Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Złomowisko. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Złomowisko. Pokaż wszystkie posty

5.06.2016

[05.06.2016] Złomowisko: Gloss Shades, metaliki i żele!


Zawsze to dobra nowina dla wszystkich hobbystów, kiedy duża i znana firma dodaje do swojej oferty malarskiego asortymentu jakieś świeże nowości. Bo choć wiele jest firm na rynku, to kiedy te duże coś wypuszczają, to dostępność produktów jest dużo bardziej wszędobylska i nie trzeba się paprać ze sklepami specjalistycznymi, by wyszukać coś nietypowe… Ucieszyła mnie zatem wiadomość, że Games Workshop, a dokładniej Citadel wrzuciło do swojej oferty aż dziewięć nowych produktów, w trzech seriach z różnej parafii. Dostaliśmy trzy wash’e o z połyskiem, trzy nowe kolory metaliczne oraz trzy zupełnie nowe farbki w kategorii ‘Technical’, które mają być w teorii doskonałe do malowania kamieni szlachetnych czy też biorąc przykład prosto z reklamy wydawcy – do kamieni dusz. Oczywiście natychmiast wyskoczyłem do sklepu, nabyłem zestaw i postanowiłem przetestować je szybciutko by sprawdzić, czy są warte swojej ceny i co przynoszą na malarski stół…

Na samym początku standardowy test farbek w moim wykonaniu, czyli wrzucam je na porządny papier i sprawdzam kilka cech – ziarnistość pigmentu, krycie, przezroczystość, kontrolę i tak dalej. Szybko się z tym uporałem i już na tym etapie mogę powiedzieć kilka słów na temat każdego z produktów.


Zaczniemy od najłatwiejszych, szyli od nowych washy – Nuln Oil, Agrax Earthshade oraz Reikland Fleshshade to nie są nowe kolory i tutaj nie ma zaskocznia, bo wyglądają dokładnie tak samo jak ich poprzednicy. Prowadzą się dobrze, mają dobrą konsystencję i przyjemnie współpracują z Glaze Medium od Vallejo. Naturalnie to nic dziwnego, bo to przecież mają być dokładnie te same washe, tyle że z błyszczącym wykończeniem zamiast matowego, co na papierze raczej ciężko będzie uzyskać ze względu na to, że washe zostały przez papier wchłonięte. Co nie zmienia faktu, że zapowiada się obiecująco, bo tam, gdzie pozostawiłem duże krople po wyschnięciu rzeczywiście się błyszczała niczym pierwsza bańka na choince. Czy spełnią swoje zadanie na modelach, przekonam się wkrótce.

Na drugi strzał padły ów mistyczne „żele” co malowania kamieni szlachetnych, czyli Waystone Green, Soulstone Blue oraz Spiritstone Red. Tutaj pierwsze wrażenia były zdecydowanie pozytywne i zaskakujące! Jednak jeżeli ktoś myślał, że mają to być odpowiedniki GW do farbek Tamiya z serii Clear, to od razu powiem, że nie mają te produkty ze sobą wiele wspólnego i nadal z pewnością polecałbym Tamiyę dla tych, co potrzebują doskonale przezroczystej farbki barwiącej. Żele od GW są gęściejsze, mają mniej przezroczyste kolory i wymagają zdecydowanego rozcieńczania przed użyciem… Co nie zmienia faktu, że są produktami nader interesującymi! Na powyższym skanie tego nie widać, ale mają one piękne, mocne kolory, w swojej gęstej postaci zaskakująco dobrze kryją, cechują się wysokim połyskiem a ich formuła powoduje, że bardzo przyjemnie się je prowadzi pędzelkiem. Kiedy myślałem o tym, jak je zastosować, wydawca sam podsunął myśl dając w opisie tych produktów prostą recepturę – kładziemy jasny metalik a potem pokrywami naszym żelem, by nadal mu krystaliczny wygląd. O tym jednak już za moment, bo na naszej kartce świecą jeszcze trzy inne nowe farbki.

Stormhost Silver, Skullcrusher Brass oraz Fulgurite Copper wzięły mnie z całkowitego zaskoczenia, bo po prostu nie spodziewałem się, że Games Workshop wyda po raz ponowny w swojej historii doskonałe metaliki! O ile z odcieniami srebrnymi radzili sobie całkiem dobrze (*kto nie kochał Boltgun Metal*) to moim zdaniem wszystkie ich złote i brązy albo były bardzo, bardzo słabe (*nadal mam koszmary o Auric Armour Gold*) albo co najwyżej przeciętne – gruby pigment, słabe krycie, nienajlepsze odcienie… Na rynku zawsze były dużo lepsze alternatywy. I nie powiem, nadal są, bo metalizery Vallejo czy lakiery są nie do pobicia w tym temacie. Ale nowe metaliki GW naprawdę robią robotę. Doskonale kryją ku mojemu bezbrzeżnemu zdumieniu. Mają mocne, wyraziste kolory, mogą się pochwalić bardzo drobnym pigmentem a razem te zalety generują farbkę, która daje nam śliczną, gładką powierzchnię w łatwy i przyjemny sposób. Choć Stormhost Silver odcieniem prawie się nie różni od Runefang Silver, to jakością z całą pewnością go przewyższa. Bardzo spodobały mi się te metaliki i na pewno na stale zagoszczą w moim warsztacie.

No dobrze, ale papier papierem… Jak to wygląda na modelach? Naturalnie nie pozostawiłbym tak ważkiego pytania bez odpowiedzi! Z pomocą przybyła mi francuska flota, która poświęciła sześć swoich fregat w imię nauki – błyskawicznie chwyciłem za pędzle i ochlapałem modele nowymi produktami by sprawdzić, jak działają w praktyce.

Fulgurite Copper

Skullcrusher Brass

Stormhost Silver

Na pierwszy rzut poszły metaliki, i powtórzę nieco wcześniejszy paragraf. Farbki kryją doskonale. Modele te miały biały podkład a musiałem nakładać dosłownie jedną warstwę każdego koloru, by natychmiast i bez problemów utworzyć mocny, wyrazisty kolor. Nie mówiąc już o tym, że osobiście bardzo mi się podobają, chociaż Skullcrusher Brass jest zdecydowanie mniej brązem, a bardziej złotem – ciemnym, starym, ale nadal wyrazistym i mocnym. Stormhost Silver jest najczystszej próby srebrem, jak w jubilerstwie a Fulgurite Copper to wypolerowana do połysku, pachnąca nowością miedź. Jestem trzy razy na tak, nawet jeżeli zdjęcia robione ziemniakiem nie oddają ich blasku w naturze!

Soulstone Blue - tutaj zbyt rozcieńczony!

Spiritstone Red

Waystone Green

W drugiej kolejności zachlapałem kolejne okręty nowymi żelami Games Workshop. Naturalnie tutaj nie spodziewałem się cudów, bo farbki te nie mają służyć do malowania całych modeli czy być wykorzystywane jako washe. Chciałem jednak sprawdzić jak ich kolory wyglądają w praktyce i czy się odpowiednią błyszczą. I odpowiedź jest prosta – tak, błyszczą się doskonale. Barwy są głębokie nawet na białym podkładzie a same statki po wyschnięciu świecą się niczym landrynki z cukierni. Gdybym je chlapnął jeszcze jedną warstwą, prawdopodobnie mógłbym nabierać dzieci i przekonywać je, że oferuje im słodyczą w kształcie bliżej niekreślonego okrętu… Ponownie na plus, jednak prawdziwy test wykonałem malując zgodnie z wytycznymi wydawcy miecz Kornaka Gazarota, lidera moich kosmicznych małp:


Tutaj mam kilka naprawdę dobrych nowin! Efekt, jak na miecz chlapnięty farbkami dosłownie z pół minuty, okazał się przebijać moje oczekiwania. Nie jest to naturalnie nawet zbliżone do standardu profesjonalnego, ale jeżeli ktoś potrzebuje łatwego w użyciu zestawu do tworzenia efektu kryształów, kamieni szlachetnych czy po prostu bardzo mocno barwionych metalików o świetnym blasku, to te trzy nowe farbki stanowczo są nie do pogardzenia. Nie mówiąc już o tym, że ta przezroczystość tutaj jest na tyle widoczna, że nakładanie na siebie rozcieńczonych warstw o innych kolorach daje solidne mieszanki, i tak czerwony na niebieskim dał ciemny fiolet, jak każe natura. Myślę, że dalsze eksperymenty pozwolą mi lepiej opanować ów nowe zabawki i naprawdę pokazać, co tez można z nimi zrobić.

Fulgurite Copper + Agrax Earthshade Gloss

Stormhost Silver + Nuln Oil Gloss

Skullcrusher Brass + Reikland Fleshshade Gloss

Na sam koniec zaś zostawiłem błyszczące się washe. Tutaj test był prosty – cała filozofia tych farbek leży w tym, że mają spełniać one swoją bazową funkcję a przy tym nie okradać metalików ze swojego połysku. Wszyscy wiemy, że regularne washe mocno zmatawiają metalowe powierzchnie i że należy potem troszkę popracować, by je ponownie podciągnąć do blasku i chwały. Z uznaniem i kiwnięciem głowy aprobaty donoszę, że GLOSS w nazwie nie jest przekłamaniem czy marketingowym chwytem. Washe po wyschnięciu błyszczą jak należy i w żaden sposób nie przygaszają swojego metalicznego tła. Kolejne plusy się należą firmie z Nottingham.


