1

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Utah. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Utah. Pokaż wszystkie posty

piątek, 25 września 2015

Koszmar powodzenia.

 Jednak sypie i wygląda, że nie nie przestanie dzisiaj. Niebo sine a za oknem hotelowym ledwo co widać bo duże płatki śniegu tworzyły jakby firankę po złej stronie szyby. 
- Co robimy? - p. pytał chyba po raz kolejny ale bez zdenerwowania. Była to dobrowolna akceptacja jakby pogodzenie się z wyrokiem śmierci skazańca który w czasie procesu jeszcze liczył na cud ułaskawienia. 
- Nie wiem. Chodźmy na śniadanie może później coś wymyślimy. - Nie wierzyłam własnym słowom bo z prognozy pogody wynikało, że nadeszły dwa fronty atmosferyczne, jeden znad Pacyfiku a drugi gdzieś z Meksyku. Będzie sypało śniegiem przez następne dwa dni. To niezwykłe zjawisko jakim jest biały puch rzadko nawiedza te okolice słynące z upałów a nie z białej pokrywy nawet w grudniu. Nie przypominam sobie abyśmy zamienili chociaż słowo podczas śniadania i w milczeniu powróciliśmy do pokoju. Co poczniemy z dawno oczekiwaną szansą na zobaczenie trudno dostępnej skały nie miałam pojęcia ale jedno było pewne, sylwestrowa zabawa w Las Vegas zniknęła daleko w marzeniach bo dojechać się nie da do miasta rozpusty. Zupełny brak sprzętu do odśnieżania w tych okolicach sparaliżował komunikację na amen. 
- Auto czeka. - Raptem odezwał się p.. - Wielkich przygotowań robić nie musimy bo to tylko kilkugodzinna wycieczka ale ochota zupełnie mi odeszła. - Znam te twoje spacerki zamieniające się w całodniową harówkę. Spojrzałam na mapki rozłożone na stoliku i wyć mi się chciało na niezrozumiałą indolencję ludzi odpowiedzialnych za przygotowanie dojścia do The Wave. Już wczoraj nie mogliśmy zrozumieć dlaczego nie ma słupków wyznaczających szlak jak to bywa na całym świecie. 
Zamiast tego prostego rozwiązania wręczono nam świstek ze zdjęciami skałek które powinniśmy mijać po drodze. Dla mnie wszystkie były tak podobne jak stado karibu. Skały i zwierzęta jednakowo egzotyczne i nierozpoznawalne w grupie. 
- Powinniśmy spróbować. - Bez wybuchu euforii ale optymistycznie chciałam poderwać chłopa do działania który w odpowiedzi zaklął szpetnie po polsku, później po francusku a na koniec po angielsku. 
- Daj mi pół godziny. - Dodał już na końcu końców i włączył Skype. Tam po drugiej stronie połączenia p. ma swego kumpla ze studenckich czasów z którym rozprawiają na tematy dowolne i piją alkohole różniaste albo tylko gadają albo tylko piją. Pół godziny lekko się przedłużyło i najwidoczniej męska rozmowa rozprężyła p. bo zaraz po zakończeniu rozmowy stanął gotowy do wyjścia. Dojazd do wypożyczalni odległej o sześć kilometrów od naszego hotelu okazał się polem walki gladiatorów. Było jeszcze wcześnie rano i aut na ulicy było mało ale te które znalazły się w tym samym czasie i tym samym miejscu co my poruszały się w tempie sparaliżowanego żółwia. Dojeżdżaliśmy do świetlnego skrzyżowania obfitującego w stację benzynową z myjnią, sklep spożywczy wielkości megasamu, drugą stację benzynową na drugim rogu i kolejny olbrzym z jedzeniem i wszystkim co ludziom przydać się może. Jechaliśmy prawym pasem bo lewy skręcał również w lewo i na skręt oczekiwały już trzy pojazdy. Wolno w tych warunkach, zbliżaliśmy się do skrzyżowania. Raptem z parkingu sprzed spożywczaka wyskoczyła babcia za kierownicą wiekowego krążownika rozmiarami równym lotniskowca. Tuż przed naszą maską chcąc znaleźć się na lewym pasie. Traf chciał, że nie wiadomo dlaczego ale ubity śnieg zwykłe jest śliski i babcia nie panując nad kupą złomu walnęła w stojący na światłach pikap. Starowina darowała mi życie omijając nasz samochód ale prawdopodobnie lekko nadszarpnęła swoje gniotąc niemiłosiernie produkcję z przed góra roku. Swojego pojazdu wyprodukowanego w latach sześćdziesiątych nie będzie musiała naprawiać bo to pancerny w porównaniu z dzisiejszymi pojazd.
Jadąc Jeepem wcale nie poruszaliśmy się szybciej niż jadący przed nami wypakowany po brzegi rodziną van. 

