widłach. Szybko, szybko, bo "się chmara". Komary cięły jak wściekłe, siano sypało się wszędzie gdzie mogło, a kostki były ciężkie jak jasna cholera. (Zwykle, jak mieliśmy załatwiać sprawę we dwoje, Starszy prasował kostki na moje siły. Wtedy miał być jakiś pomocnik do tego ładowania, pci męskiej, więc kostki były "słuszne". Ale temat został jakoś niedograny, facet nie przyszedł, zanosiło się na burzę, więc musiałam ja, bo takie sprasowane siano pozostawione na deszcz jest w zasadzie stracone.) Tak mi ta łąka zbrzydła, że nawet niechętnie tam jadę na rekonesans, choć siana już od dawna na niej nie zbieramy. I zawsze we mnie negatywne uczucia budzi robota robiona głupio, z użyciem głownie mięśni, a bez użycia mózgu.
Mnie także zdarzało się robić głupio. Bywało, że zostawałam sama z całym gospodarstwem, liczną chudobą, która trzeba było nakarmić, obrządzić, wydoić. Oraz z pracą zawodową i dwójką małych dziecek. Wtedy odpuszczałam rozumowi i stawiałam na mięśnie - zamiast latać dziesięć razy z wiaderkiem buraków (wiadomo - wejdą trzy) nosiłam je koszem "dwuusznym", bo szybciej. Musiało być szybciej, ale musiało być tez "porządnie". Bo jak nie uprzątnę u krów dzisiaj "porządnie", to jutro będę musiała użyć szczotki i zgrzebła, żeby je doprowadzić do "stanu". No to działałam. Dla mojego lenia. I dla siebie, bo siadanie pod osraną krowę i dotykanie jej czołem przy dojeniu to przyjemność średnia. Tylko nie wiem, czy te dziesiątki koszy z burakami, albo prosiaki wykradane spod maciory, co który "wyskoczył", w obawie, że przygniecie go tym swoim wielkim różowym cielskiem, w strachu przed zwierzakiem, który w bólach porodowych niezbyt łagodny był, stawiałabym za swój największy sukces i powód do dumy. Raczej porażka niejaka, że nie potrafiłam zapanować nad amokiem.
W kontekście tych zmagań z wiejską rzeczywistością, z przyjemnością wielką czytam bloga Jill z Wyoming. Która wspólnie z mężem ogarnia farmę ze zwierzakami różnorodnymi (bydło, w tym mleczne, kozy, konie, drób), warzywnik, sad, domowe przetwórstwo i gromadzenie zimowych zapasów. Do tego właśnie urodziła kolejne dziecko, pisze bloga, niejako "szkoleniowego", na którym zarabia, robi piękne zdjęcia oraz czerpie dochody z farmy. A przy tym nie wygląda jak zużyty mop. Ja się już wiele od niej nie nauczę, bo na tym etapie mi niepotrzebne. Czasem przepis najwyżej, jakiś kuchenny, wykorzystam. Ale przyjemnie się czyta, że ktoś tak sensownie ogarnia rzeczywistość, nie uskuteczniając sztuki dla sztuki, lecz działając celowo i z zamysłem. I trochę jej zazdroszczę, bo ja tak pewnie nie umiałam wszystkiego ładnie połączyć. Podobnym przykładem sensu i celowości jest pewna zagroda na Podlasiu. Chapeau bas!
O przykładach bezcelowości, miotaniu się i dreptaniu w kółko mówić nie będę.Oraz o próbach ucieczki przed własnymi demonami. Przed demonami uciec się nie da, trzeba je oswoić i obłaskawić. Wszelkie próby ucieczki kończą się źle....
Właśnie wyprowadziłam pieseły na przedostanie wieczorowe sikanko. I donoszę, że łysy wisi mi nad stodołą, nieco tylko z jednej strony schudnięty i lampi centralnie w drzwi. Oraz gwiazdy tu i ówdzie. W/g wróżb meteo miało zarzucać, częściowo mrożonymi, żabami. Ciekawe wobec tego, jaki będzie ciąg dalszy tych "wróżb", bo wypadałoby wreszcie do miasteczka się wybrać, co odkładam z dnia na dzień powodowana pogodowym niechciejstwem. Ale terminy wiszą nad głową. I w końcu wyjdzie na to, że żaby czy nie, a pojechać będzie trzeba. Gorzej, jak fanaberie pogodowe uziemią Starszego i pozostanie wieśbus, jako środek komunikacji.
Najprościej byłoby położyć się i leżeć w celu przeczekania. Tylko, cholera wie, czy da się przeczekać i czy nie trzeba by tak leżeć w nieskończoność. Poza tym leżeć nie lubię. Nawet wieczorną porę kładzenia się do łózka odsuwam, żeby jak najpóźniej, wtedy kiedy już samo chce się do pozycji horyzontalnej.
Więc przeczekuję inaczej. Najlepiej przeczekuje mi się na zewnątrz, czyli na tzw. "świeżym powietrzu" (które już dawno i o żadnej chyba porze roku, świeże nie jest).
Łażę z psami na siłę. Zmieniam drogi, bo one pewnie (tak samo jak ja) mają dość już tej "naszej", chociaż jest najwygodniejsza i chociaż ciągle coś jest nowego do wywąchania. Ostatnio mnóstwo śmieci w postaci folii i "reklamówek", które Czarna najpierw traktuje nieufnie, jeżąc grzbiet na widok, a potem je atakuje.Księżniczka tradycyjnie - na sznurku stawia opór. Zawsze idzie tak, że jej część sznurka jest prostopadła do kierunku ruchu. Na szczęście sarny wyniosły się nieco dalej, więc mogę ją spuścić ze sznurka. Byle udało się jakoś dojść do szczytu wzniesienia, które zamyka horyzont. Mam ten horyzont zamknięty w odległości jakiś 200m od domu, na wysokości naszego sadu. Wzniesienie jest nikłe, ale zamyka. A piernik wie, co tam za tym horyzontem. Czy nie wypuszczę jej prosto w paszczę jakiegoś psa włóczącego się polami. Na szczęście dotąd się udawało, ale że bywają - wiem po śladach "rozgrzebywania" zapachów własnych. Na popołudniowy spacer wyszłyśmy dziś przy słoneczku i prawie błękitnym niebie. Za sadem dopadł nas deszcz ze śniegiem, co w "tamtą" stronę było jeszcze bajka, gorzej z powrotem, bo pod wiatr i trochę tą krupą dawało po oczach. (Swoją drogą, ciekawe, że jak się nosi okulary, to one przed niczym nie chronią, a raczej wręcz przeciwnie. Nie tylko padająca kasza atakuje popod okulary - wielokrotnie udało mi się źdźbło suchego zielska wepchnąć pod powiekę, pakując siano do siatek.Nie mówiąc już o tym, że po takim napełnianiu siatek rzeczywistość jest bardziej szara niż zwykle i jakaś mdła taka.) Czarnej to jakoś wyjątkowo nie przeszkadzało, chociaż ona zmarzluch straszny. Puściłam ją luzem i rozgrzewała się kręcąc szalone kółka. A Księżniczka patrzyła na nią ze zgorszeniem, odsuwając się profilaktycznie, gdy do niej dobiegała, by zaprosić do zabawy.W drodze powrotnej wstąpiłyśmy do "nierogacizny" nasypać owieska, bo resztę zabezpieczyłam przy rannym obchodzie. I harmonogram byłby prawie z głowy, wyjąwszy nakarmienie futra domowego i kuwety.
Żeby nie umrzeć na siedząco wymyślam zajęcia dodatkowe. Ponieważ Starszemu ugotowałam flaki, to temat obiadowy mam z głowy na dwa dni. Wczoraj, w ramach zajęć dodatkowych nacięłam wierzby dla kóz i była "wielka radość w domu Gucia".
Sobie też sprawiłam małą radochę upiekłszy chlebek. Ten wczorajszy postawiłam na trochę do wyrośnięcia na wierzchu kuchenki, która miała już włączony piekarnik. Poszłam w tym czasie z psami, a jak wróciłam, to już był gotowy do włożenia. Moje ambicje w tym zakresie, oraz wymogi podniebienia zupełnie zaspokaja chlebek "dla pracowitych inaczej". (Wczoraj była improwizacja na temat, zresztą jak zwykle) Ten chlebek jest właśnie dla mnie, ponieważ należę do tych "pracowitych inaczej". Co nie znaczy, że jestem gnojem totalnym, siedzę i patrzę w okno oraz brudem zarastam. Po prostu uważam, że cały sukces nie polega na tym, żeby "się narobić" a na tym, by zrobić tak, żeby się narobić jak najmniej. W tym mnóstwie babskich obowiązków, składających się głównie z "czynności zanikających" i innych zadań, niekoniecznie babskich, które trzeba wykonać, bo nie ma kto, trzeba sobie tak zorganizować to wszystko, żeby na końcu nie paść na ryj. I to musi być taka "organizacja wewnętrzna", wypracowana w sobie. Nie jakieś tam planowanie z ołówkiem i tabelką w ręku, że dzisiaj odkurzę, jutro ze szmatom polatam, a pojutrze z mopem. I se karteczkę na ścianie powieszę, po czym odhaczać będę. No, to jeszcze ołówek do odhaczania by należało przywiesić. Nie powiem, żebym jakoś nie planowała, wtedy kiedy więcej różnych zadań do wykonania i trzeba je umiejętnie w czasie rozłożyć. Ale to tak jakoś "w locie" wychodzi i w głowie się układa. Poza tym, podstawowa zasada lenia jest taka, żeby zrobić maksymalnie porządnie, to co jest do zrobienia. Bo jak się zrobi byle jak, to na pewno za chwilę trzeba będzie wrócić w to samo miejsce i zrobić to samo jeszcze raz. A jest to dla lenia rzecz nieprzyjemna bardzo, bo jest dwa razy tyle roboty do zrobienia. Nie znoszę. Więc robię porządnie. Co wcale nie musi oznaczać, że dłużej, czy że więcej wysiłku wymaga.
Ciśnienie mi się podnosi, jak słucham, jakie to szczęście daje ciężka praca. Moja "Ciota" przy każdej okazji wspomina, szykując sobie pierś do orderów, "ile to się ona gnoju na gnojniku nie narozwalała". Sugerując tym samym, że każdy, kto tego nie robił, nigdy w życiu nie pracował. Jakby życiowym sukcesem było się nazapierdalać do upadłego. Powodem do dumy nie są pęcherze na rękach od grabi, przy przewracaniu siana (raczej świadczą o tym, że się nie potrafi tymi grabiami właściwie pracować. Moja Babcia nigdy nie miała, ja mam zawsze.) Powodem do dumy jest w odpowiednim momencie wykoszone, wysuszone i zwiezione siano. Nie powiem, żebym sama nigdy nie musiała zapierniczać jak dzika. Na ogół wtedy, kiedy inni byli nie do końca ogarnięci. Do dziś pamiętam tę gorlicką łąkę, na która pojechaliśmy ze Starszym po siano we dwoje. On podjeżdżał i układał (Ja nie umiem układać kostek na przyczepie), a ja podawałam te kostki na długich widłach. Szybko, szybko, bo "się chmara". Komary cięły jak wściekłe, siano sypało się wszędzie gdzie mogło, a kostki były ciężkie jak jasna cholera. (Zwykle, jak mieliśmy załatwiać sprawę we dwoje, Starszy prasował kostki na moje siły. Wtedy miał być jakiś pomocnik do tego ładowania, pci męskiej, więc kostki były "słuszne". Ale temat został jakoś niedograny, facet nie przyszedł, zanosiło się na burzę, więc musiałam ja, bo takie sprasowane siano pozostawione na deszcz jest w zasadzie stracone.) Tak mi ta łąka zbrzydła, że nawet niechętnie tam jadę na rekonesans, choć siana już od dawna na niej nie zbieramy. I zawsze we mnie negatywne uczucia budzi robota robiona głupio, z użyciem głownie mięśni, a bez użycia mózgu.
Mnie także zdarzało się robić głupio. Bywało, że zostawałam sama z całym gospodarstwem, liczną chudobą, która trzeba było nakarmić, obrządzić, wydoić. Oraz z pracą zawodową i dwójką małych dziecek. Wtedy odpuszczałam rozumowi i stawiałam na mięśnie - zamiast latać dziesięć razy z wiaderkiem buraków (wiadomo - wejdą trzy) nosiłam je koszem "dwuusznym", bo szybciej. Musiało być szybciej, ale musiało być tez "porządnie". Bo jak nie uprzątnę u krów dzisiaj "porządnie", to jutro będę musiała użyć szczotki i zgrzebła, żeby je doprowadzić do "stanu". No to działałam. Dla mojego lenia. I dla siebie, bo siadanie pod osraną krowę i dotykanie jej czołem przy dojeniu to przyjemność średnia. Tylko nie wiem, czy te dziesiątki koszy z burakami, albo prosiaki wykradane spod maciory, co który "wyskoczył", w obawie, że przygniecie go tym swoim wielkim różowym cielskiem, w strachu przed zwierzakiem, który w bólach porodowych niezbyt łagodny był, stawiałabym za swój największy sukces i powód do dumy. Raczej porażka niejaka, że nie potrafiłam zapanować nad amokiem.
W kontekście tych zmagań z wiejską rzeczywistością, z przyjemnością wielką czytam bloga Jill z Wyoming. Która wspólnie z mężem ogarnia farmę ze zwierzakami różnorodnymi (bydło, w tym mleczne, kozy, konie, drób), warzywnik, sad, domowe przetwórstwo i gromadzenie zimowych zapasów. Do tego właśnie urodziła kolejne dziecko, pisze bloga, niejako "szkoleniowego", na którym zarabia, robi piękne zdjęcia oraz czerpie dochody z farmy. A przy tym nie wygląda jak zużyty mop. Ja się już wiele od niej nie nauczę, bo na tym etapie mi niepotrzebne. Czasem przepis najwyżej, jakiś kuchenny, wykorzystam. Ale przyjemnie się czyta, że ktoś tak sensownie ogarnia rzeczywistość, nie uskuteczniając sztuki dla sztuki, lecz działając celowo i z zamysłem. I trochę jej zazdroszczę, bo ja tak pewnie nie umiałam wszystkiego ładnie połączyć. Podobnym przykładem sensu i celowości jest pewna zagroda na Podlasiu. Chapeau bas!