In summus, jestem pozytywnie zaskoczony. Nie tylko wszystkie wydane farbki są wysokiej jakości, ale też w pełni wypełniają obietnicę wydawcy. Washe się świecą i nie męcą, żele dobrze się spisują w roli imitowania kryształów wszelkiej maści a metaliki, choć nie odkrywają przed nami niczego nowego, są bardzo wysokiej jakości i dodają do puli produktów trzy nowe, ładne kolory. Cóż mogę zatem dodać, jak tylko pochwalić Games Workshop za wrzucenie na rynek kilku nowych produktów wysokiej jakości, które z pewnością przydadzą się niejednemu hobbyście! Oby więcej takich dobrodziejstw zarzucali, bo sam chętnie przygarnąłbym żele w innych kolorach, więcej metalików o takim poziomie jak i błyszczące się washe w pełnej palecie.

18.05.2016

[18.05.2016] Złomowisko: Magic Superglue Activator


Dziś miałem się rozpisywać o kolejnej mistrzyni z MalifauX, ale plany uległy drastycznie zmianie, kiedy podczas mojego pobytu w Vanaheimie nabyłem drogą kupna nowiutki dodatek do mojego warsztatu modelarskiego, kolejną chemię do wsparcia procesu twórczego. I tak oto los dał mi szansę na kolejną reaktywację, tym razem Złomowiska, serii poświęconej krótkim i rzeczowym recenzjom artykułów hobbystycznych i modelarskich właśnie. Uznałem, że nie zmarnuje tej szansy, tym bardziej że ów zakupiony produkt wywołał we mnie na tyle silną reakcję, że tekst krystalizował się w mojej głowie przez cały czas powrotu do domu… Nie trzymając was więc w dalszej niepewności, pora zabrać się za gęste i przejść do recenzji!

Jeżeli sklejacie modele, a już w szczególności, jeżeli sklejacie metalowe pamperki, to założę się o puste orzechy przeciwko diamentom, że nie raz zakleiliście sobie łapki cyjanoakrylem. Że Superklej piłowaliście z opuszków palców. Że jasny szlag i biała gorączka trawiła wasze trzewia, kiedy nawet po kilku minutach trzymania dwóch komponentów piekielny, przeklęty klej nie chciał łapać. Kiedy wreszcie dawaliście za wygraną, łapaliście w dłonie wiertełko i przechodzili do pinowania niesfornym elementów… Znam to, szczególnie teraz, kiedy na powrót zawitałem do Infinity i od jakiegoś czasu walczę z metalowymi pamperkami. Ostatnio nabyłem pudełko The Hungries z nowymi wzorami kseno-bestyjek do Kombinatu, i przyznaję się bez bicia, że jest ono tragiczne… Ach, modele nie są wcale złe, ale już sklejanie ich do kupy to tortura – miniaturowe miejsca łączenia, słabiutke wbudowane piny, cienkie komponenty średnio nadające się pod pinowanie… Już traciłem cierpliwość, i z uporem maniaka uznałem, że i tak wszystko nawiercę i poskładam na siłę!

Dlatego też, kiedy na sklepowej półce znalazłem malutką buteleczkę z atomizerem, obiecującą mi ‘natychmiastowe aktywowanie kleju cyjanoakrylowego’ poczułem się niczym konsument szukający specjalistycznej miotełki do kotów, który właśnie obejrzał reklamę dokładnie takiego produktu podczas seansu telezakupów Mango. Powiem od razu, że od początku do Army Painter Magic Superglue Activator byłem nastawiony negatywnie… Army Painter nie kojarzy mi się z doskonałą jakością, a ponadto wyznaję zasadę, że produkty zawierające w swojej nazwie określenie, iż są magiczne, przeważnie poziomem nie odbiegają od towarów sprzedawanych w infomercialach amerykańskich telewizji lokalnych, takich jak szczotka do marchwi czy huśtawka do bekonu. Słowem, kupiłem w akcie desperacji i w pełni oczekiwałem absolutnej kichy! Jakby tego było mało, etykieta straszy bardziej niż informacja o skutkach ubocznych nawet najbardziej szkodliwego leku na receptę. Nie wdychać, nie patrzeć, nie dotykać, nie wąchać, tak naprawdę najlepiej schować do sejfu i nie używać… Mimo to postanowiłem dać ów specyfikowi szansę. Jak widać byłem gotowy na wszelkie poświęcenia, byle by uprościć sobie żmudny i męczący proces klejenia.

Akurat miałem sklejać łapy mojego kolejnego Morata. Uznałem więc, hej, co mi szkodzi spróbować. Kapka kleju. Przytrzymuję łapę… Naturalnie nie chce się trzymać, pewnie musiałbym z dziesięć minut trzymać i to też bez większych nadziei. Przytrzymuję, pryskam naszym Magicznym Aktywatorem… Przyznam, że zostałem zaskoczony. Klej związał mocniej niż dług Greków do niemieckiej gospodarki. I to natychmiast, dosłownie, bo mgiełka po pryśnięciu nie zdążyła się jeszcze rozwiać, a wiązanie było już nie do starcia, jakbym zalał betonem. Uwierzyć nie mogłem, na szczęście była jeszcze druga łapa do przyklejenia, więc powtórzyłem proces. Kolejny sukces. Magiczny Aktywator naprawdę jest magiczny. Dwa drobne psiknięcia oszczędziły mi co najmniej kilka minut trzymania, nerwów, posklejanych palców i solidnej porcji przekleństw.

Poczułem w rękach moc, moc nie z tego świata. Błyskawicznie wypakowałem ów paskudne do sklejenia Prety i Gaki do Infinity i z uśmiechem godnym rekina zabrałem się do sklejania… Coś, co jeszcze wczoraj doprowadziło mnie do szewskiej gorączki i bezowocnie przepaliło godzinę mojego życia dziś zajęło łącznie niecałe 10 minut na 4 figurki. Kropelka kleju, przykładam, pryskam, gotowe. Na bogów, gdzie ów aktywator podziewał się całe moje życie?

Żeby nie było, że nie jest bez wad. Jak już napisałem wcześniej, firma ostrzega, że jest to substancja diabelnie paskudna – łatwopalna, toksyczna, podrażniająca… Używać w rękawiczkach i ostrożnie. Dalej, lubię malować modele w stanie niesklejonym lub tylko częściowo sklejonym, bo daje mi to lepszą kontrolę nad malowaniem. I choć sam specyfik nie psuje farb i malowania, to w momencie wiązania i utwardzania kleju cyjanoakrylowego zmienia mu kolor z przezroczystego na jasny, mocny biały. O ile ktoś skleja przed nałożeniem podkładu, to problemów z tym nie będzie miał żadnych, ale na pomalowanych już elementach może to dodać kilka minut pracy w postaci zamalowania białych punktów sklejenia. Army Painter Magic Superglue Activator nie jest też produktem tanim! Za mizerną buteleczkę 20 mililitrów wywaliłem około 25 blaszek… A przy dużym atomizerze podejrzewam, że przy ostrzejszej sesji klejenia może się całkiem szybko zużyć.

Co nie zmienia faktu, że jak dla mnie było warto. Już od jakiegoś czasu słyszałem o aktywatorach do superklejów, ale zawsze jakoś podświadomie zbywałem te produkty jako haczyk na naiwnych. Dziś przekonałem się jednak, że to działa aż za dobrze, bo wiąże części błyskawicznie i na twardo! Gorąco polecam bardzo dobre dopasowanie do siebie klejonych elementów przed aplikacją tego preparatu. Tak czy owak, jeżeli zabawy z klejami cyjanoakrylowymi Cię drażni, jeżeli dość masz sklejonych rąk, jeżeli męczy Cię proces trzyamania wiązanych elementów, zanim klej chwyci, to w pełni i gorąco polecam, gdyż ich aktywator zadziałał z werwą i rozwiązał moje problemy w trymiga. O… Dodam tylko, że nie testowałem jeszcze, jak działa z klejami innych producentów! Sam używam Super Glue Army Paintera od pewnego czasu, i mogę przynajmniej potwierdzić, że z tym klejem działa doskonale. Biorąc pod uwagę fakt, że skład owych klejów jest przeważnie kropka w kropkę identyczny, zakładam, że ów specyfik sprawdzi się z wieloma produktami różnych producentów.


I to tyle na dziś, mili czytelnicy! Niech wasze figurki się pięknie malują, kleje wiążą bez problemów a farby na zawsze pozostaną świeże ;)

3.06.2014

[03.VI.2014] Citadel Shade Paint Set


Witam gorąco w ten niemalże zimowy czerwcowy wieczór. Czerwiec, a zimno, jak pierwszego dnia wiosny. I szaro. I smutno. I deszczowo. Prostą metodą na poprawienie samopoczucia, poza zimnym piwem po żmudnej dniówce za biurkiem, jest sprawienie sobie małego prezentu. Coś, nie wiem, może coś jakby przypominającego zestaw farbek Games Workshop. Może washy, przepraszam, shade’ów, by być nieco dokładniejszym. Ot, by dodać życiu odrobiny kolorytu (*żart godny Tadeusza Drozdy*). Choć czułem noskiem, jeszcze przed dokonaniem pewnych kalkukacji, że raczej na plus nie wyjdę na tym, to i tak potrzebowałem uzupełnić swoją półkę z wash’ami a przy okazji dostarczyć sobie dobrej inspiracji do dzisiejszego wpisu. Odpalamy więc po raz ponowny Złomowisko i rzucamy okiem na jeden z kilku nowych zestawów produktów modelarskich od Games Workshop spod brandu Citadel!