Wyprzedzać nie było sensu bo tam w przodzie dokładnie z taką samą prędkością poruszał się inny użytkownik dróg. 
- Za chwilę dostanę szału, wiesz o tym? - p. wydawał się spokojny jak bryła lodu. 
- Wiem ale nic na to nie poradzimy bo dziś przecież wszyscy podróżują. - Sylwestrowa noc to ta jedyna w roku która cieszy się wielkim powodzeniem a najbardziej jej koniec o godzinie 24. Okazało się, że poza miastem nie ma aż tyle śniegu i drogi nie są tak białe i nieprzejezdne. Trochę to nas zdziwiło ale szybciej dotarliśmy do zjazdu z utwardzonej nawierzchni. Sine niebo wyglądało dokładnie tak samo jak przed dwoma godzinami ale zegarek nie kłamał. 
Znak ostrzegawczy przed ostrym zakrętem w lewo z migającą żółtą lampką to miejsce gdzie odchodzi droga która zaprowadzi nas na parking gdzie porzucimy nasz pojazd i ruszymy pieszo. 
Zwykły skręt w prawo dla tego pojazdu okazał się zbyt trudny.
Wreszcie gotowi do drogi. p. w mojej czapce trzyma w ręce papierosa i krytycznie spogląda na naszą przyszłość. 
- Pieprzyć wszystko. - Tyle usłyszałam. No tak od nadmiaru stresu głowa nie wytrzymała i mąż mi oszalał. 
- To jest nie do pomyślenia. Trzy tygodnie koczowania i gdy szczęście się wyrzygało to ku..a nic nie widzę. - Zwariował jak nic ale przynajmniej dobrze, że na parkingu a nie gdzieś z daleka w dzikich górach. To podpowiedziała mi fantazja bo zerowa widoczność uniemożliwiała nam zobaczenie otaczających nas skał. 
 - To którędy droga? - p. zapytał bo on dzierżył aparaty a ja trzymałam nasz przewodnik po górach w wydaniu letnim. 
- Potokiem, korytem rzeczki do tego kamienia. 
- Genialnie a co mają zrobić ci którzy przyjadą tutaj na wiosnę? Mają pływać czy wspaniałomyślni właściciele terenu fundują helikopter. Prowadź ślepca. 
- Ślepca? -  Odwróciłam się i przypatrzyłam się chłopu uważniej. Zacinający śnieg nie tylko spoczywał na bydlęcych grzbietach ale również osiadał na okularach przez które rzeczywiście pewnie nie wiele było widać. Z potoku wyszliśmy na wzniesienie bo odkryliśmy ślady stóp idących przed nami turystów ale nie ten szczególny kamień zaznaczony na mapce.
 Mapka okazała się zupełnie nieprzydatna albo prawie nieprzydatna bo krajobraz nie dość, że ledwo widoczny to w szacie zimowej wyglądał zupełnie inaczej niż ten sfotografowany latem. Będzie ciekawie jak zgubimy szlak i pójdziemy gdzieś w siną dal.
 Wskazania elektronicznego przewodnika też były ledwie pomocne bo mogliśmy jedynie kierować się we skazanym kierunku ale wybór drogi w takich warunkach nastręczał wiele problemu.
 Źle postawiona stopa mogła spowodować katastrofę a gdzie i jak ją postawić mogliśmy jedynie zgadywać bo pokryte śniegiem podłoże mogło być skośnym kamieniem albo płaskim kawałkiem terenu. 
Gdy wzniesienie zamieniło się w ostre podejście zniknął mi mąż. Jak do tego doszło zaraz opowiem. O obuwiu p. pisałam wcześniej więc dodam tylko, że zupełnie zawiodło na śniegu i mógłby je zdjąć i iść w samych skarpetkach. Wtedy nie musiałabym na niego czekać.