O przykładach bezcelowości, miotaniu się i dreptaniu w kółko mówić nie będę.Oraz o próbach ucieczki przed własnymi demonami. Przed demonami uciec się nie da, trzeba je oswoić i obłaskawić. Wszelkie próby ucieczki kończą się źle....
Właśnie wyprowadziłam pieseły na przedostanie wieczorowe sikanko. I donoszę, że łysy wisi mi nad stodołą, nieco tylko z jednej strony schudnięty i lampi centralnie w drzwi. Oraz gwiazdy tu i ówdzie. W/g wróżb meteo miało zarzucać, częściowo mrożonymi, żabami. Ciekawe wobec tego, jaki będzie ciąg dalszy tych "wróżb", bo wypadałoby wreszcie do miasteczka się wybrać, co odkładam z dnia na dzień powodowana pogodowym niechciejstwem. Ale terminy wiszą nad głową. I w końcu wyjdzie na to, że żaby czy nie, a pojechać będzie trzeba. Gorzej, jak fanaberie pogodowe uziemią Starszego i pozostanie wieśbus, jako środek komunikacji.
poniedziałek, 22 lutego 2016
kwietniowo-marcowo
jest za oknem.
(Luto nie, w żadnym wypadku! Masakra, same anomalie wkoło. Nawet starsze mocno panie szafiarkami zostają, w ucieczce przed alzhajmerem. Zgrozą wieje i powiewa. Co za szczęście, że nie mam plazmy, ani szkła nawet!)
Trochę zimy, trochę lata. Choć w zasadzie zimy nie, raczej takiej wrednej, jesiennej pluchy. Na przemian: jednego dnia leje, drugiego świeci i wieje. Co napadało -to wydmucha. Z tym, że wieje dość intensywnie.
Tak ostatnio jest, że jak wieje, to już wieje. Jak w kieleckim na moście. Bramkę od "zapłotka" przegina mi na drugą stronę. Właściwie, nie wiem, jakim prawem, bo niby wieje z zachodu, a bramka jest PN-PD. Ale wygina. I musiałam widłami podeprzeć, bo urwie.
Świerk, co to kiedyś za choinkę robił, a teraz jest już drzewem olbrzymim, chwieje się jak szalony, nie mogąc się zdecydować w którą stronę. Więc właściwie, to się nie chwieje, tylko trzęsie.
Słoneczko świeci, a termometr od wschodniej strony pokazuje 25 stopni. W kurtce robi się natychmiast za gorąco jak się człek rusza. Natomiast bez kurtki, nie da rady na tym wietrze. No i masz.
Ponoć tu i ówdzie już kwiecie jakieś wiosenne z ziemi wystaje. U mnie jeszcze nie -sprawdzałam przed chwilą właśnie, bo mam te przebiśniegi w dziwnym miejscu -wetknięte pod tuje i tego świerka choinkowego i nie dające się przeflancować w inne, bardziej reprezentacyjne.
Bergenie mi za to cudnie przezimowały, rozłożyły były piękne liście - zielone z bordo. Ale to już czas przeszły. Sąsiadki Zofii kury z kogutem zrobiły swoje skrobate porządki. Bergenie w zasadzie szlag trafił. Zarówno liście, jak i kawałki roślinek walają się w strzępach po rabatce. Jakimś świrem rabatkowo kwiatkowym nie jestem, ale jak je tam posadziłam, no to niech by były. Bergenie kwiecie maja niepozorne, ale sympatyczne i bardzo długo utrzymujące się w stanie nadobnym.
Tak, że mnie też szlag trafił, gdy kolejny dzień z rzędu zobaczyłam kolejne zniszczenia. Czemu dałam wyraz w niekontrolowany sposób, nazywając odpowiednio rzeczonego koguta. Sąsiadka niechcący prawdopodobnie słyszała. Dziś ze zdziwieniem odnotowuję brak kur u sąsiadki na wybiegu. I nie wiem, czy dwóch braci pijaczków odsypia jeszcze niedzielne świętowanie i nie zdążyło do tej pory kur wypuścić, czy może zajęły właściwe miejsce w łańcuchu pokarmowym. Ostatecznie - czasem bywa tak, że albo rybki, albo akwarium.
Właśnie wyjrzałam za okno, sprawdzić, jak tam wygląda sytuacja z kurami. No i niestety są. Ale na pocieszenie, zauważyłam ruch jakiś na choinkowym świerku: te jego drgawki wcale nie przeszkadzają parze synogarlic w pracach budowlanych. Jedna fruwa tam i z powrotem donosząc w dzióbku materiał, druga uwija się między gałązkami.
Dziś żadnych wieści na razie od korporacyjnego Dziecia. W piątek użebrała wyjście wcześniej z pracy i rzuciła zezwłok w pierze. Przeleżała tak sobotę i niedzielę, jojcząc w międzyczasie, że projekty jej się przeterminowują. W dodatku junkers wziął i zionął ogniem, skutkiem czego Dziecię zostało bez wody ciepłej dla spłukania schorowanego zezwłoka. Dziś miała zaliczyć doktora w celu uzyskania elcztery.
Koleżanka Pisarka pozostaje uziemiona w lecznicy. Żółte barwy jej nie opuszczają zasadniczo, ale przynajmniej zdiagnozowana jest częściowo. Co odsunęło hipotezy najczarniejsze, stwarzając tym nieco lepsze warunki psychiczne do powracania do barw właściwych. Linia nam się momentami grzeje, gdy zabieramy się za szczegóły programowo -sprzętowe, które mają służyć temu, by przywrócić do życia blog Koleżanki Pisarki.
A poza tym, nic na działkach się nie dzieje. Oprócz tego, że zawzięłam się, by dojść do końca pleców zanapoczetego sweterka. W czym usiłuje mi przeszkadzać Koteczek Areczek. Włóczka bowiem zapakowana jest w plastikową "jednorazówkę", która szeleści, podczas przewalania się w niej kłębków, co niepokoi Areczka. Wczoraj próbował atakować tę torbę łapką. Zabroniłam zdecydowanie. Po chwili usłyszałam "szam-szam" i nitka zwisała mi smętnie u druta, odgryziona przez Areczka błyskawicznie. Zemściła się menda, za brak zezwolenia na szeleputanie torbą.
W działalności dziewiarskiej przeszkadzała mi trochę literatura. Bo jak już zacznę coś czytać, to skończyć muszę. I resztę mogą chwilowo diabli brać (oczywiście z wyjątkiem stałych punktów harmonogramu, od których odstępstwa mogą być w granicach kwadransa może, do pół godziny, w wyjątkowych wypadkach).
Recenzji robić nie będę. Przeczytałam (możecie się chachać do woli) "Znaczy Kapitan", co oczywiście poskutkowało dalszą lekturą "dookoła", w internecie.
Oraz "Nie lubię kotów" - bardzo, bardzo dzisiejsze. I tylko taka refleksja: 5 postaci - 5 życiowych tragedii. Czy faktycznie, większość ludzkich życiorysów, to- w jakimś sensie- tragedie? Może lepiej się zbytnio nie rozglądać dokoła i nie wnikać....
Pędzę zaraz z psami, żeby łapnąć jeszcze trochę słońca. Wezmę lornetkę i polampię na autostradę. Szkoda, że mój fotoaparat, nie ma takich możliwości optycznych, jak to radzieckie ustrojstwo.
Tymczasem zerknęłam jeszcze, jak idą postępy na budowie. No cóż. Kobieta została sama i się miota, bo facet poleciał gdzieś się szlajać. Czyli - z braku surowca, budowa stoi.
(Luto nie, w żadnym wypadku! Masakra, same anomalie wkoło. Nawet starsze mocno panie szafiarkami zostają, w ucieczce przed alzhajmerem. Zgrozą wieje i powiewa. Co za szczęście, że nie mam plazmy, ani szkła nawet!)
Trochę zimy, trochę lata. Choć w zasadzie zimy nie, raczej takiej wrednej, jesiennej pluchy. Na przemian: jednego dnia leje, drugiego świeci i wieje. Co napadało -to wydmucha. Z tym, że wieje dość intensywnie.
Tak ostatnio jest, że jak wieje, to już wieje. Jak w kieleckim na moście. Bramkę od "zapłotka" przegina mi na drugą stronę. Właściwie, nie wiem, jakim prawem, bo niby wieje z zachodu, a bramka jest PN-PD. Ale wygina. I musiałam widłami podeprzeć, bo urwie.
Świerk, co to kiedyś za choinkę robił, a teraz jest już drzewem olbrzymim, chwieje się jak szalony, nie mogąc się zdecydować w którą stronę. Więc właściwie, to się nie chwieje, tylko trzęsie.
Słoneczko świeci, a termometr od wschodniej strony pokazuje 25 stopni. W kurtce robi się natychmiast za gorąco jak się człek rusza. Natomiast bez kurtki, nie da rady na tym wietrze. No i masz.
Ponoć tu i ówdzie już kwiecie jakieś wiosenne z ziemi wystaje. U mnie jeszcze nie -sprawdzałam przed chwilą właśnie, bo mam te przebiśniegi w dziwnym miejscu -wetknięte pod tuje i tego świerka choinkowego i nie dające się przeflancować w inne, bardziej reprezentacyjne.
Bergenie mi za to cudnie przezimowały, rozłożyły były piękne liście - zielone z bordo. Ale to już czas przeszły. Sąsiadki Zofii kury z kogutem zrobiły swoje skrobate porządki. Bergenie w zasadzie szlag trafił. Zarówno liście, jak i kawałki roślinek walają się w strzępach po rabatce. Jakimś świrem rabatkowo kwiatkowym nie jestem, ale jak je tam posadziłam, no to niech by były. Bergenie kwiecie maja niepozorne, ale sympatyczne i bardzo długo utrzymujące się w stanie nadobnym.
Tak sobie w ubiegłym roku kwitły. Potem się jakoś kłączowo rozmnożyły i nastawiałam się na więcej kwiecia w tym.
Tak, że mnie też szlag trafił, gdy kolejny dzień z rzędu zobaczyłam kolejne zniszczenia. Czemu dałam wyraz w niekontrolowany sposób, nazywając odpowiednio rzeczonego koguta. Sąsiadka niechcący prawdopodobnie słyszała. Dziś ze zdziwieniem odnotowuję brak kur u sąsiadki na wybiegu. I nie wiem, czy dwóch braci pijaczków odsypia jeszcze niedzielne świętowanie i nie zdążyło do tej pory kur wypuścić, czy może zajęły właściwe miejsce w łańcuchu pokarmowym. Ostatecznie - czasem bywa tak, że albo rybki, albo akwarium.
Właśnie wyjrzałam za okno, sprawdzić, jak tam wygląda sytuacja z kurami. No i niestety są. Ale na pocieszenie, zauważyłam ruch jakiś na choinkowym świerku: te jego drgawki wcale nie przeszkadzają parze synogarlic w pracach budowlanych. Jedna fruwa tam i z powrotem donosząc w dzióbku materiał, druga uwija się między gałązkami.
Właśnie dostawca budulca wyrusza po kolejną partię. Wiją to gniazdko dokładnie na wysokości mojego okna. Fajne towarzystwo się zapowiada. Lubię turkawki... Na lipie zwykle gnieżdżą się dzikie gołębie, ale tam na razie ruchu żadnego nie zauważyłam.
Dziś żadnych wieści na razie od korporacyjnego Dziecia. W piątek użebrała wyjście wcześniej z pracy i rzuciła zezwłok w pierze. Przeleżała tak sobotę i niedzielę, jojcząc w międzyczasie, że projekty jej się przeterminowują. W dodatku junkers wziął i zionął ogniem, skutkiem czego Dziecię zostało bez wody ciepłej dla spłukania schorowanego zezwłoka. Dziś miała zaliczyć doktora w celu uzyskania elcztery.
Koleżanka Pisarka pozostaje uziemiona w lecznicy. Żółte barwy jej nie opuszczają zasadniczo, ale przynajmniej zdiagnozowana jest częściowo. Co odsunęło hipotezy najczarniejsze, stwarzając tym nieco lepsze warunki psychiczne do powracania do barw właściwych. Linia nam się momentami grzeje, gdy zabieramy się za szczegóły programowo -sprzętowe, które mają służyć temu, by przywrócić do życia blog Koleżanki Pisarki.
A poza tym, nic na działkach się nie dzieje. Oprócz tego, że zawzięłam się, by dojść do końca pleców zanapoczetego sweterka. W czym usiłuje mi przeszkadzać Koteczek Areczek. Włóczka bowiem zapakowana jest w plastikową "jednorazówkę", która szeleści, podczas przewalania się w niej kłębków, co niepokoi Areczka. Wczoraj próbował atakować tę torbę łapką. Zabroniłam zdecydowanie. Po chwili usłyszałam "szam-szam" i nitka zwisała mi smętnie u druta, odgryziona przez Areczka błyskawicznie. Zemściła się menda, za brak zezwolenia na szeleputanie torbą.
W działalności dziewiarskiej przeszkadzała mi trochę literatura. Bo jak już zacznę coś czytać, to skończyć muszę. I resztę mogą chwilowo diabli brać (oczywiście z wyjątkiem stałych punktów harmonogramu, od których odstępstwa mogą być w granicach kwadransa może, do pół godziny, w wyjątkowych wypadkach).