Citadel Shades Paint Set to drugi zestaw z serii czterech pudełek. Jest to całkiem nowa seria, zapakowana w całkiem gustowne pudełeczka z niejako ‘świeżą’ maskotką Citadel pod postacią  żółto-zielonkawego, rogatego demona. Świeży? Właśnie, nie do końca… Może nie każdy to załapał lub wychwycił, więc napiszę – demon obrazujący nowe pudełka wraz z kolejnymi etapami procesu malarskiego, to nie kto inny jak postać prezentowana na trofeach konkursu malarskiego „Golden Demon” – drobnostka i rzecz pozbawiona znaczenia dla klienta końcowego, ale jak dla mnie, miły i ładny zabieg. A co w środku? Właśnie, pewne niemiłe zaskoczenie. Dostajemy bowiem osiem farbek standardowego rozmiaru GW – czyli 12 mililitrów – oraz jeden pędzelek. W przypadku zestawu spod znaku ‘Shade’ są to oczywiście washe oraz odpowiedni, rzekomo, do nich pędzelek o wdzięcznej nazwie ‘Wash Brush’, co byśmy go czasem nie użyli do czegoś innego. Czemu zawód? Bo łącznie wszystkich farbek z tej serii jest całe 12  - czemu więc nie wrzucili wszystkich, nie podnieśli odpowiednio ceny, i zaoferowali kompleksowe rozwiązanie? Cholera wie. Co więc dostajemy?

Biel-Tan Green, Casandora Yellow, Reikland Fleshshade, Seraphim Sepia, Nuln Oil, Aghrax Earthshade, Carroburg Crimson oraz Drakenhof Nightshade. Po ludzku, trzy odcienie brązu, czerń, zielony, niebieski, fioletowy i żółty. Czego brakuje z całej serii? Pomarańczowego, ciemnej purpury oraz dwóch wariantów zielonego. Szczerze? Dobry wybór – zestaw ten zawiera najważniejsze i najczęściej używane washe (*pamiętacie jeszcze Devlan Mud?*) i dodatkowe, nieco mniej popularne kolory – możemy sobie jednak spokojnie z nimi radzić. Bo jeżeli chcemy ciemniejsza purpurę a la Druchi Violet, wystarczy zmieszać nieco Nuln Oil z Carroburg Crimson dla przykładu. Słowem, zawartość pudełka w szybki i łatwy sposób tworzy dobre zaplecze washy zarówno dla początkującego hobbysty jak i zwyczajnie dla kogoś, komu ich brakuje, czy się może z nich wyprztykał (*albo kot wylał…*).


Same washe są… Cóż, pokrótce o tych farbkach pisałem wraz z odsłoną nowej palety kolorów i farbek w trzecim kwartale 2012’ego roku, o tutaj, by daleko nie szukać. Coś się zmieniło? Naturalnie nie za bardzo. Nadal nie są to washe najwyższej jakości, ale nadal dobrze spełniają swoją bazową rolę i znacznie przyspieszają pewne procesy malarskie. Dużą zaletą produktów spod znaku Citadel jest dobra paleta kolorów – niewiele wbrew pozorom firm modelarskich dostarcza tego typu modelarską chemię w kolorach purpury, by daleko nie szukać. Jeżeli więc szukamy relatywnie niedrogiego rozwiązania do szybkiego i wygodnego cieniowania figurek czy też solidnej podstawy do laserunku, to washe GW są całkiem dobrym wyborem, nawet pomimo wysokiej ceny. Ale! Do pudełka dodają jeszcze pędzelek! Cóż, moja całkiem prywatna opinia o pędzlach Citadel jest taka, że prędzej umrę, niż ktoś zmusi mnie do uznania ich za sensowny wydatek. Są /absurdalnie/ wręcz drogie w stosunku do raczej niskiej jakości. Nie wiem, czy wynikało to z tego, że trafiłem na felerną serię, czy może włosie pędzli GW wypada, kiedy dotyka innych farbek, niż firmowe? Tak czy owak przeprawa z tymi pędzlami była krótka acz bolesna. Nic dziwnego, ze to ‘Wash Brush’ podchodziłem, jak do jeża, ale ku mojemu zaskoczeniu… To naprawdę nie jest tragiczny produkt. Owszem, tych 15+ blaszek nadal bym za niego nie dał, ale włosie ma gęste, ładnie elastyczne, solidnie trzyma kształt… I dobrze trzyma płynnego washa w sobie, co podejrzewam jest zasługą słusznej gęstości włosia właśnie. Nie jest to oczywiście precyzyjne narzędzie, chociażby ze względu na rozmiar, ale do całościowego ‘moczenia’ większych powierzchni wygląda jak naprawdę solidny zawodnik. Nie wyrzucę, a to już coś więcej, niż mogłem powiedzieć o ich pozostałych pędzelkach!

A jak tam cena? 12 złotych za farbkę daje nam łącznie 96 polskich złotych, a skoro pędzelek liczą sobie za zbójeckie 25 blaszek, to razem kosztować nas ów zestaw powinien 121 złotych.  Oficjalna cena to 110, więc jakiś tam rabacik za zakup w pudełku jest – w sumie, prawie w sam raz na kolejną farbkę, więc nie ma tragedii. Naturalnie, liczymy tutaj według oficjalnych cen żywcem wyrwanych z kart ofertowych Games Workshop, a tak, to chyba nikt na planecie nie kupuje. Rzucę więc okiem dom mojego LGS’u… Cały zestaw kosztował mnie 98,90 zł, więc solidne... 11 złotych mniej, niż u producenta (*Czyli, by było zabawniej, tyle ile oszczędzam, gdybym chciał to wszystko nabyć u niego osobno – taka radosna ironia zakupowa*). W tym samym sklepie oczywiście ceny są niższe, i tak pojedynczy Shade od GW to zaledwie 9,90 zł a pędzel ‘Wash Brush’ od GW – 15,90 zł. Co razem da nam… /matematyka w toku/… 95,10 zł. Tak. Zgadza się. Kupując zestaw /taniej/ tak naprawdę nie musimy kupować go wcale, bo nabywając te farbki i pędzelek osobno, zapłacimy prawie 4 złotówki mniej. Nie chcę z góry zakładać, że sytuacja taka powtarza się w każdym z ów zestawów GW, ale bez wysilania zwojów odpowiedzialnych za wróżby z fusów, jestem w stanie o drobną kwotę się założyć, że tak jest w istocie! Skoro więc nabyłeś zestaw farbek GW – tak jak ja!  - wychodzi na to, żeś łoś – tak jak ja! (*Ale ja mam przynajmniej wymówkę w postaci wymogów rzetelnej recenzji!*). Na wszelki wypadek postanowiłem sprawdzić, czy to tylko casus mojego lokalnego sklepiszcza, czy też sytuacja się powtarza… Cóż, być może źle trafiam, ale wygląda na to, że niezależnie gdzie kupimy, nadal bardziej opłaca się poza zestawem, bo inaczej dopłacamy… Jakby za pudełko! Taka radocha.


Podsumowując? Cóż, jest to bardzo ciekawy produkt, ale głównie z marketingowego punktu widzenia i rzucenia okiem na poczynania Games Workshop – choć człowiek w radzie GW nie siedzi, to widząc ich strategię i wypuszczane produktu, można co nieco wywnioskować i założyć, w jakim kierunku firma chce się rozwijać i w jakie dzwony uderza. Miło zauważyć, że wydali zestawy, że dodają doń odpowiadający pędzelek, ze ‘ułatwiają’ wstęp początkujących i dają szansę na szybsze uzupełnienie zapasów… Szkoda, że robią to w tak głupawy sposób, bo nie znam zbyt wielu chętnych na wydawanie więcej za nic, nawet, jeżeli ów nadmiarowy wydatek liczony jest w pojedynczych złotówkach. GW ponownie zawodzi, zbyt przyzwyczajone najwyraźniej do swoich ‘bundle’ów’, w których o zniżce za kupienie zestawu nie słyszeli. I tym razem po prostu lepiej nabyć wszystko na sztuki… przy okazji nie jesteśmy zmuszani do zakupu pędzla Citadel, który – choć lepszy, niż moje zeszłe doświadczenia – jest diabelnie wyceniony i niegodny takiego wydatku. Konkluzja nasuwa się sama…

26.05.2014

[26.V.2014] Dlaczego nie kupować narzędzi Citadel?