Przez cały czas szedł za mną starając się iść po moich śladach ale i tak co chwila łapał niekontrolowane poślizgi, zupełnie niegroźne ale za to częste. Idąc za mną słyszałam jego utyskiwania na swą głupotę i na przywiązanie do butów oraz brak mózgu w czasie pakowania ekwipunku. Był wściekły, że nie zabrał zimowych, górskich butów ale te które miał ciągle były w dobrym stanie tylko miały już lekko starty bieżnik podeszwy. Szłam przodem, torebka przewieszona przez ramię a na szyi mój aparat. 
Uzgodniliśmy, że jeżeli szlag trafi nasz sprzęt fotograficzny to trudno ale lepiej mieć zdjęcia niż ich nie mieć. Postanowiliśmy kiedyś kupić taki wodoodporny aby nie martwić się za każdym razem jak pada deszcz czy śnieg. 
Podejście zrobiło się tak strome, że chwytałam się małych krzaków aby ułatwić sobie wędrówkę w górę. 
Czasami p. popychał mnie za pośladki i wtedy martwiałam i chciałam aby ta chwila trwała wiecznie i za to byłam mu bardzo wdzięczna. Właśnie zostałam prawie wyrzucona w górę i szczęśliwie stanęłam na prawie szczycie skały. Odwróciłam się aby podać rękę dzielnemu rycerzowi a rycerza zeżarł smok. Po p. ani śladu na horyzoncie ani w pobliżu. Co do cholery myślę sobie, wyparował. Spojrzałam w przód ale przed mną też go nie ma. Gdzie patrzysz blondynko! Skarciłam sama siebie bo niby w jaki sposób mógłby być przede mną. Uciążliwość pokonywanej trasy chyba pomieszała mi zmysły skoro szukałam go w tym kierunku. Obracam się jak pingwin aby uniknąć poślizgu i rozglądam się wokół. Stwierdziłam brak męża w odległości przynajmniej dziesięciu metrów na wschód, północ, zachód i południe. Wdowa na skale. Ot tak w sekundę. Pohamowałam się przed spojrzeniem w górę bo wtedy oficjalnie miałabym przepustkę do wariatkowa. Gdzie się schował gad paskudny, zachodziłam w głowę. Jeszcze raz przyjrzałam się pokonanej trasie krętej jak sznurek w kieszeni i raptem dostrzegłam niebieską kurtkę gdzieś gdzie nie szliśmy. p. na czworakach skrabał się w moją stronę. Upłynęło trochę czasu gdy znów stałam się żoną. Podczas pomagania chwila nieuwagi dała szansę mężowi na poznanie setki kamieni po drodze w dół. Poślizg był raptowny a trasa została wyznaczona prawami natury a nie zdrowego rozsądku i ciało p. zostało przemieszczone w dół tam gdzie było najbardziej stromo. Może to nie fair ale gdy ktoś się potyka to uśmiech sam przychodzi na usta i wtedy też zachichotałam niewinnie. Gdy już stał przy mnie to nie musiałam się martwić czy żyje bo widziałam, że tak a to, że się pobijał lekko to nic wielkiego. Ruszyliśmy dalej aby zobaczyć wymarzoną skałę ale dalej było coraz gorzej. 
Teraz przy zejściu p. szedł pierwszy i asekurował mnie przed potencjalnym ślizgiem na samo dno. Latem to trasa ciekawa i igraszka, zimą natomiast totalna porażka.
Śnieg nie zaskarbił sobie naszej przychylności. Sam fakt jego szalonego i niespodziewanego ataku był dla nas nie do zaakceptowania. Ilość białego paskudztwa też była nieodpowiednia bo było go za mało. Dlaczego narzekaliśmy na dwa lub trzy centymetry pokrywy śnieżnej a nie cieszyliśmy się, że nie dziesięć? Już wyjaśniam. Dziesięć centymetrów dałoby oparcie stopom przed bocznymi uślizgami i moglibyśmy iść dużo szybciej i bezpieczniej. Silny wiatr utrudniał rozpoznanie terenu i ogólnie było do niczego. Nie narzekam, że poszliśmy, że podnieśliśmy rzuconą przez los rękawicę ale zbieg nieoczekiwanych utrudnień zamienił rozkosz ich pokonywania w beznadziejną walkę o każdy metr który przybliżał nas do wyśnionego celu. 