Recenzji robić nie będę. Przeczytałam (możecie się chachać do woli) "Znaczy Kapitan", co oczywiście poskutkowało dalszą lekturą "dookoła", w internecie.
Oraz "Nie lubię kotów" - bardzo, bardzo dzisiejsze. I tylko taka refleksja: 5 postaci - 5 życiowych tragedii. Czy faktycznie, większość ludzkich życiorysów, to- w jakimś sensie- tragedie? Może lepiej się zbytnio nie rozglądać dokoła i nie wnikać....
Pędzę zaraz z psami, żeby łapnąć jeszcze trochę słońca. Wezmę lornetkę i polampię na autostradę. Szkoda, że mój fotoaparat, nie ma takich możliwości optycznych, jak to radzieckie ustrojstwo.
Tymczasem zerknęłam jeszcze, jak idą postępy na budowie. No cóż. Kobieta została sama i się miota, bo facet poleciał gdzieś się szlajać. Czyli - z braku surowca, budowa stoi.
czwartek, 18 lutego 2016
Jak w Wirginii
Wybaczcie, ale znów mi wezbrało. I muszę, bo pęknę, jak ropucha.
Na czym wyrosła potęga wujka Sama? Na niewolniczej pracy czarnych niewolników na plantacjach tytoniu i bawełny. Między innymi w Wirginii. Niewolnictwo u siebie znieśli szumnie -patrzcie jaką to jesteśmy przodująca demokracją. Za to kwitnie neoniewolnictwo uprawiane poza granicami.
Skąd mi to? No, bo Dziecko korporacyjne jest znów chore, albo w dalszym ciągu chore, albo permanentnie chore i chodzi do pracy. Teraz jest tak chore, że jestem zaniepokojona. Teoretycznie pracę by mogła wziąć do domu. Ale nie może. Bo pracować może jedynie na służbowym laptopie, bez laptopa nie ma pracy. A ten laptop od 4 prawie miesięcy ma uszkodzoną matrycę i do tej pory wielka korpo, mająca oddziały na całym świecie nie miała sił i środków, żeby go naprawić, lub wymienić na inny. Podłącza się do zewnętrznego monitora i jest git.
Więc czemu nie idzie na zwolnienie? No właśnie. Tu jest jeden z objawów neoniewolnictwa. Otóż korpo wymyśliła sobie wewnętrzny regulamin, zgodnie z którym, jeżeli tim przekroczy limit 10% zwolnień jest karany finansowo. Ludzie lubią pieniądze, więc zapierniczają. Sami latają chorzy do pracy i wilkiem patrzą na tych, którzy biorą elcztery. Taki z elcztery jest czarną owcą działąjącą na szkodę zespołu. Odpowiedzialność jest zbiorowa. Gdzie to było o zbiorowej odpowiedzialności?...
I jeszcze takie takie pytanko mi się rodzi: czy zaoceaniczna firma, mająca oddziały w naszym , jakże cudnym, kraiku, jest tworem exterytorialnym i nie podlega naszemu prawu i naszym przepisom? Rodzimy sklepikarz może dostać ciężką grzywnę, jeżeli w któreś z tych świąt wymienionych w kalendarzu na czerwono, w które obowiązuje zakaz permanentny wszelkiej działalności z wyjątkiem stacji benzynowych i aptek dyżurnych, postawi za lada najętą pracownicę, zamiast stanąć sam. Natomiast w takiej zaoceanicznej firmie zapiernicza się równo we wszystkich 3króli, BożeCiało i inne takie, których oni nie obchodzą. W zamian za to pracownik może sobie wziąć dzień wolny, z laski pana, w dowolnym terminie, o ile pomysł pracownika nie koliduje z zamysłem firmy. Konsekwencji jednak brak, bo nie ma wolnego w ich święta :konstytucji, czy pieczonego indyka. Ciekawe, jak w tym kontekście wygląda działalność naszych firm poza granicami. Czy aż tak nasz idiotyzm rządowy i państwowy jest wielki, że wujaszkowi nie podskakujemy, może wreszcie doceni naszą spolegliwość i w końcu zniesie te wizy?
A Dziecko w tej pracy nie trzaska w klawiaturę, tylko kłapie paszczą. Wczoraj to kłapanie przychodziło jej z takim trudem, że mówiła do mnie szeptem. Ciekawe jak pokłapie tym zdartym gardłem dzisiaj, ku chwale wuja Sama...
A teraz idę precz, bo przez wujka Sama, jeszcze mi się psy pochorują - Czarna chodzi już ode mnie do drzwi i patrzy mi znacząco w oczy (Co znaczy - rusz się wreszcie, idiotko, bo pęknę. Jak myślisz, że poranny "zapłotek" załatwia sprawę, to się mylisz.)
Wybaczcie, że znowu.... A miało być nie-politycznie i nie-gospodarczo. Od tego jest Janek...
Na czym wyrosła potęga wujka Sama? Na niewolniczej pracy czarnych niewolników na plantacjach tytoniu i bawełny. Między innymi w Wirginii. Niewolnictwo u siebie znieśli szumnie -patrzcie jaką to jesteśmy przodująca demokracją. Za to kwitnie neoniewolnictwo uprawiane poza granicami.
Skąd mi to? No, bo Dziecko korporacyjne jest znów chore, albo w dalszym ciągu chore, albo permanentnie chore i chodzi do pracy. Teraz jest tak chore, że jestem zaniepokojona. Teoretycznie pracę by mogła wziąć do domu. Ale nie może. Bo pracować może jedynie na służbowym laptopie, bez laptopa nie ma pracy. A ten laptop od 4 prawie miesięcy ma uszkodzoną matrycę i do tej pory wielka korpo, mająca oddziały na całym świecie nie miała sił i środków, żeby go naprawić, lub wymienić na inny. Podłącza się do zewnętrznego monitora i jest git.
Więc czemu nie idzie na zwolnienie? No właśnie. Tu jest jeden z objawów neoniewolnictwa. Otóż korpo wymyśliła sobie wewnętrzny regulamin, zgodnie z którym, jeżeli tim przekroczy limit 10% zwolnień jest karany finansowo. Ludzie lubią pieniądze, więc zapierniczają. Sami latają chorzy do pracy i wilkiem patrzą na tych, którzy biorą elcztery. Taki z elcztery jest czarną owcą działąjącą na szkodę zespołu. Odpowiedzialność jest zbiorowa. Gdzie to było o zbiorowej odpowiedzialności?...
I jeszcze takie takie pytanko mi się rodzi: czy zaoceaniczna firma, mająca oddziały w naszym , jakże cudnym, kraiku, jest tworem exterytorialnym i nie podlega naszemu prawu i naszym przepisom? Rodzimy sklepikarz może dostać ciężką grzywnę, jeżeli w któreś z tych świąt wymienionych w kalendarzu na czerwono, w które obowiązuje zakaz permanentny wszelkiej działalności z wyjątkiem stacji benzynowych i aptek dyżurnych, postawi za lada najętą pracownicę, zamiast stanąć sam. Natomiast w takiej zaoceanicznej firmie zapiernicza się równo we wszystkich 3króli, BożeCiało i inne takie, których oni nie obchodzą. W zamian za to pracownik może sobie wziąć dzień wolny, z laski pana, w dowolnym terminie, o ile pomysł pracownika nie koliduje z zamysłem firmy. Konsekwencji jednak brak, bo nie ma wolnego w ich święta :konstytucji, czy pieczonego indyka. Ciekawe, jak w tym kontekście wygląda działalność naszych firm poza granicami. Czy aż tak nasz idiotyzm rządowy i państwowy jest wielki, że wujaszkowi nie podskakujemy, może wreszcie doceni naszą spolegliwość i w końcu zniesie te wizy?
A Dziecko w tej pracy nie trzaska w klawiaturę, tylko kłapie paszczą. Wczoraj to kłapanie przychodziło jej z takim trudem, że mówiła do mnie szeptem. Ciekawe jak pokłapie tym zdartym gardłem dzisiaj, ku chwale wuja Sama...
A teraz idę precz, bo przez wujka Sama, jeszcze mi się psy pochorują - Czarna chodzi już ode mnie do drzwi i patrzy mi znacząco w oczy (Co znaczy - rusz się wreszcie, idiotko, bo pęknę. Jak myślisz, że poranny "zapłotek" załatwia sprawę, to się mylisz.)
Wybaczcie, że znowu.... A miało być nie-politycznie i nie-gospodarczo. Od tego jest Janek...
środa, 17 lutego 2016
Mysz jest dead
i ja prawie też.
Ale mysz padła stanowczo i ewidentnie. (Ja jeszcze nie) Już od jakiegoś czasu zdradzała objawy niewydolności, ale udawało mi się ją ożywić. Aż w końcu reanimacje stały się zbyt częste - siedząc przy komputerze głównie reanimowałam mysz. No to dałam jej spokój. I odkopałam starą, pieczołowicie zapakowaną w pudełeczko po tej nowej, co właśnie padła. Pamiętałam, że przyczyna zrezygnowania z niej była potworna bateriożerność. Nie pamiętałam, niestety, gorszej przypadłości tej "starej" - ona jest jakaś "lustrzana"! Jak chcę kursor w lewo - to muszę ręką w prawo, jak w górę - to w dół. Już mnie od tych przeciwstawnych ruchów ramię rozbolało. Nie rozumiem, co to za idea. Choć, wydaje mi się, że kiedyś spadła i po tym jej się tak poprzestawiało. Trudno, może w końcu w najbliższych dniach znajdę się w metropolii, zwłaszcza, że tematy do załatwienia narastają, to kupię. Może nawet uda mi się bez sznurka. Tylko...nie wiem, gdzie teraz w metropolii kupuje się akcesoria komputerowe, bo mój ulubiony sklep już nie istnieje.
Ja też, przez cały dzisiejszy dzień, byłam na padnięciu. Prawdopodobnie, z wiekiem, bardziej reaguje się na pogodowe fanaberie. Moje permanentnie niskie ciśnienie własne, w zetknięciu z niskim ciśnieniem atmosferycznym daje takie samopoczucie. Obawiałam się, że jak usiądę, to już nie wstanę, więc wymyślałam sobie zajęcia, żeby być w ruchu. I w dodatku na powietrzu, choć to dzisiaj wymagało dużego samozaparcia. Najtrudniej zebrać się w qpę, żeby wyjść. Potem już jakoś.. Zwierzęta dbają o mnie i zapewniają mi niezbędny ruch. A to Księżniczka odczuwa potrzebę wyjścia raz za razem. A to Wandzia znowu zrobiła sajgon i muszę tańczyć z widłami.
Wandzi to wcale nie przeszkadzają te listwy. Najpierw częściowo wyjadła, a częściowo przeznaczyła na posłanie jedną kostkę, tu gdzie widać gołą ścianę. Wykonując to ocieplenie użyłam kostek słomy pszenicznej - zdobycznych - jedynie z tego powodu, że musiałam to zrobić sama. Pszeniczne były dużo lżejsze od owsianych i łatwiej było mi rękoma wepchnąć taką kostkę dużo wyżej mojej głowy. Te zniszczenia, które tu widać naprawiłam i uzupełniłam ścianę kostkami owsianymi, bo już tylko takie mi zostały. No, ale pszeniczna znalazła się niżej. Wczoraj przychodzę, a Wandalek stoi sobie w słomie po pachy. Więc Wandalek na sznurek i taniec z widłami. Przecież to jeszcze nie wiosna, a ona za chwilę będzie tak wysoko, że wierzchem przez ścianki boksu przejdzie!
Dzisiaj, w ramach oddychania świeżym powietrzem, poszłam zobaczyć, co tam słychać i widać na salonach, bo przewidywałam braki siana i konieczność napchania siatek. Ale nie przewidywałam, że Wandal wyciągnie następną kostkę. Powtórka z tańca z widłami. I złośliwie, zepchnęłam jej z góry wiązkę owsianki. Ciekawe co na to powie, bo jak dotąd - owsianka jest be - nie ruszamy, nie skubamy, ogólnie -fuj (A taka miała być wspaniała i wielozadaniowa ta owsiana - kolejny dowód na "nie wierz chłopu")
Założenie "nie siadania", kończący się właśnie zapas chleba w domu oraz ostatnie dyskusje na temat pieczenia chleba, skłoniły mnie do tego, żeby może jednak upiec. Mój piekarnik od pewnego, dłuższego czasu, piecze tylko na termoobiegu. Średnio wychodziło pieczenie chleba na termoobiegu, ale stwierdziłam, ze "raz kozie śmierć", jak wyjdzie zakalec, to najwyżej - sąsiadki kury się ucieszą. Ale nie wyszedł, kury się obejdą. Dziwnym sposobem wzięłam wąskie keksówki, nie te co zwykle, i pewnie to ułatwiło mu dopieczenie się we wnątrzu.Dziwnym też sposobem znalazł się w cieście olej konopny. Nie wiem, jakie złe mnie podkusiło. Gnojstwo chyba, bo ten konopny wlazł w rękę, zaraz po otwarciu szafki. No, a konopny ma swój specyficzny smak i zapach. Na ciepło chleb wydawał się lekko gorzkawy, ale teraz, kiedy już wystygł, nie czuje się tego smaku.
