Pozimowe otwarcie sezonu w domku pod lasem zawsze budzi dreszczyk emocji. Co tym razem Matka natura przygotowała nam w ramach wiosennej niespodzianki?
Śpiącego na okiennicy nietoperza? Może stadko obcych w postaci wielokropkowych biedronek wtulonych w framugi okienne? Lub strzępy bielizny w szufladzie i malownicze dziury w ukochanym swetrze, łaskawie zostawione na pamiątkę przez zimujące w pokoju myszy? Pisałam już kiedyś o domku-niespodziance w odsłonie wiosennej.
Niepewność rośnie wraz z przekręcanym w zamku kluczem. Czy uruchamiając łazienkę nie zostaniemy zaskoczeni uroczą acz niepożądaną fontanną, tryskającą beztrosko z pęknietej rury pod zlewem?
Hm, no i okiennice, tak te po zimie też mogą pokazać nam swoje mroczne oblicze nie otwierając się na życzenie. Przyszłość jest niewiadomą.
Kiedyś, w zamierzchłych czasach, kiedy czasami parałam się zabawą farbami olejnymi uczyniłam obraz pod takim właśnie tytułem. Nic wtedy o życiu i świecie nie wiedziałam. Tytuł był zdecydowanie na wyrost i brzmiał tak...filozoficznie. Gdzieś, u kogoś zawisł na ścianie a dzisiaj mi się przypomniał gdy stałam przed drzwiami mojego własnego domu i nie wiedziałam co mnie za nimi czeka.
No cóż, otwieramy.
Ile bym nie myślała, ilu niespodzianek bym się nie spodziewała, życie i tak weźmie nas z zaskoczenia.
Tym razem w kuchni powitalo nas rumowisko. Sufit najwyraźniej zapragnął bliższych relacji z podłogą, bo zamiast tkwić w górze, opadł na podłogę. Piec, stół, szafki, zlew wszystkie kuchenne drobiazgi zostały przykryte tynkiem, kawałkami farby i ...ha, ha, ha... słomą. Nadmienię, że nasz "dom wiejski nieco spleśniały" został uczyniony w pierwszej połowie ubiegłego wieku. Nie, nie, absolutnie nie jest zabytkiem. Raczej bliżej mu do ruiny.
Wiecie jak w obecnych czasach wygląda kontakt i współpraca z fachowcem wszelakiego typu?
Jeśli nie dysponujecie pod własnym dachem lub w najbliższej zaprzyjaźnionej okolicy takim unikatem jak fachowiec, zapomnijcie o malowaniu ścian, wymianie instalacji czy kładzeniu kafelków. Panowie od ....(tu każdy wpisuje swoje nadzieje) są równie cenni jak woda na pustyni. I równie się cenią.
Domyślacie się w jaką stronę zmierza ta historia?
Jest czerwiec, jest pięknie, jest rozszalała wiosna i jesteśmy my. W mieście.
Rozumiecie?
Postawię w tym miejscu kropkę i potrzymam was w napięciu jak dalej toczy się ta historia. Przejdę do stołu. Jakaś równowaga w naturze być musi.
Jako, że atmosfera zrobiła się gorąca a aura podkręca temperaturę, wypada podać coś na ostudzenie emocji.
Bez gotowania (no, może nie całkiem), bez szaleństw, ale za to modnie i smacznie. Sushi w misce.
Nikt nie będzie sprawdzał czy sztukę zawijania (jak ten świstak z reklamy) opanowaliśmy wystarczająco biegle. Nic nie będziemy zawijać. Rozsypiemy malowniczo w misce i będziemy udawać, że to malarska abstrakcja.
Miska sushi
ryż do sushi (przepis tutaj)
kawałek łososia, pokrojony w kostkę
1 mango, obrane i pokrojone w plastry
omlet z 2 jajek, zwinięty w rulonik i pokrojony w plasterki
marynowany imbir
plasterki rzodkiewki
ogórek zielony, pokrojony w słupki
kilka zblanszowanych szparagów
garść mrożonego, zblanszowanego groszku lub fasolki edamame
garść kiełków np rzodkiewkowych
1 awokado, pokrojone w plastry
łyżeczka czarnego lub jasnego sezamu, wcześniej uprażona na suchej patelni
marynata do ryby:
4 łyżki syropu klonowego
2 łyżki sosu sojowego jasnego
1 łyżka sosu sojowego ciemnego
1 łyżeczka oleju sezamowego
Zaczniemy od zamarynowania łososia. Możemy, co prawda, użyć surowego, ale w moim daniu łosoś nieco się moczył, więc nie będę udawać, że jest inaczej. Jeśli jesteście niechętni brudzeniu paluszków i niestety blatu kuchennego (łosoś w marynacie plus patelnia równa się pryskanie olejem na wszystkie strony), dorzućcie do miski surowe płatki łososia. Też będzie pysznie.
Łososia marynujemy min. godzinę w marynacie. Po wyjęciu z marynaty smażymy minutę z każdej strony i odkładamy na papierowy ręcznik.
Mając wszystkie elementy naszej ryżowej układanki na podorędziu (biegniemy po słownik lub prosimy wujka google o wyjaśnienie), pakujemy części składowe do miski.
Nie opisuję kolejnych czynności, jak to wygląda widać na zdjęciach.
Przygotowujemy sos, którym podlejemy naszą miskę. On jest tzw wisienką na torcie.
Sos sojowy z wasabi:
6 łyżek jasnego sosu sojowego
2 łyżki chłodnej wody
wasabi wg uznania
Dokładnie rozprowadzamy wasabi w sosie sojowym by pozbyć się paraliżujących kubki smakowe grudek i podajemy w dzbanuszku obok misek. Każdy użyje wg potrzeb.
I tyle. Danie jest oszałamiająco dobre i zrobione praktycznie bez wysiłku. I nie trzeba stać przy piecu.
Polecam i życzę smacznego