No cześć. Dawno mnie tutaj nie było, prawda? Widzę już jak kąty tego bloga zarosły kurzem, jak 500 stuknięć dziennie przerodziło się w sto, jak zainteresowanie wiernych czytelników wyblakło i wykruszyło się brakiem aktywności… Nie dziwi mnie to i nie zaskakuje, bo w końcu po co wchodzić na „martwy blog”, prawda? Cóż, nie lubię się powtarzać (*choć robię to zaskakująco często!*) ale tak, i tym razem ‘martwica’ była całkowicie czasowa i właśnie zwijam pajęczyny, wpuszczam trochę światła, wsiadam na rower podłączony do dynamo i zaczynam pedałować, by przywrócić blog do życia i by z migotania żarówki znów ciepły blask mych radosnych wypocin przelewał się przez internety ku wam, mili czytelnicy. Nie będę więc przedłużał czy ponownie wyjaśniał czasowej nieobecności – Daddy is home.

Nie ma lepszego sposobu na zrewitalizowanie bloga niż ciepły wpis skierowany w kierunku Games Workshop, przepełniony jadem TrÓ Hejtera, który za pan brat jest ze wszystkimi, którzy z obrzydzeniem śledzą poczynania głównego dilera plastikowej kokainy dla naszego lokalnego młotkowego środowiska. No dobrze, żartuję. No dobrze, nie całkiem. Widzicie, jest tak dużo do napisania! Astra Miliatarum, Leśne Elfy, Siódma Edycja, Imperialni Rycerze… Sporo mięska GW wrzuca na ryneczek, znaczna moc z tego wszystkiego jest co najmniej dobra i na pewno a niej siądę w niedalekiej przyszłości (*jak chociażby forma wydania nowej edycji WH40k, która oczarowała mnie eleganckim składem i formą – nie mówię o zasadach, tylko a jakości wydania, by było jasne*). Dziś jednak pokręcimy gremialnie głową nad nową linią narzędzi dla modelarzy, które są…

Absurdalnie wręcz drogie. Dobrze, powiedzmy sobie wprost na sam początek. Pochwalam to, co robi Games Workshop w kwestii zmiany swojego wizerunku. Widać już od dłuższego czasu, że aktywnie walczą o doprowadzenie swoich produktów do poziomu luksusowego, gdzie wszystko – od opakowania, poprzez wykończenie, metodę sprzedaży na samym produkcie kończąc – pachniało towarem z wyższej półki. Zapominamy więc o plastikowych opakowaniach zaciskowych i przerzucamy się na eleganckie pudełka, brązowe wykończenie, błyszczącą stal i ładne wzornictwo, zarazem schludne, minimalistyczne i ewidentnie prowadzone przez profesjonalnego projektanta. Ba, kiedy piszę ten tekst na stronie GW (*również odświeżonej!*) pojawiły się śliczne zestawy farbek. Widać, że firma wie dokąd zmierza i egzekwuje swój plan z żelazną konsekwencją. I robi to dobrze, naprawdę.

Nie zmienia to jednak faktu, że jako odbiorca końcowy nie mam ochoty przepłacać. Tak, tak, dobra luksusowe polegają na tym, że przepłacamy, bo chcemy coś mieć. Ale narzędzia, nie ważne jak się postaramy je zareklamować, nadal mają być narzędziami, a nie ozdóbkami na półce – chciałbym więc by działały niezawodnie, były dobrze skonstruowane, spełniały swoją rolę i co najważniejsze… Nie kosztowały przysłowiowej ręki czy nogi. I tutaj pojawia się problem, bo choć narzędzia Games Workshop są naprawdę dobrej jakości, to ich cena jest wyżyłowana do abstrakcyjnych poziomów! Z prostej przyczyny… Odpowiednie narzędzia tych samych kategorii i takiej samej jakości kupimy często-gęsto za połowę ceny. Jak nie taniej.

By nie rzucać słów na wiatr, zacznijmy radosną wyliczankę. Wszystkie nowe narzędzia GW możemy nabyć za kwotę 450 zł (w oficjalnym sklepie online) lub też naturalnie nieco taniej u dystrybutora lokalnego – ja dla przykładu wezmę po prostu najbliższy mi sklep, czyli Vanaheim, gdzie zestaw ten nabędziemy za bagatela:

425,90 zł

W tej cenie dostajemy całe 9 narzędzi: dwa pilniki,  trzy narzędzia rzeźbiarskie, wiertełko, nóż modelarski, cążki boczne precyzyjne oraz drapak do linii podziału i nadlewek. Jeżeli sami jesteście nieco bardziej zaawansowanymi modelarzami, to na pewno tylko ciężko westchnęliście i pokręciliście głowami… Ba, nawet początkujący modelarze raczej by się zastanowili wydając taką kwotę na kilka narzędzi, nie ważne, czy byłyby kryte złotem czy też nie. Zresztą, policzmy, ile możemy oszczędzić, kupując narzędzia dowolnych innych firm! Zaczniemy od…


Citadel Knife - 75 zł / 69,90 zł
Alternatywy:
Olfa -SAC-1 - 26,30 zł

By sprawiedliwości stała się zadość, spróbuję podać nie tylko najtańszą opcję dostępną na rynku, ale aktualnie produkty, które spokojnie mogłyby konkurować z narzędziem GW a nawet nie zdeklawoać. Jak widzimy, jeżeli nie potrzebujemy noża wysuwanego, Excel zaoferuje nam solidnej jakości nożyk hobbystyczny już poniżej 20 złotych – i to z dodatkowymi ostrzami o odmiennym kształcie, co zwiększa elastyczność użycia narzędzia. Jeżeli jednak nie ufamy firmom „Krzak” i szukamy czegoś z aktualną marką, to i tutaj się nie zawiedziemy. Znamy taką japońską firmę, Tamiya? Oni siedzą na tym rynku nieco dłużej od Games Workshop a ich narzędzia to produkty najwyższej klasy (*osobiście posiadam kilka, wszystkie są absolutnie doskonałe i nie do zarżnięcia*) – i tutaj w praktycznie połowie ceny GW możemy nabyć doskonałej jakości nóż precyzyjny z wymiennymi ostrzami. Pragniemy wysuwanego ostrza segmentowego? Po jaką cholerę miałbym kupować nóż Games Workshop, skoro za poniżej połowę ceny mogę kupić nóż segmentowy od firmy, która w ogóle /wynalazła/ taki patent i która jest światowym liderem w ostrzach tak ostrych, że nie ma przebacz? OLFA za 30 złotych oferuje niewielki, precyzyjny nóż wykonany całkowicie ze stali nierdzewnej.

Uśredniona oszczędność: 45,23 zł
(Uśrednioną oszczędność wyliczamy odejmując cenę produktu GW od średniej ceny wymienionych produktów innych firm)


Citadel Fine Detail Cutter - 90 zł / 84,90 zł
Alternatywy:

Cążki, czyli poza nożykiem modelarskim drugie najważniejsze narzędzie w rękach każdego modelarza. Najpewniej najczęściej używane. By nie było… Jak już zauważyłem  wcześniej, nie mam żadnych zastrzeżeń co do tego, jak te od GW działają. Nadal mam jeden ze starszych egzemplarzy i nadal działa jak złoto. Nie zmienia to jednak faktu, że aktualnie kosztuje tyle, co złoto, a doskonałe, precyzyjne cążki boczne możemy nabyć za dużo niższa cenę. Jak widzimy powyżej możemy zaopatrzyć się w dobre cążki Trumpetera  czy nawet Tamiya za około 30 blaszek mniej na sztuce, ba, Italieri oferuje cały zestaw podstawowych narzędzi za 50 złotych, gdzie dostajemy nie tylko cążki… A to tak naprawdę drożyzna, bo krótka wędrówka po Allegro czy do pierwszego lepszego sklepu z narzędziami da nam spory wybór tego typu narzędzi w przedziale cenowym od 15 do 20 złotych, albo nawet taniej. Słowem, znowu GW nie oferuje niczego specjalnego za wyjątkową wygórowaną cenę.

Uśredniona oszczędność: 37,01zł


Citadel Drill - 80 zł / 75,90 zł
Alternatywy:

Kiedyś pamiętałem oficjalną nazwę tego urządzenia, bo z tego co wiem, wiertarka modelarska to nie jest to. Nieważne, każdy wie o co chodzi, i jak uderzamy do odpowiednich sklepów, każdy łapie, że wiertełko to wiertełko. Tak czy owak, nowa zabawka GW to wariant starszej wersji, gdzie pozbyli się plastikowego i gumowego szajsu na rzecz metalu. Dobrze. Cena? Pod 80 blaszek. Bardzo źle. No ale spokojnie, co mamy u konkurencji? Dobre, firmowe wiertła do pinowania podchodzą średnio między 55-60 blaszek, czyli w sumie niewiele taniej… Ale jeżeli nie zależy nam na marce, tylko po prostu potrzebujemy solidnego, metalowego uchwytu do małych wierteł, to już za 20-30 złotych spokojnie nabędziemy uniwersalne narzędzie zdolne do trzymania wierteł w kilkunastu różnych rozmiarach. Naturalnie konieczne jest dokupienie wiertełek, ale te kosztują dosłownie w złotówkach na sztuki, więc wychodzi dorzucenie kilku blaszek ekstra by mieć zapas czy też wybór! Słowem, nadal możemy sporo oszczędzić i nadal zwiększyć nasze możliwości, bo nie musimy polegać na trzech rozmiarach dostarczanych przez GW, lecz tworzymy taki zestaw rozmiarów, jaki nam odpowiada.