Przesypując resztkę sklepowej mąki białej (bardzo białej, bo aż 450-tka) zauważyłam na torebce przepis na babkę piaskową. Przepis był prosty, bez cudów, więc postanowiłam wdrożyć. Żeby nie było monotonnie - zrobiłam babkę łaciatą, ze skórką pomarańczową w sobie. Sceptycznie trochę podchodziłam do tej mąki kartoflanej w cieście - nie lubię, nie stosuję - ale efekt jest dobry. Na torebce z mąki razowej, która poszła do chleba, był przepis na razowe ciasteczka. Który zlekceważyłam, bo takie ciasteczka razowe, to ja robię bez żadnego przepisu, wykonując ciasto jak na szarlottę, jedynie zamieniając mąkę białą na razową, albo część białej zastępując młyńskimi otrębami. (Otręby z młyna są zupełnie inne, niż te sklepowe: jest w nich trochę mąki białej, trochę razowej, trochę drobniutkich łusek i trochę całkiem grubych - spokojnie można z tego próbować upiec chleb. Niestety, w tym roku, po raz pierwszy, nie mam własnej mąki.A co za tym idzie - otrąb też nie. Po prostu, nie sialiśmy pszenicy. A widząc pszenicę sąsiadów i słysząc ich narzekania na choroby grzybowe, straciłam ochotę na kupowanie pszenicy w celu zrobienia sobie mąki. Za to mam mąkę wzbogacona fosforowodorem. Np. Albo cypermetryną.I jeszcze jakąś niewiadomą substancją, która na pewno jest do samej mąki dodawana, by przedłużyć jej trwałość.)
A poza tym w Księżniczce rodzą się jakieś mordercze instynkty. Wczoraj, z Księżniczki-Ciasteczkożercy, o mały włos, zamieniłaby się w Księżniczkę-Kurożercę. "Za płotek" bowiem dostała się jakaś głupia kura. Księżniczka wypuszczona"za płotek" usiłowała ją upolować. Dziwnie młodzieńczego wigoru nabrała, skutkiem czego część trawnika oraz pychol i broda Księżniczki były w białych piórach. Ostatecznie udało mi się Księżniczkę opanować. A głupią kurę, która wsadziła łeb w oczka siatki i udawała, że jej nie ma, złapać i przerzucić za siatkę. Przed chwilą jazgot straszny się podniósł u okna balkonowego prowadzącego do nikąd, który oznaczał obecność kota na ogrodzie. Po czym Księżniczka kazała się wyprowadzić. Prawie natychmiast uskuteczniła sprint zakończony w stodole jękiem. Prawdopodobnie był to jęk rozpaczy, z powodu iż kotu udało się zaliczyć zwyżki, dla niej nieosiągalne, np. drabinę. Tak więc pozostaje w dalszym ciągu jedynie Ciasteczkożercą.
Baran z Inpostu, który notorycznie wjeżdża autem na trawnik, podjeżdżając pod same schody przyniósł dziś zawiadomienie o terminie kolejnych potyczek. Co jakoś dziwnie przeczuwałam i patrzyłam tylko, kiedy się zjawi. Z wrażenia zapomniałam go ustawić odpowiednio.
Oraz Pisarka jest chora.
I właściwie tylko te dwie rzeczy są istotne. A reszta to takie tam bzdury...
PS. skąd ten fosforowodów wyjaśnię: Pszenicę nadającą się na mąkę produkują głównie rolnicy uprawiający zboża na dużych areałach. Przeważnie oni stosują zabiegi agrotechniczne, by ta pszenica spełniała wymagania stawiane pszenicy konsumpcyjnej, czyli miała odpowiednią zawartość glutenu, białka, wyrównanie, opadanie i odpowiednio niski poziom "zagrzybienia". W większości nie sprzedają jej zaraz po żniwach, kiedy ceny są uwłaczająco niskie, lecz przechowują w zbiornikach stalowych, tzw. BINach. I w tych BINach ziarno jest natychmiast atakowane przez wołka zbożowego, który cholera wie, skąd się tam bierze, mimo wcześniejszej dezynseksji. Ponieważ te paskudy potrafią zniszczyć ogromne ilości ziarna (jak wyczytałam jedna para wołków, wraz z potomstwem spłodzonym w ciągu 150 dni swego życia opiernicza swobodnie 6 ton), do binów wrzuca się takie granulki, które systematycznie wydzielają z siebie gaz trujący dziadostwo. I ten gaz to właśnie fosforowodór. Są też jakieś inne, równie przyjemne. Wołki można wytłuc także opryskując ziarno środkiem zawierającym cypermetrynę. Jak mówi instrukcja, nadaje się ono potem do spożycia przez ludzi i zwierzęta. I nawet nie podają karencji, czyli pewnie można jeść zaraz. A jak nieszkodliwa jest cypermetryna przekonali się np niektórzy koziarze, którzy stracili koźlęta już urodzone, albo jeszcze nieurodzone po tym jak ją zastosowali w kozich pomieszczeniach.
Ale mysz padła stanowczo i ewidentnie. (Ja jeszcze nie) Już od jakiegoś czasu zdradzała objawy niewydolności, ale udawało mi się ją ożywić. Aż w końcu reanimacje stały się zbyt częste - siedząc przy komputerze głównie reanimowałam mysz. No to dałam jej spokój. I odkopałam starą, pieczołowicie zapakowaną w pudełeczko po tej nowej, co właśnie padła. Pamiętałam, że przyczyna zrezygnowania z niej była potworna bateriożerność. Nie pamiętałam, niestety, gorszej przypadłości tej "starej" - ona jest jakaś "lustrzana"! Jak chcę kursor w lewo - to muszę ręką w prawo, jak w górę - to w dół. Już mnie od tych przeciwstawnych ruchów ramię rozbolało. Nie rozumiem, co to za idea. Choć, wydaje mi się, że kiedyś spadła i po tym jej się tak poprzestawiało. Trudno, może w końcu w najbliższych dniach znajdę się w metropolii, zwłaszcza, że tematy do załatwienia narastają, to kupię. Może nawet uda mi się bez sznurka. Tylko...nie wiem, gdzie teraz w metropolii kupuje się akcesoria komputerowe, bo mój ulubiony sklep już nie istnieje.
Ja też, przez cały dzisiejszy dzień, byłam na padnięciu. Prawdopodobnie, z wiekiem, bardziej reaguje się na pogodowe fanaberie. Moje permanentnie niskie ciśnienie własne, w zetknięciu z niskim ciśnieniem atmosferycznym daje takie samopoczucie. Obawiałam się, że jak usiądę, to już nie wstanę, więc wymyślałam sobie zajęcia, żeby być w ruchu. I w dodatku na powietrzu, choć to dzisiaj wymagało dużego samozaparcia. Najtrudniej zebrać się w qpę, żeby wyjść. Potem już jakoś.. Zwierzęta dbają o mnie i zapewniają mi niezbędny ruch. A to Księżniczka odczuwa potrzebę wyjścia raz za razem. A to Wandzia znowu zrobiła sajgon i muszę tańczyć z widłami.
Zawsze na zimę w ten sposób "ogacam" jedną ze ścian na kozich salonach. Tym razem kostki słomy zostały dociśnięte do ściany i zabezpieczone listwami.
Dzisiaj, w ramach oddychania świeżym powietrzem, poszłam zobaczyć, co tam słychać i widać na salonach, bo przewidywałam braki siana i konieczność napchania siatek. Ale nie przewidywałam, że Wandal wyciągnie następną kostkę. Powtórka z tańca z widłami. I złośliwie, zepchnęłam jej z góry wiązkę owsianki. Ciekawe co na to powie, bo jak dotąd - owsianka jest be - nie ruszamy, nie skubamy, ogólnie -fuj (A taka miała być wspaniała i wielozadaniowa ta owsiana - kolejny dowód na "nie wierz chłopu")
Założenie "nie siadania", kończący się właśnie zapas chleba w domu oraz ostatnie dyskusje na temat pieczenia chleba, skłoniły mnie do tego, żeby może jednak upiec. Mój piekarnik od pewnego, dłuższego czasu, piecze tylko na termoobiegu. Średnio wychodziło pieczenie chleba na termoobiegu, ale stwierdziłam, ze "raz kozie śmierć", jak wyjdzie zakalec, to najwyżej - sąsiadki kury się ucieszą. Ale nie wyszedł, kury się obejdą. Dziwnym sposobem wzięłam wąskie keksówki, nie te co zwykle, i pewnie to ułatwiło mu dopieczenie się we wnątrzu.Dziwnym też sposobem znalazł się w cieście olej konopny. Nie wiem, jakie złe mnie podkusiło. Gnojstwo chyba, bo ten konopny wlazł w rękę, zaraz po otwarciu szafki. No, a konopny ma swój specyficzny smak i zapach. Na ciepło chleb wydawał się lekko gorzkawy, ale teraz, kiedy już wystygł, nie czuje się tego smaku.
Przesypując resztkę sklepowej mąki białej (bardzo białej, bo aż 450-tka) zauważyłam na torebce przepis na babkę piaskową. Przepis był prosty, bez cudów, więc postanowiłam wdrożyć. Żeby nie było monotonnie - zrobiłam babkę łaciatą, ze skórką pomarańczową w sobie. Sceptycznie trochę podchodziłam do tej mąki kartoflanej w cieście - nie lubię, nie stosuję - ale efekt jest dobry. Na torebce z mąki razowej, która poszła do chleba, był przepis na razowe ciasteczka. Który zlekceważyłam, bo takie ciasteczka razowe, to ja robię bez żadnego przepisu, wykonując ciasto jak na szarlottę, jedynie zamieniając mąkę białą na razową, albo część białej zastępując młyńskimi otrębami. (Otręby z młyna są zupełnie inne, niż te sklepowe: jest w nich trochę mąki białej, trochę razowej, trochę drobniutkich łusek i trochę całkiem grubych - spokojnie można z tego próbować upiec chleb. Niestety, w tym roku, po raz pierwszy, nie mam własnej mąki.A co za tym idzie - otrąb też nie. Po prostu, nie sialiśmy pszenicy. A widząc pszenicę sąsiadów i słysząc ich narzekania na choroby grzybowe, straciłam ochotę na kupowanie pszenicy w celu zrobienia sobie mąki. Za to mam mąkę wzbogacona fosforowodorem. Np. Albo cypermetryną.I jeszcze jakąś niewiadomą substancją, która na pewno jest do samej mąki dodawana, by przedłużyć jej trwałość.)
A poza tym w Księżniczce rodzą się jakieś mordercze instynkty. Wczoraj, z Księżniczki-Ciasteczkożercy, o mały włos, zamieniłaby się w Księżniczkę-Kurożercę. "Za płotek" bowiem dostała się jakaś głupia kura. Księżniczka wypuszczona"za płotek" usiłowała ją upolować. Dziwnie młodzieńczego wigoru nabrała, skutkiem czego część trawnika oraz pychol i broda Księżniczki były w białych piórach. Ostatecznie udało mi się Księżniczkę opanować. A głupią kurę, która wsadziła łeb w oczka siatki i udawała, że jej nie ma, złapać i przerzucić za siatkę. Przed chwilą jazgot straszny się podniósł u okna balkonowego prowadzącego do nikąd, który oznaczał obecność kota na ogrodzie. Po czym Księżniczka kazała się wyprowadzić. Prawie natychmiast uskuteczniła sprint zakończony w stodole jękiem. Prawdopodobnie był to jęk rozpaczy, z powodu iż kotu udało się zaliczyć zwyżki, dla niej nieosiągalne, np. drabinę. Tak więc pozostaje w dalszym ciągu jedynie Ciasteczkożercą.
Baran z Inpostu, który notorycznie wjeżdża autem na trawnik, podjeżdżając pod same schody przyniósł dziś zawiadomienie o terminie kolejnych potyczek. Co jakoś dziwnie przeczuwałam i patrzyłam tylko, kiedy się zjawi. Z wrażenia zapomniałam go ustawić odpowiednio.
Oraz Pisarka jest chora.
I właściwie tylko te dwie rzeczy są istotne. A reszta to takie tam bzdury...
PS. skąd ten fosforowodów wyjaśnię: Pszenicę nadającą się na mąkę produkują głównie rolnicy uprawiający zboża na dużych areałach. Przeważnie oni stosują zabiegi agrotechniczne, by ta pszenica spełniała wymagania stawiane pszenicy konsumpcyjnej, czyli miała odpowiednią zawartość glutenu, białka, wyrównanie, opadanie i odpowiednio niski poziom "zagrzybienia". W większości nie sprzedają jej zaraz po żniwach, kiedy ceny są uwłaczająco niskie, lecz przechowują w zbiornikach stalowych, tzw. BINach. I w tych BINach ziarno jest natychmiast atakowane przez wołka zbożowego, który cholera wie, skąd się tam bierze, mimo wcześniejszej dezynseksji. Ponieważ te paskudy potrafią zniszczyć ogromne ilości ziarna (jak wyczytałam jedna para wołków, wraz z potomstwem spłodzonym w ciągu 150 dni swego życia opiernicza swobodnie 6 ton), do binów wrzuca się takie granulki, które systematycznie wydzielają z siebie gaz trujący dziadostwo. I ten gaz to właśnie fosforowodór. Są też jakieś inne, równie przyjemne. Wołki można wytłuc także opryskując ziarno środkiem zawierającym cypermetrynę. Jak mówi instrukcja, nadaje się ono potem do spożycia przez ludzi i zwierzęta. I nawet nie podają karencji, czyli pewnie można jeść zaraz. A jak nieszkodliwa jest cypermetryna przekonali się np niektórzy koziarze, którzy stracili koźlęta już urodzone, albo jeszcze nieurodzone po tym jak ją zastosowali w kozich pomieszczeniach.
wtorek, 16 lutego 2016
czy masz piec chlebowy
zapytywała mnie pewna pani, chwilę ładną temu z metropolii translokowana na wieś. I czy w nim umiesz rozpalić. I jak nie, to czy ma ci kto pokazać.Bo ja tu czytam, tam czytam, że ten ma, a tamten chce mieć koniecznie. A ty już na wsi kupę lat mieszkasz, no więc jak?
Otóż: piec chlebowy posiadam. Prawdziwy. Przetestowany wielokrotnie. Posiadam takowoż kuchnię węglową. Oraz wędzarnię. I to w dodatku wykoncypowaną tak, że obsługuje się ją nie wychodząc z domu.