- Nie wiem czy jest sens iść dalej. Ta francowata (p. użył innego określenia) skała będzie cała zasypana śniegiem nic nie będzie jak powinno. - Trochę racji było w słowach wypowiedzianych z goryczą. Miejsce które przyciągnęło nas z odległości tysiąca mil i trzymało w uwięzi przez trzy tygodnie w takich warunkach będzie zupełnie inne. No cóż jak już jesteśmy to zobaczymy je w innej odsłonie. Wskrabaliśmy się na kolejną górę i nadszedł czas na chwilę odpoczynku. Usiedliśmy na dwóch kawałkach czerwonej skały. Przed nami było ostre zejście w dół wąskie i koniec jego niknął gdzieś w dali. Po zjedzeniu kalorycznego batona i kilku łykach wody jeszcze raz, kolejny raz, przypatrywaliśmy się z niedowierzaniem mapce ze zdjęciami. 
- Ciekawe gdzie my się znajdujemy? - Zapytałam bo oprócz tego, że idziemy w dobrym kierunku nie wiele wiedziałam. Czy idziemy zgodnie z zaleceniami obrazkowego przewodnika czy w nieokreślonej od trasy odległości nie byłam w stanie odgadnąć. p. zaczął grzebać w elektronicznym gadżecie i aż jęknął z niedowierzaniem. 
- Przeszliśmy połowę trasy. 
- Co???? - Zernęłam na ekranik a potem na mapkę. Słońce ledwo widoczne na nieboskłonie znajdowało się już w innym miejscu niż ostatnio gdy udało mi się je zobaczyć. Szaruga panująca od samego rana miała takie samo natężenie i trudno by zgadnąć czy jest rano, wieczór czy południe. Zaczęłam szukać naręcznego zegarka który dzięki luźnej bransolecie zawędrował gdzieś w okolice łokcia. Dopiero po dłuższej chwili wydobyłam go na światło dzienne. Damskie zegarki mają to do siebie, że czas na nich płynie szybciej gdy wychodzimy na randkę ale tutaj zupełnie inna sytuacja nie naruszała praw wszechświata. 
- Jest 15:18. - Przetarłam mokre szkiełko aby upewnić się czy dobrze widzę. Zgadzało się wszystko, zmagamy się z trasą dla dzieci i staruszków już przez ponad trzy godziny i dopiero jesteśmy w połowie drogi. p. zawył, tak zawył jak dziki zwierz z wściekłości. 
- Przestań bo przywołasz wilki. 
- Czy wiesz kobieto, że musimy wracać. Za dwie godziny tutaj w górach będzie zupełnie ciemno. Nogi połamiemy a wilki i bez mojego nawoływania odnajdą nas i zeżrą. Schrupią kości i nic po nas nie zostanie, no może tylko aparaty. - O wilkach nawet nie pomyślałam ale jedynie o tym, że szczęście nas obrzygało swą chojnością. To nie była nagroda za upór i determinację to były pomyje wylane wprost w twarz. Dzioby na twarzy p. pojawiają się w stanie maksymalnego wkurzenia a teraz miał ich dużo więcej niż zwykle. Nie wiem co myślał i nie pytałam o to. Znaleźliśmy się w sytuacji gdzie albo rozsądek i przeżycie albo szaleństwo do końca i nocowanie w górach. Bez namiotu zamarzniemy nie doczekawszy nawet Nowego Roku. 
 Wstałam aby przyjrzeć się trasie która jeszcze pozostała przed nami. p. stanął za mną, objął mnie rękami i mocno przytulił do siebie jakby chciał powstrzymać smagający nas śnieg. Zapewne patrzył w tym samym kierunku co ja. W miejsce gdzie mogła znajdować się niedostępna dla nas skała. 
- Wracamy. - Usłyszałam cierpkie słowo. 
- Wracamy. - Odparłam dumna z mądrej decyzji.