Uśredniona oszczędność: 35,06zł


Citadel Sculpting Tool Set - 75 zł / 69,90 zł
Alternatywy:

Czyli przechodzimy do większych przekrętów. Jak sprzedawać kawałki metalu z różnymi końcówkami w szalonych cenach. No dobrze, spoko, za 70 blaszek dostajemy… trzy kawałki metalu z różnymi końcówkami! Za ponad połowę tej ceny, dostaniemy taką samą trójcę spod znaku Army Paintera, jeżeli kurczowo chcemy się trzymać znanych marek w środowisku bitewniakowym. Jeżeli jednak poszukamy nieco dalej, to już w praktycznie dowolnym sklepie modelarskim lekką ręką nabędziemy dużo bogatsze zestawy w znacznie niższych cenach – jak na przykład /sześć/ takich narzędzi za 40 złotych od Adammeda, dla przykładu. Ba, chcemy jeszcze taniej? Udajcie się do pierwszego sklepu ze sprzętem dla dentystów – nazywa się to tam ‘upychadłami’ i występują w dziesiątkach różnych kształtów, kosztując średnio… od 5 do 10 złotych za sztukę. Możesz kupić więcej niż trzy i nadal wydać mniej pieniędzy, niż kosztuje zestaw Games Workshop.
Uśredniona oszczędność: 33,50 zł



Citadel File Set - 60 zł / 56,90 zł
Alternatywy:

Wow, pilniki. Gdzie możemy nabyć pilniki, jak nie w każdym kurna sklepie z narzędziami? Cholerny Lerła Merleł czy inne Ciastoramy mają całe zestawy po dwie dyszki, ale dobrze, wróćmy. Games Workshop oferuje całe dwa pilniki za nieco poniżej 60 złotych. Army Painter ponownie uderza klonem tego zestawu, tym razem dorzucają jeden pilniczek więcej i dzieląc cenę przez trzy. A co powiedzie na /10/ sztuk pilników diamentowych za 33 blaszki? Albo zestaw sześciu za mniej niż 20 srebrników? Tak jest, pilniki to prawdziwy cios w portfel… Jeżeli ktoś kupi te wydane przez genialnego wydawcę, bo ich cena jest po prostu wyciągnięcia z mrocznych snów wydziału marketingu. Pilnik to pilnik! Pewnie, diamentowy pył może się szybciej ścierać, iglaki mogą być zbyt brutalne dla miniaturek, ale bez problemu znajdziemy coś nam odpowiadającego za marny procent kwoty wołanej przez twórców Wojennych Młotów. Nie dajcie się wrobić, dajcie komuś innemu zarobić!

Uśredniona oszczędność: 33,14 zł


Citadel Mouldline Remover - 50 zł / 47,90 zł
Alternatywy:
Olfa-PCS - 26,20 zł

I jeden z trudniejszych produktów, bo już drapaki do nadlewek nie znajdziesz w każdym sklepie modelarskim. Pewnie, większość ze znanych mi hobbystów radzi sobie po prostu nożykami modelarskimi, szczególnie jeżeli ma nóż z wymiennymi ostrzami i znajdzie takie o kształcie, które doskonale wypełni to zadanie. Jeżeli jednak nie korzystaliście z drapaka tego rodzaju, to uwierzcie mi na słowo – jest to wygodniejsze urządzenie niż nóż do wykonania tego zadania. Jednak i tutaj znajdziemy tańsze i zdecydowanie bardziej eleganckie alternatywy!  Jak chociażby ostrze Tamiya, które posiada noże zdolne zarówno do zdrapywania nadlewek jak i tworzenia własnych linii podziału, podobnie jak bardzo elastyczna zabawka od Olfy, dająca kilka tnących krawędzi do zdrapywania z różnych powierzchni. Bonusem są wymienne ostrza, czym drapak GW pochwalić się nie może. Squadron oferuje drapak najbliższy temu od GW, ma jednak dwa ostrza różnego rozmiaru przeznaczone do pracy z niezwykłą precyzją dzięki swoim małym rozmiarom. I nadal jest tańszy o całe 10 blaszek! Ponownie możemy dostać więcej za mniej… Jakoś mnie to specjalnie nie zaskakuje.

Uśredniona oszczędność: 17,07 zł

Łącznie oszczędzamy… Mniej więcej 201 złotych i 1 grosz! Oczywiście kwota ta jest nieco abstrakcyjna, bo wynika z uśrednionych cen powyższych produktów. Możemy oszczędzić więcej, jeżeli skupimy się na najtańszych alternatywach, albo też nieco mniej, jeżeli zapragniemy mieć produkty markowe. Nie ważne jednak jaki będzie wybór, zawsze zostaniemy z kasą w kieszeni, i to niemałą, bo 200 blaszek to prawie połowa kosztu całego zestawu GW! A skończymy najpewniej i tak z większą ilością narzędzi, w niższej cenie. Nie dajcie się więc zrobić w bambuko – kupcie narzędzia taniej, będą działać tak samo dobrze, a  za oszczędzone pieniądze będziecie mieli dość… By, dla przykładu, kupić nowe podręczniki do siódmej edycji WH40K! Całkiem niezła oszczędność, nieprawda?

To by było tyle na dzisiaj – do zobaczenia jutro!

17.11.2013

[17.XI.2013] Złomowisko: Techniczne Farbki Citadel


Kurde-bele, nic na to nie poradzę, ale coś ostatnie wpisy mocno się wyostrzyły w kierunku tematyki opartej na Games Workshop i ich poczynaniach! Nie lękajcie się jednak – na warsztacie jest już kolejny tekst traktujący o starterze do Dystopian Wars oraz solidne wprowadzenie do Malifaux. Tak po prostu wyszło, że sporo się dookoła wydawcy Wojennych Młotów działo, i w sumie głupio by było pominąć takie okazje do skrojenia wpisów, więc się ich chwyciłem jak tonący brzytwy! Cóż, nic na to nie poradzę i muszę poinformować, że dzisiejszy również będzie prosto ze stajni żółto-czerwonych liter GW – bowiem jest o czym pisać na łamach Złomowiska, jako że ów wydawca właśnie wypuścił nowy zestaw ‘farb efektowych’, które ku memu niezmiernemu zaskoczeniu okazały się, w znacznej większości, zdecydowanie dobre!

Games Workshop od już dość dawna zawsze byli do tyłu, jeżeli chodzi o malarski wymiar ich hobby. Nie chodzi tu wcale o jakość, którą też od zawsze prezentowali co najmniej dobrą, ale raczej o wachlarz oferowanych produktów, który zwyczajnie był ubogi przez naprawdę długi czas. Relatywnie niedawno znacznie powiększyli swoją paletę, dodali solidny zestaw łoszy a nawet specjalne farbki do glazingu czy dla miłośników metody suchego pędzla. Był to świetny manewr, bo już naprawdę zaczęli ostro odstawać od malarskiej konkurencji i – przynajmniej w gronie malarzy/hobbystów mi znanych! – produkty Vallejo czy nawet P3 / Reapery zaczęły zwyczajnie wypychać niegdyś ubogą ofertę farbek GW z warsztatów. Powiększenie oferty i unifikacja słoiczków wraz z klarownym podziałem na wydawnicze serie dobrze zrobiły farbkom Citadel i teraz mogę zarzucić im jedynie jedną wadę, czyli relatywnie wysoką cenę – poza tym są one naprawdę wysokiej jakości i oferują dość kolorów i dodatków, by móc spokojnie polegać praktycznie tylko na nich.

Tak czy owak ktoś tam w czeluściach R&D Games Workshop uznał, że skoro i tak cała firma kładzie od już jakiegoś czasu mocny, nieustępujący nacisk na aspekt hobbystyczny tego hobby, to seria farb musi się rozwijać. Jakiś czas temu wydali pastelowe, jasne kolory pod serią ‘Edge’, w teorii służące do krawędziowania, w praktyce będąc po prostu solidnych uzupełnieniem palety na tyle, że aż mnie dziwi, że wydawnictwo jeszcze nie poszło wzorem Reaper Miniatures i nie zaczęło tworzyć zestawów ‘triad kolorów’. Teraz zaś dostrzegli, że nadal brakuje im kilku bardziej technicznych efektów modelarskich… Po prostu, jeżeli ktoś próbuje stworzyć realistyczny efekt rdzy czy śniedzi, jeżeli ktoś maluje korozję czy próbuje stworzyć efekt świeżej, ściekającej juchy… To znowu musiał sięgać po produkty spoza stajni Games Workshop! Jak widać najwyraźniej uznali oni, że pora to zmienić, i tak seria ‘Technical’ rozrosła się nam o pięć nowych farbek efektowych! Dzięki uprzejmości sklepu Vanaheim.pl miałem już okazję się z nimi zapoznać własnym pędzelkiem i wyrobić sobie solidną wstępną opinię, która… Jest zaskakująco dobra! Nie uprzedzajmy jednak faktów i weźmy pod lupę każdą z nich.