Pieca chlebowego nie umiem obsługiwać. Jest to sztuka przekazywana z matki na córkę. I na ogół dotyczy jednego konkretnego pieca. (Choć, opanowawszy ten jeden, zapewne łatwiej jest opanować jakiś inny). Mnie tej sztuki nie miał kto nauczyć, ponieważ wychowałam się w mieście. Nie w bloku co prawda, lecz w domu z ooolbrzymim ogrodem. U Dziadków piec chlebowy istniał, ale jedynie z bardzo wczesnego dzieciństwa pamiętam pieczenie w nim chleba. Później Babcia wypiekała w nim świąteczne drożdżowe buły w ilościach zawrotnych. A jeszcze później służył do przechowywania blach do pieczenia ciasta.
Dzisiejszymi czasy piec chlebowy stał się masthewem dla rzesz wielkomieszczan, którzy zakupili chaty na wsi i uprawiają "powrót do korzeni", z pełnym selfmadem i samowystarczalnością. Co się często przeradza w sztukę dla sztuki. A dla mnie "sztuka dla sztuki" może istnieć w sztuce, a nie w codziennej codzienności. Codzienna codzienność ma być praktyczna, potraktowana tak, by stawała się jak najmniej upierdliwa i absorbująca niedogodnościami. Zwłaszcza tymi, które sami fundujemy sobie dla jakiejś idei.
Matka mojego Starszego jeszcze w tym piecu chleb piekła. Na stanie było wtedy w domu jakieś pięć osób plus dochodzący ludzie, do pomocy w pracach polowych. Piekła ten chleb raz na dwa tygodnie, w ilości na te dwa tygodnie wystarczającej.
Pytanie: kto dziś ma ochotę na jedzenie dwutygodniowego chleba. Nawet jeżeli ten piecowy nie czerstwieje tak szybko jak przemysłowy?
I dalej: rozpalony piec chlebowy prosi się o pełne wykorzystanie. Czyli należy po chlebie włożyć do niego jakąś drożdżowa bułę, a po tej bule ucierany placek np. I oczywiście wstawiać w te ogromne czeluście jedną bułę, czy jeden placek po prostu nie wypada. Tak więc trzeba by było, w czasie kiedy chleb wyrasta, zaczynić bułę. Jak buła siedzi w piecu - ukręcić ciasto. Uprzednio oczywiście przygotować odpowiednie drewno i w piecu napalić. Wypiec te wszystkie ciasta, po czym paść na ryj. Tylko: dla jakiej idei? Żeby było jak praojce? Dla "praojców" to miało sens praktyczny. A dzisiaj? Praktycznego sensu nie widzę żadnego. Praktycznie, to sobie upiekę chleb w piekarniku kuchenki gazowej ogrzewanym prądem lub w maszynie do chleba. Trudno, będzie mniej ekologicznie, bo zużyję trochę prądu. I trochę drożej, bo za ten prąd zapłacę, a patyki do rozpalenia w piecu miałabym darmo. (Oczywiście zakładając, że moja własna praca, fizyczna nawet, nie ma żadnej wartości)
Trudno uchacha, mówta, co chceta.
Niektóre takie tam są dla mnie takimi przedstawieniami pod publiczkę, albo życiem w nieustającym teatrze, czy "zabawą w wiejskość" albo "ekologiczność" albo "zdrowo się odżywiamy".
Bo np. takie latanie w białych giezłach, na bosaka, z włosem a la topielica. W białym gieźle można, owszem, w niedzielę w południe. I to tylko przez chwilę.Bo jak się tyłek w tym białym gieźle na trawie posadzi, to potem trzeba szukać środka do usuwania plam z trawy.A fryzura a la topielica jest bardzo niepraktyczna, a nawet niebezpieczna. Kocmołuchem nie jestem, ale na wsi, wykonując codzienne obowiązki, trudno latać w białym gieźle. Ubieram rano czyste portki. Jem śniadanko, piję kawkę, a potem idę do kotła. I okazuje się, że akurat nadeszła pora, żeby mu dymnice wyczyścić. Sadza, chcąc nie chcąc sobie poleci tu czy tam. Rękaw podciągnięty do łokcia, ale się ubrudzi. Potem tym rękawem przejedzie się po czyściutkich porteczkach. Ostatnio rozbierałam się z wierzchniej odzieży przed wejściem do mieszkania. A zaręczam, że czynności owe mam dość opanowane i wiem, od której strony się do tego zabrać, żeby było sprawnie i bezboleśnie. I pukam się w czoło, po jakie licho ciężkie ja te czyste porteczki rano ubierałam. Nie było to założyć wczorajszych, dosmolić je do końca, a czyste ubrać po wyczerpaniu harmonogramu?
Czy takie tam: nic nie wyrzucamy, wszystko recyklingujemy, apcykligujemy itd. Po czym ze starych dzinsków i kawałka firanki szyje się spódnicę. W dodatku byle tylko się to kupy trzymało, czyli szybko i bezboleśnie. No, rany julek! Prawdziwe dżinski można nosić 30 lat. I ja takie mam. Noszę 30 lat. Do upadłego je noszę. Tzn. jak mi trzasną na kolanach, co im po trzydziestu latach wolno, to obcinam i mam krótkie portki na dalszych parę lat. A potem wyrzucam, bo już mi wolno. Inne dżinski niż "prawdziwe" nie wymagają ani chwili dalszej uwagi w momencie, jak przestają być użyteczne jako dżinski. I szkoda im poświęcać czas na przerobienie ich na "nową" część garderoby, bardzo problematycznej jakości i urody.
Miałam "ciotkę" w hameryce, która prowadziła zakład krawiecki. Hołdowała zasadzie "nie wyrzucać". I nie wyrzucała ścinków materiałów pozostałych po skrojeniu strojów dla klientek. Wysyłała je następnie do "starego kraju" uszczęśliwiając ubogich krewnych. Tyle, że "ciotka" owa nie układała pewnie wykrojów na materiale, jak moja Mama, żeby było jak najekonomiczniej. I z owych "ścinków", bez wielkich cudów, Mama szyła potem dla nas sukieneczki. Bynajmniej nie paczłorkowe!
No, a apcyklingowanie plastikowych butelek po napojach w celu zamiany ich na piękne kwiatowe ogródeczki, palisady itp, tudzież zużytych opon w celach dekoratorskich lub architektonicznych uważam za karalne zaśmiecanie Planety połączone z karalnym bezguściem.
Czy jakieś tam na siłę eko albo jemy zdrowo. I przepisik na mięseczko. Zdrowe, bo nie smażone, nie pieczone, zero tłuszczu! Ale przepisik zaleca mięseczko umamlać przed dalszą obróbką w przyprawach. takich jak @delikat@ marki@knorr@ i @vegeta@. No, bez jaj! Samo zdrowie! Albo w środku zimy serek z rzodkieweczką. Mniam chemiczne! Albo wegetariańskie czy frutariańskie przepisy, bazujące głownie na egzotycznych owocach. Podczas, gdy starzy Chińczycy, już dawno powiedzieli, że należy jeść to, co wyrosło tam, gdzie żyjesz. I w odpowiedniej w dodatku porze, nie w szklarni na włóknie kokosowym podkarmiane rureczkami. A życie uczy (jeżeli jesteśmy dobrymi uczniami to nas czegoś nauczy), że starzy Chińczycy, także Indianie oraz Górale w wielu dziedzinach mieli rację.
Albo robienie z dzieciaka wariata i pakowanie mu do śniadaniówki pokrojonych marchewek i garści orzeszków arachidowych. Równie idiotyczne, jak dawanie dzieciakowi dwa złote, żeby sobie kupiło drożdżówkę, choć może nieco w innym aspekcie.
Podobno całe nasze życie to teatr. Ale nie róbmy z niego cyrku.
Tak więc, w piecu chlebowym nie rozpalę, bo kurtyna mogłaby nie zdążyć opaść zanim padłabym na ryj przed publiką...
Otóż: piec chlebowy posiadam. Prawdziwy. Przetestowany wielokrotnie. Posiadam takowoż kuchnię węglową. Oraz wędzarnię. I to w dodatku wykoncypowaną tak, że obsługuje się ją nie wychodząc z domu.
Pieca chlebowego nie umiem obsługiwać. Jest to sztuka przekazywana z matki na córkę. I na ogół dotyczy jednego konkretnego pieca. (Choć, opanowawszy ten jeden, zapewne łatwiej jest opanować jakiś inny). Mnie tej sztuki nie miał kto nauczyć, ponieważ wychowałam się w mieście. Nie w bloku co prawda, lecz w domu z ooolbrzymim ogrodem. U Dziadków piec chlebowy istniał, ale jedynie z bardzo wczesnego dzieciństwa pamiętam pieczenie w nim chleba. Później Babcia wypiekała w nim świąteczne drożdżowe buły w ilościach zawrotnych. A jeszcze później służył do przechowywania blach do pieczenia ciasta.
Dzisiejszymi czasy piec chlebowy stał się masthewem dla rzesz wielkomieszczan, którzy zakupili chaty na wsi i uprawiają "powrót do korzeni", z pełnym selfmadem i samowystarczalnością. Co się często przeradza w sztukę dla sztuki. A dla mnie "sztuka dla sztuki" może istnieć w sztuce, a nie w codziennej codzienności. Codzienna codzienność ma być praktyczna, potraktowana tak, by stawała się jak najmniej upierdliwa i absorbująca niedogodnościami. Zwłaszcza tymi, które sami fundujemy sobie dla jakiejś idei.
Matka mojego Starszego jeszcze w tym piecu chleb piekła. Na stanie było wtedy w domu jakieś pięć osób plus dochodzący ludzie, do pomocy w pracach polowych. Piekła ten chleb raz na dwa tygodnie, w ilości na te dwa tygodnie wystarczającej.
Pytanie: kto dziś ma ochotę na jedzenie dwutygodniowego chleba. Nawet jeżeli ten piecowy nie czerstwieje tak szybko jak przemysłowy?
I dalej: rozpalony piec chlebowy prosi się o pełne wykorzystanie. Czyli należy po chlebie włożyć do niego jakąś drożdżowa bułę, a po tej bule ucierany placek np. I oczywiście wstawiać w te ogromne czeluście jedną bułę, czy jeden placek po prostu nie wypada. Tak więc trzeba by było, w czasie kiedy chleb wyrasta, zaczynić bułę. Jak buła siedzi w piecu - ukręcić ciasto. Uprzednio oczywiście przygotować odpowiednie drewno i w piecu napalić. Wypiec te wszystkie ciasta, po czym paść na ryj. Tylko: dla jakiej idei? Żeby było jak praojce? Dla "praojców" to miało sens praktyczny. A dzisiaj? Praktycznego sensu nie widzę żadnego. Praktycznie, to sobie upiekę chleb w piekarniku kuchenki gazowej ogrzewanym prądem lub w maszynie do chleba. Trudno, będzie mniej ekologicznie, bo zużyję trochę prądu. I trochę drożej, bo za ten prąd zapłacę, a patyki do rozpalenia w piecu miałabym darmo. (Oczywiście zakładając, że moja własna praca, fizyczna nawet, nie ma żadnej wartości)
Trudno uchacha, mówta, co chceta.
Niektóre takie tam są dla mnie takimi przedstawieniami pod publiczkę, albo życiem w nieustającym teatrze, czy "zabawą w wiejskość" albo "ekologiczność" albo "zdrowo się odżywiamy".
Bo np. takie latanie w białych giezłach, na bosaka, z włosem a la topielica. W białym gieźle można, owszem, w niedzielę w południe. I to tylko przez chwilę.Bo jak się tyłek w tym białym gieźle na trawie posadzi, to potem trzeba szukać środka do usuwania plam z trawy.A fryzura a la topielica jest bardzo niepraktyczna, a nawet niebezpieczna. Kocmołuchem nie jestem, ale na wsi, wykonując codzienne obowiązki, trudno latać w białym gieźle. Ubieram rano czyste portki. Jem śniadanko, piję kawkę, a potem idę do kotła. I okazuje się, że akurat nadeszła pora, żeby mu dymnice wyczyścić. Sadza, chcąc nie chcąc sobie poleci tu czy tam. Rękaw podciągnięty do łokcia, ale się ubrudzi. Potem tym rękawem przejedzie się po czyściutkich porteczkach. Ostatnio rozbierałam się z wierzchniej odzieży przed wejściem do mieszkania. A zaręczam, że czynności owe mam dość opanowane i wiem, od której strony się do tego zabrać, żeby było sprawnie i bezboleśnie. I pukam się w czoło, po jakie licho ciężkie ja te czyste porteczki rano ubierałam. Nie było to założyć wczorajszych, dosmolić je do końca, a czyste ubrać po wyczerpaniu harmonogramu?
Czy takie tam: nic nie wyrzucamy, wszystko recyklingujemy, apcykligujemy itd. Po czym ze starych dzinsków i kawałka firanki szyje się spódnicę. W dodatku byle tylko się to kupy trzymało, czyli szybko i bezboleśnie. No, rany julek! Prawdziwe dżinski można nosić 30 lat. I ja takie mam. Noszę 30 lat. Do upadłego je noszę. Tzn. jak mi trzasną na kolanach, co im po trzydziestu latach wolno, to obcinam i mam krótkie portki na dalszych parę lat. A potem wyrzucam, bo już mi wolno. Inne dżinski niż "prawdziwe" nie wymagają ani chwili dalszej uwagi w momencie, jak przestają być użyteczne jako dżinski. I szkoda im poświęcać czas na przerobienie ich na "nową" część garderoby, bardzo problematycznej jakości i urody.
Miałam "ciotkę" w hameryce, która prowadziła zakład krawiecki. Hołdowała zasadzie "nie wyrzucać". I nie wyrzucała ścinków materiałów pozostałych po skrojeniu strojów dla klientek. Wysyłała je następnie do "starego kraju" uszczęśliwiając ubogich krewnych. Tyle, że "ciotka" owa nie układała pewnie wykrojów na materiale, jak moja Mama, żeby było jak najekonomiczniej. I z owych "ścinków", bez wielkich cudów, Mama szyła potem dla nas sukieneczki. Bynajmniej nie paczłorkowe!