piątek, 18 września 2015

Tak zaczyna się przygoda.

  Kolejny dzień zmagań z kulawym szczęściem nie zapowiadał się jakoś szczególnie. Przypominam, że nasz trzytygodniowy pobyt w Kanab w Stanie Utah został spowodowany chęcią zobaczenia pewnej skały która chroniona jest jak skarb narodowy. Dziennie może obejrzeć ją tylko 20 osób a chętnych jest o wiele więcej. Dzięki wprowadzonemu limitowi miejsce to obrosło legendą pośród podróżników. Wygląd jej jest zupełnie niesamowity ale dlaczego tylko dwadzieścia nie mam pojęcia. Wyjaśnienie oficjałów, że limit wprowadzono aby zachować to miejsce w stanie dziewiczym nie bardzo przypadło mi do serca.
Kalendarz bez litości zmieniał daty codziennie i właśnie 30 grudnia Anno Domini 2014 miał być naszym przedostatnim dniem pobytu w tym mieście. Ostatni dzień losowania i ostatni dzień nadziei. Aby nie było zbyt łatwo istnieje jeszcze jedna niedogodność, otóż wylosowana przepustka upoważnia do wejścia na teren Coyote Buttes North dopiero dnia następnego. 

Zwykle p. wstaje wcześniej ode mnie i wcale nie zdziwiłam się jego brakiem w łóżku gdy ostatni sen rozmył się w powracającej świadomości. Dochodzący szum wentylatora z łazienki zdradzał miejsce jego pobytu. Wydawało mi się, że zorganizowany mężczyzna pozostaje tam dłużej niż zwykle ale nie miałam pewności czy tak było bo nie wiedziałam kiedy tam wszedł. Wreszcie ledwo znana mi postać weszła do głównego pokoju. Dobrze, że byłam już rozbudzona bo albo zawał serca albo wrzask przerażenia na cały hotel byłby moim udziałem. Wiedziałam, że to p. ale ten osobnik wcale mi go nie przypominał. Czerń nie jest kolorem według niego i nigdy na czarno się nie ubiera, tzn nigdy w całości. Teraz wpatrywały się we mnie ślepia tak dobrze mi znane ale cała reszta w jednolitej czerni. Brrr! Straszne przebudzenie. Coś jeszcze było przerażającego w samej twarzy upiora który tak skutecznie uświadomił mi, że już nie śpię. O cholera jasna!!! p. zgolił wąsy!!! Jak znamy się do stu lat to tylko dwa razy widziałam go bez zarostu pod nosem. Zupełnie inny człowiek, obcy i śmieszny. Zanim spytałam co się wydarzyło usłyszałam wyjaśnienie, że to żałoba po marzeniach które nas tu przywiodły. Zgolone wąsy to jakby protest przeciwko całej tej niezrozumiałej biurokracji która uniemożliwia ludziom poznanie tego przecudownego kraju.
Pomysł z żałobą przypadł mi do gustu i ja również przyodziałam się w czerń.
Duszny pokój zdawał się miejscem znienawidzonym dla tych co szczęścia nie mieli i pełnym nadziei dla nowoprzybyłych. Przydzielono nam dzisiaj numer dwa co przyjęliśmy bez żadnej emocji gdyż dwadzieścia poprzednich dni wykończyło naz zupełnie. Piętnaście minut do 9:00 kiedy miało rozpocząć się losowanie szczśliwców upłynęło właśnie na przydzielaniu każdej aplikacji odpowiedniego numeru. Punktualnie o wyznaczonej godzinie maszynka losująca poszła w ruch. Takie mini lotto z kuleczkami w koszyku.
Nasz numerek wypadł jako pierwszy. p. dłońmi zakrył twarz jakby chciał zdusić w sobie okrzyk rozpaczy ja uradowana podniosłam rękę aby dać znak, że jesteśmy obecni i z chęcią odbierzemy nagrodę. 