Blood for the Blood God! No chyba najciemniejsza tabaka w rogu się domyśli, cóż też za efekt może się mieścić w słoiczku opatrzonym taką nazwą… Tak jest, GW uznało, że skoro w ich grach i fluffie krew przelewa się gdzieś tak na oko w milionach litrów w skali dnia a armie zarzynają się z wielkim entuzjazmem w brutalnych starciach, to aż smutno, by ludziska sięgali po ‘efekt krwi’ gdzieś indziej, prawda? Cóż, wszyscy, co się bawią w oblewanie juchą swoich pamperków wiedzą, że od pradawnych czasów głównym środkiem do uzyskania tego efektu jest niezrównana farbka Tamiya X-27 Clear Red, która dzięki lekkiej przezroczystości, mocnemu nasyceniu i odpowiedniej barwie niewiele pracy wymagała, by uzyskać świetne efekty świeżej krwi. Krew dla Boga Krwi jest dość podoba w swoich właściwościach, acz jednak znacznie ciemniejsza w barwie co nie jest bez znaczenia, bo jak chcemy uzyskać juchę bardziej świeżą, to trzeba do mieszanki dodać troszkę jaśniejszej czerwieni. Ale można też podlać ów farbkę ciemnym łoszem (*np. Aghrax Earthshade*) by uzyskać bardzo przyzwoity efekt starszej, zakrzepłej krwi. Jest to całkiem dobra alternatywa dla legendarnej Tamiya, ale jednak ten ciemniejszy odcień nie każdemu przypadnie do gustu – kwestia, wydaje mi się całkowicie osobistego wyboru, bo po prostu pod względem aktualnych właściwości nie zauważyłem żadnej różnicy. No dobrze, Tamiya nadał ładnie pachnie malinką… Słowem, werdykt pozytywny! Jak ktoś poszukuje solidnego efektu krwi a nie ma pod ręka sklepu oferującego mistyczną X-Dwudziestkę Siódemkę japońskiego producenta, to w sumie nie ma się co zastanawiać, bo ów nowy produkt GW w pełni się nada i spełni swoją rolę w pełni poprawnie.

Nihilakh Oxide to moim prywatnym zdaniem, tuż obok nowego łosza do ciemnej korozji, najlepszy produkt zaprezentowany na łamach tejże serii. Jak można zgadnąć po nazwie, jest to środek do tworzenia efektu patyny i sprawdza się /wybitnie/. Widać, że się postarali, bo to naprawdę porządna farbka i daje szybko solidne efekty. Po pierwsze, jej konsystencja jest praktycznie taka sama, jak łoszy, więc w pełni płynna i ładnie ściekająca w zagłębienia, tam, gdzie patyna w istocie ma prawo się pojawić. Odmiennie jednak do łoszy jest to farbka pozbawiona przezroczystości i w sumie ma mocny, solidny pigment, który pięknie osiada tam, gdzie go chcemy i po wyschnięciu od razu prezentuje solidny, dobry kolor w miarę świeżo powstałego nalotu śniedzi. Nie zrozumcie mnie źle – nie jest to cud nad Wisłą, który jednym chlapnięciem stworzy bosko wyglądający efekt patyny to zabrania na Golden Demona… Ale do porządnego TT świetnie się sprawdza, a nawet wytrwani mistrzowie pędzla mogą znaleźć dla tego specyfiku zastosowanie w formie bazy pod dalsze zabawy z efektem postarzania miedzi i brązu. Bo tak naprawdę niewiele potrzeba, by wzbogacić efekt, jaki możemy uzyskać korzystając z tego specyfiku. Od łoszyk zrobiony z ciemniejszego turkusy by wzbogacić odcień… Albo lekkie chlapnięcie błyszczącym lakierem, by dać efekt wilgoci. Bardzo dobry produkt i, ku mojemu zaskoczeniu, zdecydowanie lepszy niż produkt tego samego typu wydany przez Vallejo, który działa niby podobnie, ale nie posiada tak dobrego zabarwienia. Po prostu, jak masz brązowe pancerze czy bronie, bierz w ciemno, bo robi robotę na piątkę.

Typhus Corrosion to już trzeci produkt w tej serii, który zdecydowanie na stałe wyląduje w zapasach mojego warsztatu. Jest to, być może, najlepsza farbka jaką Games Workshop wydało od bardzo długiego czasu, prawdziwe błogosławieństwo miłośników postarzania modeli, którzy jednak doktrynersko trzymają się produktów akrylowych, bo nie mają ochoty wciągać noskiem aromatów terpentyny przy zabawach z produktami olejnymi czy bazującymi na alkoholu. Jest to produkt, który aż się prosi o to, by napisać do wydawcy, czy możemy dostać tego więcej acz w różnych odcieniach, bo widzicie… Jest to tradycyjny, ciemnobrązowy wash, który dodatkowo posiada w sobie bardzo drobno zmielone ‘coś’ - teksturę, dzięki czemu po wyschnięciu nie tylko zaciemnia pomalowaną powierzchnię, ale też tworzy ewidentną fakturę, nalot, jak przyklejone błoto czy ziemia. Oczywiście ze względu na swoje nietypowe właściwości produkt ten będzie wymagał nieco praktyki i opanowania, ale sam uważam, że będzie bezcennym i wartościowym dodatkiem do kolekcji. Jak ktoś maluje pojazdy pancerne wszelkiej maści, jest to niczym manna z nieba! A i do pojedynczych figurek nikt nie pogardzi dobrym efektem zabrudzeń, prawda? Naprawdę produkt godny polecenia każdemu, kto brzydzi się sięgać po bardziej fantastyczne specyfiki ze stajni AK-Interactive czy MIG Productions.

Agrellan Earth to czwarty produkt, który jest co najmniej dobrym! Nie będę już się zachwycał w ten sam sposób co powyższymi, bo tak naprawdę nie jest to nic /nadzwyczaj/ uniwersalnego w użyciu ani też nie jest niczym, co w sumie dość łatwo mogliśmy wcześniej osiągnąć korzystając z Crackle Medium absolutnie dowolnej firmy, nawet z dobrym wyborem zestawów do tworzenia efektów spękań przeznaczonych do decoupage’u… Ale powiedzmy sobie szczerze, są to w sumie drogie dodatki no i oczywiście zwiększają czas pracy w sposób /znaczny/ i nie każdy jest gotowy, by to przełknąć. Ów nowy produkt GW oferują nam praktyczne rozwiązanie pod postacią w pełni gotowej farbki o kolorze wyschniętej ziemi, która po wyschnięciu tworzy spękania w taki sam sposób, jak przy użyciu właśnie dobrego medium efektowego. Co prawda czytałem raporty już w sieci o pojedynczych sztukach tych farbek, które ‘nie pękają’, ale jakoś ciężko mi w to uwierzyć i zrzucam to raczej na karb nieodpowiedniego użycia, jak chociażby pokazuje recenzja na Tales of Painters, gdzie autor ewidentnie nałożył za cienką warstwę – a by ten efekt powstał jednak należy nałożyć tego dość grubo, tak, by przy wysychaniu miały gdzie ów pęknięcia powstać. Jak wspomniałem wcześniej, ze względu na swój kolor i uzyskiwany efekt nie jest to farbka /bardzo/ uniwersalna, ale też nie należy zbywać jej brakiem kreatywności, bo poza tworzeniem szybkiego i ładnego efektu na podstawkach, możemy też spokojnie brudzić nim gąsienice a nawet tworzyć kapitalną teksturę na płaskich powierzchniach (*popękany, kamienny naramiennik? Nie ma problemu!*), tym bardziej, że po utrwaleniu werniksem można ów powierzchnię spokojnie pomalować innym kolorem i łoszować według uznania! Użyteczna rzecz z całą pewnością, a dzięki temu, ze kosztuje zaledwie 10 złotych, to wychodzi znacznie taniej niż zakup odpowiedniej chemii – brawa dla GW w tym przypadku.

Nurgle Rot… Oczywiście, było by za pięknie, gdyby wszystkie wydane produkty były świetne i godne nabytku, tak więc ostatnie dwie nowinki już nie wzbudzają mojego dziecięcego entuzjazmu w taki sam sposób, jak poprzednia czwórka. Nurgle Rot to coś, co najlepiej określają słowa ‘zmarnowany potencjał’… Nie wiem, to pewnie kwestia odmiennych nadziei, bo sam chciałbym dostać farbkę, która miała by choć w części właściwości kleju UHU, która by się nieco ciągnęła i ściekała tak, jak porządny glut powinien! W domyśle produkt ten ma imitować ropę i flegmę i w sumie nie wygląda źle – lekko gęsty, odrobinę przezroczysty i lśniący, w sumie dobrze spełnia efekt śpików kogoś ciężko chorego, ale jest to jak dla mnie produkt, który wymaga trochę dodatkowej pracy, by dało się z niego wyciągnąć coś dobrego. Jako że jest nadal farbką akrylową, ładnie się z nim pracuje za pomocą wody i odpowiedniej chemii, takiej jak np. Glaze Medium od Vallejo. Możemy spokojnie zmienić odcień gluta dodając kropelkę wybranego łosza, możemy rozcieńczyć sam produkt do konsystencji bardzo fajnego glaze’u, który po nałożeniu na ostrze stworzy sympatyczny efekt broni pokrytej trującym olejkiem czy mazidłem. Możemy dodać do dowolnego efektu wody, by stworzyć paskudne kałuże toksycznego syfu czy nawet właśnie połączyć z klejem UHU w celu uzyskania ciągliwej brei odpowiedniej barwy. Słowem, nie jest to produkt zły… Tylko po prostu nie używał bym go ‘na surowo’ ze słoiczka, i by w pełni pokazać pazur jednak wymaga już jakiegoś konkretnego pomysłu i wsparcia dodatkowych materiałów.