No, a apcyklingowanie plastikowych butelek po napojach w celu zamiany ich na piękne kwiatowe ogródeczki, palisady itp, tudzież zużytych opon w celach dekoratorskich lub architektonicznych uważam za karalne zaśmiecanie Planety połączone z karalnym bezguściem.
Czy jakieś tam na siłę eko albo jemy zdrowo. I przepisik na mięseczko. Zdrowe, bo nie smażone, nie pieczone, zero tłuszczu! Ale przepisik zaleca mięseczko umamlać przed dalszą obróbką w przyprawach. takich jak @delikat@ marki@knorr@ i @vegeta@. No, bez jaj! Samo zdrowie! Albo w środku zimy serek z rzodkieweczką. Mniam chemiczne! Albo wegetariańskie czy frutariańskie przepisy, bazujące głownie na egzotycznych owocach. Podczas, gdy starzy Chińczycy, już dawno powiedzieli, że należy jeść to, co wyrosło tam, gdzie żyjesz. I w odpowiedniej w dodatku porze, nie w szklarni na włóknie kokosowym podkarmiane rureczkami. A życie uczy (jeżeli jesteśmy dobrymi uczniami to nas czegoś nauczy), że starzy Chińczycy, także Indianie oraz Górale w wielu dziedzinach mieli rację.
Albo robienie z dzieciaka wariata i pakowanie mu do śniadaniówki pokrojonych marchewek i garści orzeszków arachidowych. Równie idiotyczne, jak dawanie dzieciakowi dwa złote, żeby sobie kupiło drożdżówkę, choć może nieco w innym aspekcie.
Podobno całe nasze życie to teatr. Ale nie róbmy z niego cyrku.
Tak więc, w piecu chlebowym nie rozpalę, bo kurtyna mogłaby nie zdążyć opaść zanim padłabym na ryj przed publiką...
środa, 10 lutego 2016
do licha, wiosna!
Nienormalność otacza nas zewsząd.O nienormalności w polityce i życiu społecznym mówić nie chcę. W końcu jestem laikiem i moje odczucia i spostrzeżenia w tej materii są spostrzeżeniami prostego wieśniaka, w dodatku tego z "gorszego sortu".
Natomiast bardzo bezpośrednio dotyczy mnie (nie powiem, żeby tamto nie dotyczyło mnie bezpośrednio) nienormalność w przyrodzie. Najpierw była dłuuga jesień. No, niby kalendarzowo trwała, bo prawie do Świąt. Potem - niezdecydowanie, ale jednak - przyszła krótka zima z trochą mrozu i odrobinką śniegu. Potem śnieg zamienił się w deszcz, co i tak nie miało większego znaczenia, oprócz przeszkód organizacyjnych - ziemia, zamarznięta ciągle, nie przyjęła tej wody i ona sobie wzięła i spłynęła.
A teraz, od kilku dni, mamy regularna wiosnę. Dziś, o siódmej rano, termometr pokazywał równiutkie 10 stopni. Zamiast w lutym "podkuć buty" szukamy przejściowych kapot, bo w tych zimowych już nam za gorąco.Żeby nie było całkiem cudnie, tzn. śródziemnomorsko-wiosennie, to od kilku dni też duje, mniej lub bardziej wściekle, tym razem centralnie z południa. I wcale to nie jest halny, choć szkody zdrowotne czyni, jak halny.
W związku z nastała wiosną zabrałam się za kozie manikiury. Na co był ostatni już dzwonek. Mimo korytarza w obórce jakoś mi niewygodnie tam dokonywać tych zabiegów. Raz, że nie mam żadnego haka w odpowiedniej ścianie, a dwa - że oświetlenie niespecjalne. Kozie dawały nózie bez protestów, jedynie Wandal nieco podziwaczył, no, ale nie byłby Wandalem. W każdym razie poszło błyskawicznie, 12 odnóży w mniej niż godzinę. I nawet mi się gorąco przy tym nie zrobiło.
Po czym stwierdziłam, że bałagan się jakiś pod obórką zrobił i należy go uprzątnąć. Jak uprzątnęłam pod obórką, to reszta mi nie pasowała, więc obleciałam z grabio-miotłą połowę gumna. Potem jeszcze posprzątałam za płotkiem, co się tam psom zdarzyło zostawić. I miałam ochotę na więcej, ale zostawiłam sobie na kiedy indziej. Nie lubię takiej pory - nieadekwatna aura nakłada na nas przymus działań zewnętrznych. Już by coś pograbił, już by coś opielił, już by gdzieś przyciął i uprzątnął wiosennie. A to jeszcze nie czas i nie pora.
Wczoraj wzięłam psy za dom i poprzyglądałam się moim ogródkom. Niestety, kury sąsiadki ostro pracują. O ile funkiom to bardzo nie zaszkodzi, to bergenie jedna już wydrapały. No i szkodzą bardzo skalniakowi. Wiadomo, że te roślinki maja bardzo płytki system korzeniowy i wystarczy parę drapnięć kurzego pazura, żeby zrobić "porządek" ostateczny. Nie chcę się z sąsiadką wdawać w dyskusje, bo to i tak niczego nie zmieni. Musiałaby kury zamienić w rosół. I tak w połowie nie ma jej w domu, bo znalazła pracę opiekunki w KRK. Są tylko braciszkowie trunkowi, albo tez ich nie ma w większości. I co kto kurom zrobi. Zrobiłaby porządek błyskawiczny Czarna, ale nie chcę być świnia. Choć z drugiej strony - wolnoć Tomku...
Wybrałam się z aparatem na poszukiwanie cywilizacji. Od dawna mnie nęcą estetycznie czerwone mostki o łukowatym kształcie, które pojawiły się w krajobrazie. Z tym, że przez kawałek roku horyzont zamyka mi kukurydza. Dopiero po kukurydzianych żniwach, gdzieś od końca października zaczyna się ten horyzont otwierać i robi się wokół szerzej. I zrobił się widok na autostradę, która od kilku lat zawzięcie budują, co spowodowało parę zmian w krajobrazie - nie tylko w postaci tych mostków. Od dawna nie byłam w okolicach tej budowy, która zbliża się już do końca. No to chciałam okiem obiektywu sięgnąć, gdzie wzrok nie sięga. Wreszcie zrobiło się powietrze, jak kryształ, widoczność na dobre 10 km. Więc sięgłam.
Natomiast bardzo bezpośrednio dotyczy mnie (nie powiem, żeby tamto nie dotyczyło mnie bezpośrednio) nienormalność w przyrodzie. Najpierw była dłuuga jesień. No, niby kalendarzowo trwała, bo prawie do Świąt. Potem - niezdecydowanie, ale jednak - przyszła krótka zima z trochą mrozu i odrobinką śniegu. Potem śnieg zamienił się w deszcz, co i tak nie miało większego znaczenia, oprócz przeszkód organizacyjnych - ziemia, zamarznięta ciągle, nie przyjęła tej wody i ona sobie wzięła i spłynęła.
A teraz, od kilku dni, mamy regularna wiosnę. Dziś, o siódmej rano, termometr pokazywał równiutkie 10 stopni. Zamiast w lutym "podkuć buty" szukamy przejściowych kapot, bo w tych zimowych już nam za gorąco.Żeby nie było całkiem cudnie, tzn. śródziemnomorsko-wiosennie, to od kilku dni też duje, mniej lub bardziej wściekle, tym razem centralnie z południa. I wcale to nie jest halny, choć szkody zdrowotne czyni, jak halny.
W związku z nastała wiosną zabrałam się za kozie manikiury. Na co był ostatni już dzwonek. Mimo korytarza w obórce jakoś mi niewygodnie tam dokonywać tych zabiegów. Raz, że nie mam żadnego haka w odpowiedniej ścianie, a dwa - że oświetlenie niespecjalne. Kozie dawały nózie bez protestów, jedynie Wandal nieco podziwaczył, no, ale nie byłby Wandalem. W każdym razie poszło błyskawicznie, 12 odnóży w mniej niż godzinę. I nawet mi się gorąco przy tym nie zrobiło.
Po czym stwierdziłam, że bałagan się jakiś pod obórką zrobił i należy go uprzątnąć. Jak uprzątnęłam pod obórką, to reszta mi nie pasowała, więc obleciałam z grabio-miotłą połowę gumna. Potem jeszcze posprzątałam za płotkiem, co się tam psom zdarzyło zostawić. I miałam ochotę na więcej, ale zostawiłam sobie na kiedy indziej. Nie lubię takiej pory - nieadekwatna aura nakłada na nas przymus działań zewnętrznych. Już by coś pograbił, już by coś opielił, już by gdzieś przyciął i uprzątnął wiosennie. A to jeszcze nie czas i nie pora.
Wczoraj wzięłam psy za dom i poprzyglądałam się moim ogródkom. Niestety, kury sąsiadki ostro pracują. O ile funkiom to bardzo nie zaszkodzi, to bergenie jedna już wydrapały. No i szkodzą bardzo skalniakowi. Wiadomo, że te roślinki maja bardzo płytki system korzeniowy i wystarczy parę drapnięć kurzego pazura, żeby zrobić "porządek" ostateczny. Nie chcę się z sąsiadką wdawać w dyskusje, bo to i tak niczego nie zmieni. Musiałaby kury zamienić w rosół. I tak w połowie nie ma jej w domu, bo znalazła pracę opiekunki w KRK. Są tylko braciszkowie trunkowi, albo tez ich nie ma w większości. I co kto kurom zrobi. Zrobiłaby porządek błyskawiczny Czarna, ale nie chcę być świnia. Choć z drugiej strony - wolnoć Tomku...
Wybrałam się z aparatem na poszukiwanie cywilizacji. Od dawna mnie nęcą estetycznie czerwone mostki o łukowatym kształcie, które pojawiły się w krajobrazie. Z tym, że przez kawałek roku horyzont zamyka mi kukurydza. Dopiero po kukurydzianych żniwach, gdzieś od końca października zaczyna się ten horyzont otwierać i robi się wokół szerzej. I zrobił się widok na autostradę, która od kilku lat zawzięcie budują, co spowodowało parę zmian w krajobrazie - nie tylko w postaci tych mostków. Od dawna nie byłam w okolicach tej budowy, która zbliża się już do końca. No to chciałam okiem obiektywu sięgnąć, gdzie wzrok nie sięga. Wreszcie zrobiło się powietrze, jak kryształ, widoczność na dobre 10 km. Więc sięgłam.
O, tak sobie leci,ta autostrada. A najlepsze na tym zdjęciu jest to, że tam dalej, na horyzoncie jest LAS. Niektórzy ludzie mają LAS....
Jeden z tych czerwonych mosteczków. To się nazywa @węzeł@Przeworsk@.
Mosteczek numer dwa. Na bliższym planie @rogata@kapliczka@, która jest w herbie mojej wioseczki. I widzę, że jakiś idiota pomalował jej tę koronę na żółto. Ta, południowa, część wsi to wzgórza morenowe. Trochę tu garbato, w przeciwieństwie do części północnej, za linią kolejową, która leży na dnie moreny i jest płaska jak stół. Jak widać, jeden z tych wzgórków zasłonił połowę kapliczki.
Za kolejnym pagórkiem, oko obiektywu wyszukało jeszcze jeden czerwony mosteczek, którego wcześniej nie widziałam. Tam na horyzoncie jest moja powiatowo-gminna mieścina.
Jeszcze jeden przejaw cywilizacji - wiatraki. To już w kier. pd-zach, czyli całkiem przeciwnym. I te wiatraki są na prawdę bardzo daleko. Rzadko je tak wyraźnie widać.
Inni mają las w zasięgu dłoni. A ja mam te brzózki wymieszane z orzechami włoskimi, pod którymi sobie mogę pospacerować z psami. Nawet grzyby tam rosną, ale zbierać nie wypada, bo właściciel na nie liczy. Ja tylko czasem upoluje aparatem jakiegoś pięknego muchomorka w kropeczki.
Poza tym panuje niechciejstwo i trudno pozbierać gnaty do kupy z rana. Starszy, z powodu tych pogodowych zawirowań, leży dętką bladą i bezsilną od dwóch dni. Sił mu starcza jedynie na przeżywanie wydarzeń politycznych i to z typu tych, kogo przymknęli za przekręty i za jakie. Ponieważ mnie to nie interesuje w ogóle, tematów wspólnych nie mamy. I cześć pieśni....
piątek, 5 lutego 2016
czwartek
Tłusty. Niby...
Poszłam po rozum do głowy, albo raczej puknęłam się tylnom łabom w środek czółka i odstąpiłam od wcześniej zamierzonego zamiaru wysmażania czegokolwiek tłustoczwartkowego.
W zamian wysmażę tego posta...
Wczoraj byłam prawie padłem. Ale musiałam zaliczyć miasteczko. Bo:
-umówiłam się z przemiłymi paniami z Ulubionej (jedynej zresztą. Prawie.) Pasmanterii w kwestii guzików i drutów, co miały mi zamówić
-Dziecko Krakowskie (już nie piszę - Miastowe, bo teraz miastowe są oba dziecka) zapragnęło mieć imbryczek z Bolesławca ominąwszy cenę zagranicznoturystyczną ze Sławkowskiej.
- Ciota wymagała dostawy wiktuałów.
Do pasmanterii zabrałam kurtkę, w której miały być wymieniane guziki. I to był najlepszy pomysł. Pani chwile polatała po półkach, wyszukała tych guzików różnych z 6, następnie drogą układania na kurtce zostały wybrane i zakupione najwłaściwsze.(Nadmienię tylko, że chodzi o kurtkę, która dostałam w spadku po Dziecku. Kurtka jest z topsikreta i dziwię się bardzo, jak szanująca się firma mogła wyposażyć ją w takie okropne guziki. No, w każdym razie, ja jej z tymi guzikami do ludzi nie ubiorę. Tak, że na razie wisi. I czeka na lepsze czasy, kiedy dojrzeję do umartwiania się - tam jest 16 guzików do wymiany! I niestety, żadne hop siup na leniwca sprawy nie załatwi. Jedynie staranne szycie, jeżeli nie mają się urywać co chwila i gubić w dodatku)
Poszłam po rozum do głowy, albo raczej puknęłam się tylnom łabom w środek czółka i odstąpiłam od wcześniej zamierzonego zamiaru wysmażania czegokolwiek tłustoczwartkowego.
W zamian wysmażę tego posta...
Wczoraj byłam prawie padłem. Ale musiałam zaliczyć miasteczko. Bo:
-umówiłam się z przemiłymi paniami z Ulubionej (jedynej zresztą. Prawie.) Pasmanterii w kwestii guzików i drutów, co miały mi zamówić
-Dziecko Krakowskie (już nie piszę - Miastowe, bo teraz miastowe są oba dziecka) zapragnęło mieć imbryczek z Bolesławca ominąwszy cenę zagranicznoturystyczną ze Sławkowskiej.
- Ciota wymagała dostawy wiktuałów.
Do pasmanterii zabrałam kurtkę, w której miały być wymieniane guziki. I to był najlepszy pomysł. Pani chwile polatała po półkach, wyszukała tych guzików różnych z 6, następnie drogą układania na kurtce zostały wybrane i zakupione najwłaściwsze.(Nadmienię tylko, że chodzi o kurtkę, która dostałam w spadku po Dziecku. Kurtka jest z topsikreta i dziwię się bardzo, jak szanująca się firma mogła wyposażyć ją w takie okropne guziki. No, w każdym razie, ja jej z tymi guzikami do ludzi nie ubiorę. Tak, że na razie wisi. I czeka na lepsze czasy, kiedy dojrzeję do umartwiania się - tam jest 16 guzików do wymiany! I niestety, żadne hop siup na leniwca sprawy nie załatwi. Jedynie staranne szycie, jeżeli nie mają się urywać co chwila i gubić w dodatku)
Nie dość, że błyszczące, to jeszcze jakieś grafitowo-szare. Brrr.....
Imbryczek nabyłam.
Cena była mocno konkurencyjna w stosunku do Sławkowskiej. To nabyłam jeszcze miseczkę, na coś drobnego do herbaty przegryzienia. I zrobiłam zdjęcie na chybcika, żeby Dziecku posłać.
Potem jeszcze zakupy dla Cioty. Zawiozłam jej też kilka gołąbków, odjąwszy Starszemu od ust (Tym razem w kapuście włoskiej - ryżowo-jęczmienne. Poprzednio zrobiłam w pekińskiej i to był błąd - rozłaziło się to-to cudownie, taka ryżowo-kapuściana ciaparyga się zrobiła, a kapustą można było się udławić, tak "łykowata" się okazała po ugotowaniu. Kolejna wpadka z internetowymi przepisami. Profilaktycznie nie zauważyłam pustej węglarki koło kuchni, bo nie byłam w stanie taszczyć wiader z węglem z piwnicy. Może się "Beret" nawinie, to przyniesie.
A potem już mi się nie udało nie zauważyć, że kozy nie mają siana i że wygasło w piecu. U-ha-ha.
Polazłam do tego siana z gołymi ręcami, bo przekonanie miałam dziwne, że robocze rękawiczki mam u kóz. Niestety - nie miałam. Nie lubię upychać siana do siatek "gołymi ręcami" - mam bardzo suchą skórę dłoni, która jest jak bibułka, nawet przy upychaniu tego siana są zawsze jakieś straty. Ale, że poszukiwanie rękawiczek wymagało dodatkowego wydatkowania energii, której zasoby miałam wczoraj marnieńkie, więc upchałam to siano bez.
A dziś od rana próbowałam zaradzić brakom energetycznym i poprzebywać nieco na powietrzu. Sam spacer z psami nie wystarczył, bo Księżniczka była mocno niechętna jakoś i ciągnęła do domu. Wypuściłam na trochę Stefana, coby pohasał korzystając z tej idiotycznej wiosny. I zaraz tego pożałowałam, bo Stefan hasnął sobie jakby nadmiernie, pośliznął się i wyciął orła pod obórką, na betonowej płycie. Potem stał jakoś niezdecydowanie na tych swoich tylnych cybuchach, więc go upchnęłam na powrót do boksu. Obmacałam, co pozwolił i nie stwierdziwszy uszkodzeń- polazłam. Naostrzyć sekator w celu nacięcia wierzbowych gałęzi. Bo dawno już nie miały, przez tę zimę, co to chwilę była..
Nacięłam, dość grubych. Zapodałam po jednej i wróciłam do domu.I zaczęłam się zmuszać do twórczości, która już zaplanowana była od kilku dni, obmyślana w szczegółach. Tylko działać. Nawet substraty już nagotowane walały się po mieszkaniu. Jak w końcu przyszło co do czego, to okazało się, że pierwotne założenia były takie se i muszą zostać skorygowane. Korekta dotyczyła substratów i technologii wykonania.
Miało być wykonane totalnie na leniwca, bezszwowo, z użyciem takera. Niestety, taker odmówił współpracy. Zdaje się, że tym razem definitywnie. Raz go Dziecko reanimowało, ale teraz Dziecka nie ma, ja się na reanimacji nie znam, a jak poczekam do przyjazdu, to mogę już pomysłu nie zrealizować, bo mi przejdzie. Więc musiało być szwowo, przy użyciu maszyny do szycia.
Ostateczny efekt jest taki:
Jak by tak ktoś-coś miał naprzeciwko, to od razu nadmieniam, że nie jest to żadna pufa salonowa, a jedynie podnóżek. Dla ulżenia nóżkom, jak zasiadam w fotelu, bo tak mi jakoś lepiej, jak końcówki są trochę wyżej niż na glebie. Starałam się to zrobić w miarę równo i estetycznie. Niestety, nić do guzików musiała być przeciągana wielką igłą od dołu i ucelowanie w zamierzony punkt było mocno problematyczne. Jakoś się udało, mniej więcej.
Pierwsza wypróbowała Klementyna. I pies jej mordę lizał...
Macie tak? Żeby kotu pies mordę lizał? Czarna robi to namiętnie. A koty nie mają nic naprzeciwko.
Tośka też. Ja już chyba nawet wiem, jak ten podnóżek będzie za parę dni wyglądał. Jak się domyślacie zapewne, jest obciągnięty sztruksem. Na szczęście bawełnianym, więc będzie odporniejszy na szczotkowanie. Wstępnie zamierzałam do obciągnięcia wykorzystać sweter, którego nie używam. Ale zobaczyłam oczyma duszy pazury na tym swetrze i zrezygnowałam z pomysłu natychmiast. Poza tym, sweter, po bliższych oględzinach okazał się wełniany. A skoro tyle prań w automacie przetrwał bez szwanku, to znaczy, że wełna jakaś porządna na nim i szkoda jej kotom w pazury oddawać.
No, tak. Zdaje się, że zrobiłam kotom fajne miejsce do wylegiwania się. Właściwie, to mogłam użyć tej skrzynki po butelkach jako podnóżka bez cudów żadnych. Ale chodziło mi o to, żeby nie drapać nią lakieru na parkiecie. No i masz. To znaczy - nie masz. Bo jest rzeczą powszechnie wiadomą, że jak kot śpi, to ma spać, gdzie się położył .Właśnie Klementyna śpi sobie na moim podnóżku jak zabita - pogłaskana, nawet uchem nie strzepnęła. I co? Przecież nie zrzucę takiego zaspanego kota, żeby swoje kopytka tam wyciągnąć. Poumartwiam się jeszcze chwilę i pójdę przyjąć pozycje horyzontalną. Przesunąwszy uprzednio Księżniczkę, która chrapie melodyjnie, na drugą połowę łóżka. Psa jakoś można, Pies to pies.
Przyszedł Kotełeczek Arełeczek i dałam mu troszkę chrupek. Najciszej, jak potrafiłam. Tajniacko absolutnie. I już nie muszę zrzucać Klementyny z podnóżka. Zrzuciłam ją natomiast z komody, na której konsumuje Arełeczek, bo by wyżarła, odgoniwszy go uprzednio od miski. Zresztą, ona nawet nie odgania. Po prostu podchodzi, przycupnie sobie obok i Arełeczek, jako dżentelmen ustępuje jej miejsca. A Klementyna jest z tych, co to zeżarłaby konia z kopytami i zapytała, czemu taki malutki był. Poza tym, zawsze najbardziej nęci ją to, co w cudzej misce. Nawet, jeżeli jest to dokładnie to samo, co we własnej.
A tak, na marginesie całkiem, to przerzuciłam się na coś takiego:
Oczywiście mam na myśli to długie, częściowo białe. Nie te miedziane garnki.
A propos miedzianych garnków - to to z tyłu to jest właśnie "nocnik". Tak na prawdę, to takie naczynia służyły chyba do wynoszenia popiołu z kominka. U mnie służy za skład krawieckich prepitetów -szpilki na poduszce, miarka, nożyczki do nitek. No i te królicze pomponiki się tam znalazły, a potem zostały odkryte przez którąś kotę i potraktowane jako mysz.
Zmiana została wymuszona częściowo przez obsadę granicy szengen. Międzynarodową (obsadę, oczywiście). Tak, że nie bardzo wiadomo, komu w łapę dać i czy w ogóle biorą. Tak, że dostawy zrobiły się niesystematyczne, zaopatrzenie niepewne, a w dodatku jakieś śmierdziele straszne się pojawiły. Wobec powyższego postanowiłam się uniezależnić od sytuacji politycznej. Jak zwykle zresztą.... Tylko mi nie marudźcie. Czytać umiem, swoje wiem. Jak dojrzeję do rzucenia całkiem, to rzucę. Na razie mam zbyt nieciekawe doświadczenia z poprzedniego, siedmioletniego okresu niepalenia.
Klementyna zszamała resztkę Arkowych chrupek i ułożyła się z powrotem na moim podnóżku.Nie zdążyłam wykorzystać okazji, kiedy szamała, więc pójdę zalegać, bo końcówki dolne protestują.
Aha, jeszcze Wam powiem, że dzisiaj ja strzeliłam focha. To znaczy, niby nie strzelałam, ale wzięłam się bezfochowo obraziłam. Starszy polazł przed południem na dół, coś tam przy piecu podudrał i przylazł, marudząc, że ja wszystko robię na odpierdol, bo dymnice były zatkane, tak, że szczotka nie weszła. Ponieważ czyszczę te dymnice systematycznie, nie stwierdziłam nigdy takiego zatkania, żeby szczotka nie weszła. Jedynie problem jest, w co się tę szczotkę pcha, bo bez poświecenia czymsik, trudno w dymnice ucelować. W każdym razie olałam temat pod hasłem: "nie umiem - nie robię" i miałam św. spokój do wieczora.
No, a jakby tak komu się przypomniało, z jakiegoś powodu przysłowie "starość - nie radość, młodość - nie wieczność" to ja polecam, zguglajcie sobie takiego bloga @advanced@style@. Polecam serdecznie. Z powodów wielu....
poniedziałek, 1 lutego 2016
Tornado, czy co?
Nie śledzę ostatnio informacji żadnych. Jak debil się odcięłam od świata zewnętrznego polityczno - gospodarczo i td -newsowego. Tym samym od informacji pogodowych ogólnych (Bo jak chodzi o szczególne to sobie czasem prognozę sprawdzam na którymś z serwisów pogodowych. Jeżeli mi ta wiedza do jakiegoś szczęścia potrzebna.Na ogół nie.) też się odcięłam. No i nie wiem. Może gdzieś zapowiadali jakiegoś następcę ubiegłorocznego Xsawerego, czy innego tam.
W każdym razie w sobotę duło u mnie masakrycznie, niebywale ( grubo ponad przeciętną ostatnich uciążliwych dujawic). Duło, mało łba nie urwało, podczas polowych spacerów z psami. Duło tak, że mi brameczkę od "płotka" przewijało na drugą stronę i musiałam podeprzeć kołkiem. W związku z czym Księżniczka miała opór wewnętrzny przed wejściem za płotek.Duło od samego rana, a pod wieczór jeszcze się wzmogło to ducie.Czarna wypuszczona na siku zrezygnowała natychmiast jak tylko dmuchnęło mocniej - szczątek ogona podwinęła i odwrót do domku wykonała bez zapraszania szczególnego. A nawet wręcz przeciwnie. Bo jak już wychynęłam na to wiatrzysko, to wolałam, żeby uskuteczniła, co miała uskutecznić i nie zmuszała mnie do ponownego wychynięcia za kwadrans. Na przykład.
A Dziecko sobie zaplanowało wizytę w domku. Z zamiarem wyprowadzenia z garażu DeeRki! Zadzwoniło wcześniej, żeby mu prostownik do akumulatora podłączyć. Ostrzegłam, że pomysł taki se, bo duje. U nich nie duło, więc wiary nie dało. No, a jak już przyjechali, to pomysł musiał zostać wcielony. Wrócili dość prędko. Z hasłem "Mama, ognisko pal!" - tak ich wywiało. I o mało co - z szosy nie zdmuchnęło. Bo wiatr był zdecydowanie południowy, czyli duło bardzo prostopadle do kierunku ruchu na Eczwórce.