Ryza Rust czyli wielki przegrany! No dobrze, nie przesadzajmy, nie jest /tak źle/, ale też do rdzy jako takiej nie powiedziałbym, by był to dobry specyfik – Rdza jest akurat popularnym tematem dla modelarzy wszelkiej maści i praktycznie każda szanująca się firma wydająca farbki dla malarzy ma swoje specyfiki, lepsze lub gorsze, ale Ryza Rust po prostu nie robi tego, co farbka do rdzy robić powinna. Widzicie, rdza z natury ma to do siebie, że się osadza w zakątkach, szczelinach… Miejscach, gdzie wilgoć może się zbierać, gdzie może reagować z metalem i tworzyć radosną pomarańczowo-rudą barwę z elegancką teksturką. Dlatego też większość znanych mi solucji jest prezentowana w formie łoszy czy czegoś podobnego, lub też odpowiednik fikserów połączonych z pigmentami. Ryza Rust zaś nie jest nawet farbką w serii ‘Technical’, lecz ‘Dry’ – jest to po prostu farbka do stosowania metody suchego pędzla o kolorze jasnej rdzy. Czy to oznacza, że jest bezużyteczna? Absolutnie nie! Po prostu nie jest jednostrzałowym rozwiązaniem na tworzenie ładnej rdzy, ale za to stanowi świetną /bazę/ pod takowy efekt, bo ma mocny, jasny kolor, buduje solidną teksturę i można spokojnie rozpocząć cały proces tworzenia rdzy lub ciężkiej rdzy w wybranym miejscu… Jednak zamiast smarować powierzchnię suchym pędzlem (*która to technika zamiast nakładać kolor w zagłębienia, działa wręcz przeciwnie przecież*) to lepiej używać stipplingu w zagłębieniach lub na płaskich powierzchniach. Nie jest więc tak, że Ryza Rust jest produktem zupełnie bezużytecznym, ale tak naprawdę jest też… Zwyczajnie nadprogramowym, bo przecież taki sam efekt mogę uzyskać stosując dowolną jasną, pomarańczową farbkę i używając jej w ten sam sposób, prawda? Po prostu Ryza Rust nie znajduje u mnie miejsca na półce, bo nie oferuje niczego nowego, nie oszczędza mi w żaden sposób czasu ani nie posiada właściwości dwóch produktów w jednym słoiczku. Nadal jednak będę mazał swoją rdzę produktami MIG Production i do tego czegoś się jednak nie przekonam, bo pomarańczowa, sucha farbka w moim słowniku nie jest synonimem efektu rdzy.

Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem, i to dość całościowo – nie chodzi nawet o to, że Games Workshop nagle się obudziło i zaatakowało rynek solidnymi produktami z serii efektów malarskich, ale bardziej o to, jak ładnie się za to zabrali. Nie tylko nie rzucili jakieś chorej ceny za ów produkty, trzymając standard za słoiczek dowolnego innego ich produktu, ale też stworzyli zgrabne prezentacje na łamach wpisu na ich blogu z krótkimi filmikami, na których to możemy solidnie rzucić okiem na to, jak ów efekty prezentują się ‘w naturze’ wraz z bardzo bazowymi wskazówkami jak je stosować. Ładnie z ich strony i w sumie aż tęskno, by w takiej formie prezentowali swoje produkty w sposób regularny! Po smutnej jakościowo fali nowości do Mrocznych Elfów miło zauważyć, że panowie z Nottingham nadal wiedzą jak wydać cos porządnego!

A wam jak przypadły do gustu nowe farbki efektowe ze stajni Games Workshop?

4.11.2013

[04.XI.2013] Złomowisko: Vallejo Model Wash


Pamiętacie, mili czytelnicy, swego czasu dość regularnie co poniedziałek pojawiał się krótki tekst na łamach serii pięknie ochrzczonej tytułem ‘Złomowiska’… Serii, na łamach której zachwalałem czy też wyrażałem swoje oburzenie a czasem pogardę względem jakiegoś produktu modelarskiego, który nabyłem drogą kupna i przetestowałem, metaforycznie rzecz ujmując, na własnej skórze. Jak też pewnie zauważyliście, tych tekstów nagle przestało przybywać – głównie dlatego, że w okresie każdego modelarza slash hobbysty pojawia się taki czas, kiedy warsztacik… Zwyczajnie wszystko ma! Pigmenty, efekty, łosze, taśmy, nożyki, wiertełka, no pełen zestaw. Słowem, nie ma do dokupywać, prawda? Po części – bo są ludzie, którzy nigdy nie ustają w poszukiwaniach Produktu Idealnego i mimo wszystko regularnie próbują czegoś nowego. To w ten sposób poznałem kleje Gunze Sangyo czy przeskoczyłem ze smutnych pigmentów Agamy na świetne Vallejowkie lub te od MIG Production. Tak i tym razem spróbowałem czegoś nowego, i mając dość przeciętnych łoszy od Games Workshop postanowiłem dać szansę nowej serii tych farb wydanej właśnie przez Vallejo – firmę, do której mam ogromny szacunek i zaufanie!

Warto zaznaczyć, że nie pisuję o modelarskim porno głównie dlatego, że lubię, kiedy blog ma określoną rolę, nawet jeżeli tylko z grubsza. Jako że ów blog powoli acz nieuchronnie przekształca się w blog poświęcony wszelakim systemom bitewnym, które niekonieczną posiadają żółtawo czerwony znak GW, to postanowiłem się na tym skupić, a recenzję produktów modelarskich zostawić specjalistom, takim jak ARBAL z bloga Coloured Dust (*Który w sumie kilka dni temu opisał właśnie produkty, które chciałbym wam dziś przedstawić!*) czy Spell z bloga Bloody Brushes – bloga, który wam gorąco polecam, jeżeli modelarstwo to główny motor napędowy waszego hobby, bo znajdziecie tam recenzje dobrych produktów, a przy okazji blog jest coraz regularniej aktywny, więc warto dodać do listy czytelniczej! Nie zmienia to jednak faktu, że kiedy coś wywrze na mnie odpowiednie wrażenie, nie powstrzymam się, by samemu tego nie opisać – do dzieła zaś!


Od razu na wstępie zaznaczam, że łosze od Games Workshop naprawdę nie są podłe czy złe. Ich główny problem leży przede wszystkim w tym, że nie są ani trochę lepsze od produktów konkurencji, a są znacznie droższe! Od dla przykładu łosze Vallejo w małych buteleczkach z zakraplaczem to wydatek 9 złotych za 17 mililitrów gdzie odpowiednik od GW to 10 złotych za 12 mililitrów… Drożej i mniej a jakość absolutnie taka sama, więc po co przepłacać? Już powiem czemu… Bo w starej serii akrylowych łoszy Vallejo nie było takich odcieni, jakie oferuje Games Workshop, ba, nadal nie ma takich smaczków jak Carroburg Crimson czy Fuegan Orange, ale mimo to nowa seria łoszy produkcji Hiszpanów – Model Wash – to już zupełnie inna liga i jakość, coś, co na moim modelarskim stoliczku już wytępiło niemalże całkowicie obecność produktów GW…

Model Wash to absolutny zwycięzca w każdej kategorii jeżeli chodzi o łosze akrylowe. Po pierwsze, dostajemy duży słoiczek z podwójnym zakraplaczem i zakrętką typu flip-top zawierającą aż 35 ml produktu w cenie… 17 złotych. Tak jest, trzy razy więcej farbki za mniej niż połowę ceny produktów Games Workshop, gdybyśmy również chcieli mieć taką ilość łosza. Jakby tego było mało, paleta dostępnych kolorów na dzień dzisiejszy zawiera aż 18 różnych barw, i choć w sumie brakuje takich ostrych kolorów jak jasny fiolet od GW, to cała reszta ma swoje w pełni funkcjonalne zastępstwo jeżeli chodzi o odcień oraz użycie, a trzeba koniecznie zauważyć, że nie dość, iż produkt ten jest tańszy od odpowiednika wydawcy Wojennych Młotów… To jest też bez miara lepszy.

Czemu? Cóż, nie będę zbyt oryginalny i tak naprawdę powtórzę słowa Arbala, bo świetnie ujął kwintesencję zalet tego produktu. Model Wash są jak woda – w sensie, idealnie płynne. Oznacza to to, że nie tylko /perfekcyjnie/ ściekają do szczelin na lakierowanych powierzchniach, ale na powierzchniach matowych możemy absolutnie bez najmniejszego problemu używać ich niczym filtrów czy do modulacji tonu bazowego. Coś, co jest raczej trudne do osiągnięcia z gęstszymi łoszami Games Workshop, które dzięki swojej konsystencji bez użycia odpowiedniego medium (*Glaze Medium*) do modulacji średnio się nadają, bo nie kryją równa, mają tendencję do zwężania się przy wysychaniu i pozostawiania na płaskich powierzchniach nierównomiernych zabrudzeń. Po prostu są dużo lepiej wykonanymi łoszami, które spełnią każde narzucone im zadanie perfekcyjnie, choć należy zaznaczyć, że wymagają pewnego opanowania i prezentują klasyczną wadę produktów Vallejo – nie lubią długotrwałego urlopu i względnie szybko się rozwarstwiają, więc entuzjastyczne trząsanie słoiczka przed użyciem to tradycyjne ćwiczenie ręki, kiedy obcujemy z produktami tejże firmy.

Łosze te mają też dość długi czas wysychania, bo mniej więcej 20 minut, zanim w pełni odparują. Jest to tak samo wada jak i zaleta… Wada, dość oczywista! Speedpaint z tymi łoszami do najszybszych nie należy, a dodatkowo kiedy używamy ich do ‘zlania’ całego modelu czy dużych powierzchni, to tak naprawdę mamy wstrzymany etap prac aż do wyschnięta warstwy. Zaleta? Cóż, długi czas schnięcia powoduje odporność na błędy – mamy sporo czasu, by zetrzeć ewentualny nadmiar czy nawet za pomocą czystego, lekko wilgotnego pędzelka poprowadzić łosz dokładnie tak, jak sobie tego życzymy, czy zrobić gładziutkie i eleganckie przejście pomiędzy dwoma łoszami na jednej powierzchni. Dla cierpliwych modelarzy liczących i walczących o dobre efekty, to w sumie prawdziwy skarb i oszczędza używania rozcieńczalnika na farbce tak, by ta dłużej wysychała.


Jako że obraz, to tysiąc słów… Powyżej mała fotka czterech malutkich okrętów, które zostały po prostu zalane i wypędzlowane czterema różnymi odcieniami – jasna rdza, jasny szary, ciemny brąz oraz ciemna zieleń – modele były spodkładowane białym kolorem. Tutaj zaś znajdziecie plik PDF z prezentacją wszystkich dostępnych kolorów oraz przykładowe efekty uzyskane przy ich zastosowaniu.


Osobiście nie mogę wam tych produktów polecić /bardziej/ - za niską cenę dostaniecie produkt wysokiej klasy, wielozadaniowy i użyteczny, który dodatkowo jest odporny na przewrócenie (*ostatnio przypadkiem trąciłem słoiczek z łoszem GW, 2/3 poszło do piachu…*) i starczy na bardzo, bardzo długo lub też na bardzo intensywne użytkowanie… A na dodatek, jak twierdzi Arbal – a w tej kwestii z pewnością zalecałbym się go słuchać! – świetnie nadają się do aerografów. Cud-miód-ideał, jak będziecie na kupnie łoszy, rozważcie proszę ten produkt i dajcie mu szansę! Ufam, iż nie będziecie zawiedzeni efektami.

28.05.2013

[28.V.2013] Army Painter Colour Primers


Porozmawiajmy dziś o aerografach. Zakładam, że większość z Was wie, cóż to za narzędzie, ale ku tym z czytelników, którzy jeszcze się nie spotkali… Aerograf to ‘powietrzny pędzel’, wyglądające na przerośnięty długopis z kubeczkiem na górze lub od spodu na farbkę i podpięty do kompresora, który spręża powietrze i dostarcza je do narzędzia. Wasze prężne umysły na pewno dodały dwa do dwóch i wiecie już, że sprężone powietrze poprzez dyszę rozpyla farbę we wskazanym miejscu. Tanie, podłe aerografy działa w sumie jak farby w spreju, malując grubą ścieżkę koloru i nadając się tylko do nakładania podkładu lub ewentualnego malowania większych powierzchni. Jednak lepsze, bardziej precyzyjne aerografy pozwalają na uzyskanie cieniutkich smużek i w rękach sprawnego malarza potrafią praktycznie w pełni zastąpić pędzelki.

Skoro to takie fajne narzędzie, skoro praktycznie wszyscy profesjonalni malarze miniaturek z nich korzystają, skoro oszczędzają czas i oferują znacznie lepszą precyzję… To czemu nie wszyscy z nich korzystają? Powód jest prozaiczny. Cena. Dobry aerograf to wydatek liczony w kilku setkach złotych, a do tego przydałby się dobry kompresor – cichy i wydajny, by nie musieć przenosić warsztatu do garażu tak, by rodzina nas nie zabiła. A to kolejne kilka stówek. I jest to zazwyczaj wydatek zdecydowanie zbyt duży dla większości hobbystów, którzy woleli by takie sumy przeznaczyć raczej na rozwój swoich figurkowych kolekcji! Nie mówiąc już o tym, że samo narzędzie jeszcze niczego nie pomaluje, i opanowanie aerografu w stopniu pozwalającym na płynne i praktyczne zastosowanie w codzienniej pracy z modelami wymaga zwyczajnie praktyki i wprawy, którzy przychodzi po dziesiątkach godzin spędzonych na jego używaniu. Słowem, powiedzmy sobie szczerze – zabawa w aerografy to zabawa dla Dużych Chłopców, znaczy się modelarzy z krwi i kości, którzy malowanie modeli traktują jako kluczowy element hobby.

Pozostaje jednak kwestia ułatwiania sobie życia! Skoro wydatek w granicach 500 do 1000 złotych odpada, a nie mamy zamiaru liczyć godzin praktyk przy tymże narzędziu… Jak mamy sobie pomóc w malowaniu? Oczywiście możemy sobie dopomóc w sposób prosty i sympatyczny – malując figurki podkładem o kolorze bazowym naszych jednostek. Krokodyle? Zielony! Skaveny? Brązowy! Imperialne Pięści? Żółty! Szkieletory? Kościany! Zamiast pokrywać nasze modele białym czy czarnym podkładem możemy ominąć jeden żmudny etap malowania naszych żołnierzy. Akrylowe farby w spreju to żadna nowość i co najmniej kilka firm jest znanych z wydawania tychże, jak chociażby Tamiya, by daleko nie szukać. Trzeba jednak zauważyć, że farba w spreju farbie w spreju nie równa, bo farba podkładowa musi mieć inny skład i inne właściwości – musi przylegać do powierzchni, nie ścierać się i stanowić dobry grunt po inne farbki, tak, by owe chwytały, a nie ściekały. Pod tym względem już znacznie mniej firm i produktów się kwalifikuje…

Ale z pomocą dla malarzy-amatorów przychodzi Army Painter! Firma znana z produkowania farbek i przyrządów modelarskich, które razem tworzą gotowe rozwiązania do szybkiego malowania całych armii. Przy  ponad dwudziestu różnych kolorach bez najmniejszego problemu znajdziecie takie, które będą idealnie pasować do waszych modeli, niezależnie do jakiego systemu je malujecie i jaka armia to będzie. Sam osobiście nabyłem zielony sprej do podłożenia koloru pod moje nowe krokodylki do Hordes, i po spróbowaniu od razu nabyłem Demonic Yellow dla moich Tau – tak, choć do produktów Army Painter nie jestem przekonany, uważam ich narzędzia za słabiutkie a ich pędzelki za niegodne tego szlachetnego miana. Mimo to dałem szansę ich sprejom i tym razem pokazali klasę.

Ich kolory podkład działa jak złoto – doskonale kryje, to przede wszystkim. Nie ścieka ani z metalu ani z plastiku, pięknie przylega i tworzy na tyle delikatną smugę, by nie wytracać nawet najdrobniejszych detali, jak chociażby łuski na skórze krokodylka. Kolejnym sporym bonusem jest to, że kolor farby nie różni się nawet odrobinkę od koloru podanego na wieczku – słowem, wiemy co kupujemy i nie musimy się obawiać, że aktualny kolor farby będzie się w jakiś sposób różnił od tego zaprezentowanego na opakowaniu. Wbrew pozorom to ważna rzecz, bo wiemy, co kupujemy. Słowem, podkłady te w istocie zachowują się jak podkłady i spełniają swoją rolę po prostu idealnie, co jest zbawieniem i fantastycznym rozwiązaniem dla każdego, kto pragnie pomalować swoją armię na tzw. trudny kolor, jak żywa czerwień czy żółć, które nakładane ze słoiczka w 99% są zbyt płynne i rozwodnione by wygodnie i szybko nakładać nieprzejrzyste warstwy. Każdy, kto próbował malować czerwień czy żółć na czarnym czy białym podkładzie wie, że to nie jest przyjemna zabawa i prowadzi przeważnie do frustracji. Pominięcie tego żmudnego etapu przy pomocy świetnego podkładu, który wykona całą tę pracę za nas!


Słowem, mogę gorąco polecić! Oczywiście, jeżeli posiadacie aerograf to dużo ciekawszą opcją będą kolorowe podkłady firmy AK-Interactive specjalnie przeznaczone do korzystania w aerografach, na razie dostępne w zaledwie dwóch bazowych kolorach, ale niechybnie ma się pojawić kolejne 6, w tym tak ważne jak czerwony, zielony czy brązowy – znając jakość produktów tej firmy można liczyć na produkty niemalże doskonałe. Jednak dla każdego, kto nie posiada Aerografu albo nie chce inwestować / nie może odnaleźć dobrego koloru w produktach podkładowych, to sprej z Army Painter jest idealnym produktem, jakościowo w pełni zadowalającym i oferującym paletę kolorów na tyle bogatą, by można było z relatywną łatwością coś ugrać na korzyść swojego projektu.