W tym czasie, jak ich zdmuchiwało z szosy wypiekłam drożdżówki, co je wcześniej już zarobione miałam. Właściwie, to lenistwo podpowiadało mi szarlotkę, ale w momencie gromadzenia substratów okazało się, że mam ostatni już słoik jabłek (Z poprzedniego sezonu jabłkowego. Bo w ostatnim nie zrobiłam ani słoika, taka mizeria w jabłkach była.) No, a jeden duży słoik to na szarlottę za mało, więc stanęło na drożdżówkach z jabłkami. Wyszły 4 blachy piekarnikowe tych drożdżówek i większość spakowałam Dzieckom. Wykonałam także wołowinę a la strogonow. Jak go zresztą zwał, tak go zwał. Produkt był z pomysłu i wykonania własnego: wołowina gulaszowata z jarzynami : marchew, szparagówka, groszek, brokuł, papryka. Starszy wynalazków nie jada, więc też młodzieży spakowałam. Starszy będzie jadał kapustkę, com mu wcześniej nagotowała. A ja nie wiem co. Bo kapustki są dla mnie niejadalne, a osobno gotować mi się nie chce.
Zanim jeszcze pojechali z powrotem musiałam przygotować "sałatkę" dla kozów. Dzieckom spodobała się dynia. No to im ćwiartkę tej bambino dałam oraz jedną malutką hokaido, która się bardziej do wszystkiego innego nadaje, niż do krojenia kozom ze względu na dość zwięzły miąższ i twardą skórkę. Bambino kroi się fajnie, ale duża trochę. Na jeden raz wychodzi mi ćwiartka, a nie daję kozulom jarzyn codziennie, więc obawiam się spsucia zanim zostanie zużyta. Trzeba na następny sezon jakiś niewielkich, a fajnych dyniek poszukać. W mojej za ciepłej piwnicy przechowują się bez problemów. Nawet zbyt wczesne uprzątnięcie z pola (zostały chomikom z zębów wyrwane) nie zaszkodziło im. A z buraczkami i marchwią muszę do sąsiada latać, bo u mnie po miesiącu skwarki.
Poszłam do tych kóz i okazało się, że siana trzeba nabrać do siatek. Właściwie, to byłam na to nastawiona, ale liczyłam po cichu, że jednak jeszcze odrobinę będą miały. Nie miały i musiałam iść do stodoły z siatkami. No i lekkiego cykora miałam, jak tak duło na zewnątrz i ruszało wszystkim w tej stodole. Nabrałam tylko po trochu, na przetrwanie do następnego dnia, ze świadomością powtórki i poleciałam im pozawieszać.
Dziecka pojechały, z przykazaniem uważania na drogę, ze względu na to wiatrzysko i obietnicą, że zadzwonią, jak dojadą.
A ja już miałam dosyć. Wypuściłam psy, które nie miały ochoty wielkiej na łażenie skróś tej dujawicy, więc załatwiły błyskawicznie, co tam uważały i wróciły bez nawoływania. I przyjęłam pozycję horyzontalną. A że warunków do spania nie było, to zaczęłam czytać książkę. Przygarnęłam ją z neta, bo pochlebne recenzje w pewnym miejscu wyczytałam. Niestety, rozczarowała mnie mocno już na wstępie, albowiem dotyczyła jednej tylko strony kontaktów międzyludzkich, konkretnie damsko-męskich. Przeleciałam dalej, z nadzieją, że będzie lepiej. Ale nie było. Więc rozstałam się z nią przed końcem i spróbowałam pospać.
Zbudziły mnie ciemną nocą piski psa. Kie licho? Z kuchni dobiegają, więc idę. A tam Księżniczka stoi i na kuchennej ławce i piszczy do drożdżówek, które zostały na tacy na stole. Stół był nieco od ławki odsunięty, tak że nie miała szans się dostać, więc wzywała pomocy pańci. A pańcia chamsko zabrała tacę ze stołu i wepchnęła do lodówki. Nie jest to może najlepsze miejsce na przechowywanie drożdżówek, ale lodówki na pewno nie otworzy. Z rozpaczy zeżarła 2 maleńkie, wysuszone, kromeczki chleba z kaloryfera.
Potem jeszcze nad ranem zbudził mnie deszcz walący w szyby, a potem już spałam długo jak nigdy. I niedzielę przebyczyłam na niczym w zasadzie. Wykonując tylko to co niezbędne i czytając Szwaję po raz kolejny.Wiatr mi zrzucił dechę, której używałam, jako zjeżdżalni dla worków z owsem. I leży do dziś, bo nie czuję się na siłach je dźwigać - i tak była okropnie ciężka, a teraz jeszcze namoknięta...
Wiatr już zelżał, ale wydmuchał ze mnie cały wigor i nawet umysłowo sprężyć się było mi trudno i niechętnie. Ale w końcu się sprężyłam i zamówiłam futrom domowym wikt. Po czym się okazało, że na sklep też wichura źle działa, bo zamieszczone kody, już były nieaktywne. Ciekawe, jak u nich się liczy "koniec dnia"? A potem się jeszcze okazało, że paczka już u kuriera (prawie), wobec czego w poniedziałek będę na pożyczki latać, bo przed jedenastą do ściany nie dotrę żadną miarą. Chyba muszę zmienić sposób płatności, bo "pobranie" załatwia mi tylko tyle, że przesyłka jest szybko.
Wspominałam gdzieś, że robię czapkę dla siebie. No i zrobiłam. Ta, której używałam dotąd, była zakupiona z lenistwa. No i wqrzała mnie nieco, bo było jej za dużo, a jakby za mało. Sterczał mi nad głową taki "cylander", który był zbyt mały, żeby go "położyć". Ale ciepła jest, więc nosiłam.
A oto, co udźgałam:
W każdym razie w sobotę duło u mnie masakrycznie, niebywale ( grubo ponad przeciętną ostatnich uciążliwych dujawic). Duło, mało łba nie urwało, podczas polowych spacerów z psami. Duło tak, że mi brameczkę od "płotka" przewijało na drugą stronę i musiałam podeprzeć kołkiem. W związku z czym Księżniczka miała opór wewnętrzny przed wejściem za płotek.Duło od samego rana, a pod wieczór jeszcze się wzmogło to ducie.Czarna wypuszczona na siku zrezygnowała natychmiast jak tylko dmuchnęło mocniej - szczątek ogona podwinęła i odwrót do domku wykonała bez zapraszania szczególnego. A nawet wręcz przeciwnie. Bo jak już wychynęłam na to wiatrzysko, to wolałam, żeby uskuteczniła, co miała uskutecznić i nie zmuszała mnie do ponownego wychynięcia za kwadrans. Na przykład.
A Dziecko sobie zaplanowało wizytę w domku. Z zamiarem wyprowadzenia z garażu DeeRki! Zadzwoniło wcześniej, żeby mu prostownik do akumulatora podłączyć. Ostrzegłam, że pomysł taki se, bo duje. U nich nie duło, więc wiary nie dało. No, a jak już przyjechali, to pomysł musiał zostać wcielony. Wrócili dość prędko. Z hasłem "Mama, ognisko pal!" - tak ich wywiało. I o mało co - z szosy nie zdmuchnęło. Bo wiatr był zdecydowanie południowy, czyli duło bardzo prostopadle do kierunku ruchu na Eczwórce.
W tym czasie, jak ich zdmuchiwało z szosy wypiekłam drożdżówki, co je wcześniej już zarobione miałam. Właściwie, to lenistwo podpowiadało mi szarlotkę, ale w momencie gromadzenia substratów okazało się, że mam ostatni już słoik jabłek (Z poprzedniego sezonu jabłkowego. Bo w ostatnim nie zrobiłam ani słoika, taka mizeria w jabłkach była.) No, a jeden duży słoik to na szarlottę za mało, więc stanęło na drożdżówkach z jabłkami. Wyszły 4 blachy piekarnikowe tych drożdżówek i większość spakowałam Dzieckom. Wykonałam także wołowinę a la strogonow. Jak go zresztą zwał, tak go zwał. Produkt był z pomysłu i wykonania własnego: wołowina gulaszowata z jarzynami : marchew, szparagówka, groszek, brokuł, papryka. Starszy wynalazków nie jada, więc też młodzieży spakowałam. Starszy będzie jadał kapustkę, com mu wcześniej nagotowała. A ja nie wiem co. Bo kapustki są dla mnie niejadalne, a osobno gotować mi się nie chce.
Zanim jeszcze pojechali z powrotem musiałam przygotować "sałatkę" dla kozów. Dzieckom spodobała się dynia. No to im ćwiartkę tej bambino dałam oraz jedną malutką hokaido, która się bardziej do wszystkiego innego nadaje, niż do krojenia kozom ze względu na dość zwięzły miąższ i twardą skórkę. Bambino kroi się fajnie, ale duża trochę. Na jeden raz wychodzi mi ćwiartka, a nie daję kozulom jarzyn codziennie, więc obawiam się spsucia zanim zostanie zużyta. Trzeba na następny sezon jakiś niewielkich, a fajnych dyniek poszukać. W mojej za ciepłej piwnicy przechowują się bez problemów. Nawet zbyt wczesne uprzątnięcie z pola (zostały chomikom z zębów wyrwane) nie zaszkodziło im. A z buraczkami i marchwią muszę do sąsiada latać, bo u mnie po miesiącu skwarki.
Poszłam do tych kóz i okazało się, że siana trzeba nabrać do siatek. Właściwie, to byłam na to nastawiona, ale liczyłam po cichu, że jednak jeszcze odrobinę będą miały. Nie miały i musiałam iść do stodoły z siatkami. No i lekkiego cykora miałam, jak tak duło na zewnątrz i ruszało wszystkim w tej stodole. Nabrałam tylko po trochu, na przetrwanie do następnego dnia, ze świadomością powtórki i poleciałam im pozawieszać.
Dziecka pojechały, z przykazaniem uważania na drogę, ze względu na to wiatrzysko i obietnicą, że zadzwonią, jak dojadą.
A ja już miałam dosyć. Wypuściłam psy, które nie miały ochoty wielkiej na łażenie skróś tej dujawicy, więc załatwiły błyskawicznie, co tam uważały i wróciły bez nawoływania. I przyjęłam pozycję horyzontalną. A że warunków do spania nie było, to zaczęłam czytać książkę. Przygarnęłam ją z neta, bo pochlebne recenzje w pewnym miejscu wyczytałam. Niestety, rozczarowała mnie mocno już na wstępie, albowiem dotyczyła jednej tylko strony kontaktów międzyludzkich, konkretnie damsko-męskich. Przeleciałam dalej, z nadzieją, że będzie lepiej. Ale nie było. Więc rozstałam się z nią przed końcem i spróbowałam pospać.
Zbudziły mnie ciemną nocą piski psa. Kie licho? Z kuchni dobiegają, więc idę. A tam Księżniczka stoi i na kuchennej ławce i piszczy do drożdżówek, które zostały na tacy na stole. Stół był nieco od ławki odsunięty, tak że nie miała szans się dostać, więc wzywała pomocy pańci. A pańcia chamsko zabrała tacę ze stołu i wepchnęła do lodówki. Nie jest to może najlepsze miejsce na przechowywanie drożdżówek, ale lodówki na pewno nie otworzy. Z rozpaczy zeżarła 2 maleńkie, wysuszone, kromeczki chleba z kaloryfera.
Potem jeszcze nad ranem zbudził mnie deszcz walący w szyby, a potem już spałam długo jak nigdy. I niedzielę przebyczyłam na niczym w zasadzie. Wykonując tylko to co niezbędne i czytając Szwaję po raz kolejny.Wiatr mi zrzucił dechę, której używałam, jako zjeżdżalni dla worków z owsem. I leży do dziś, bo nie czuję się na siłach je dźwigać - i tak była okropnie ciężka, a teraz jeszcze namoknięta...
Wiatr już zelżał, ale wydmuchał ze mnie cały wigor i nawet umysłowo sprężyć się było mi trudno i niechętnie. Ale w końcu się sprężyłam i zamówiłam futrom domowym wikt. Po czym się okazało, że na sklep też wichura źle działa, bo zamieszczone kody, już były nieaktywne. Ciekawe, jak u nich się liczy "koniec dnia"? A potem się jeszcze okazało, że paczka już u kuriera (prawie), wobec czego w poniedziałek będę na pożyczki latać, bo przed jedenastą do ściany nie dotrę żadną miarą. Chyba muszę zmienić sposób płatności, bo "pobranie" załatwia mi tylko tyle, że przesyłka jest szybko.
Wspominałam gdzieś, że robię czapkę dla siebie. No i zrobiłam. Ta, której używałam dotąd, była zakupiona z lenistwa. No i wqrzała mnie nieco, bo było jej za dużo, a jakby za mało. Sterczał mi nad głową taki "cylander", który był zbyt mały, żeby go "położyć". Ale ciepła jest, więc nosiłam.
A oto, co udźgałam:
Ostatecznie wyszło zupełnie (albo prawie) co innego, niż zamierzałam. Miały być lewe oczka na prawej stronie, ale za dużo tej szarej nitki tam było. Poza tym brzeg się zwijał (co było do przewidzenia) i musiałam wykonać ściągacz, nabierając oczka u dołu (czego nigdy wcześniej nie robiłam). No i to gubienie oczek wyszło trochę ładniej niż ostatnio, ponieważ nie przerabiałam "dwa razem na prawo" tylko przeciągałam ostatnie, przez przedostatnie, a potem "na prawo" to przeciągnięte. Robiąc remanenty jakieś głębokie znalazłam 3 takie królicze pomponiki, akurat w pasującej tonacji. No to przymocowałam jeden. Potem na łóżku odkryłam drugi, dokładnie przeżuty. Raczej koty... Może by coś w charakterze golfu do tego dorobić, bo czarny wystający z kurtki nie bardzo pasuje, no i kolorów robi się zbyt wiele na raz.
Luty się zaczął wredną pogodą. Coś leci z góry białego i zaraz znika. I jest paskudnie. Brr... A ja muszę wreszcie do stodoły po drewno..
Subskrybuj:
Posty (Atom)