- Nie mogło tak być pierwszego dnia?! - p. szepnął mi do ucha. Mogło ale w końcu mamy to czego oczekiwaliśmy tak długo. Formalności z otrzymaniem zezwolenia przeciągnęły się do dziesiątej i z zieloną kartką oraz obrazkowym przewodnikiem jak dla dzieci wróciliśmy do hotelu. Jutro czeka nas wiele emocji i niezapomnianych wrażeń. Już teraz ledwo mogliśmy usiedzieć w miejscu. Powinniśmy sprawdzić aparaty, przygotować ciuchy i zadbać o prowiant lekkostrawny i energetyczny. Padłam na łóżko bez czucia aby zrelaksować się po przeżyciach. Nigdzie dzisiaj już nie pojedziemy bo zbyt późno na wycieczkę więc rozkoszujmy się lenistwem. Zjedliśmy byle jaki obiad bo żadne z nas nie miało ochoty na oblewanie zwycięstwa po tylu porażkach.
O godzinie trzeciej po południu zaczął padać śnieg. p. stał przy oknie i klął bezustannie jakby czytał powieść grubą na dwa dni czytania. Wpadłam w podły nastrój i zaczęłam wyrywać włosy z głowy. Prognoza pogody w TV była oczywista; nagłe wtargnięcie frontów atmosferycznych przyniesie nieoczekiwany opad śniegu. Za oknem dachy domów pobielały a asfalt uliczek zamienił się w tor saneczkowy. 

- Masz zimowe ciuchy? - Tylko i wyłącznie z wrodzonej troski zapytałam bo przecież przykładny p. zawsze wszystko ma przygotowane na zapas. 
- No pewnie, że tak! - Żachnął się oburzony. 
- Czapkę, rękawiczki... - Nie musiałam recytować dalej bo czarny upiór pobielał jakby go śniegiem posypano. 
- Skądże znowu, nawet nie mam zimowych butów. - Oj tragiczna moja postaci, zginiesz gdy mnie braknie. - Muszę kupić buty. - Usłyszałam i po sekundzie zrobił się zamęt w spokojnym hotelowym pokoiku. - Może jest tu jakiś sklep ze sprzętem turystycznym. - Z beznadziejną nadzieją w głosie jęczał p. bo przecież gdyby takowy był w miasteczku to przez trzy tygodnie naszego pobytu nie mógł nam nie wpaść w oko. Dwa ogólnospożywcze sklepy miały zadowolić wybrednego nabywcę ale oprócz wygłupów na stoisku z czapkami nic kreatywnego nie zrobiliśmy. O zakupie butów można tylko pomarzyć a moje rękawiczki od biedy można wcisnąć nawet na wielgaśne łapska tak jak i moją drugą czapkę na czaszkę bez wąsów. 
- Potrzebujemy Jeepa!!! - Gdy ochłonęliśmy ze śmiechu po przymierzaniu sklepowych atrakcji rozsądek powrócił na swoje miejsce. Naszym autkiem nie przejedziemy po rozmoczonej glinie i ciągle rosnącym śniegu. Jedyna wypożyczalnia znajdowała się nieopodal i znaleźliśmy się tam po kilku minutach śliskania się po białej mokrej niespodziance która coraz grubszą warstwą kryła przestrzeń dookoła. 
- Nie, nie mamy wolnego auta na jutro. Widzisz jaka pogoda. - Miła kobieta oznajmiała bez specjalnego współczucia. 
- Potrzebuję prawdziwe 4x4 na jutro rano. - Golone strzyżone, dziad swoje a baba swoje i tak przez dobre pięć minut. Gdy ani jedno ani drugie nie ustępowało w końcu do rozmowy wtrącił się ktoś inny który nie musiał przysłuchiwać się rozmowie która toczyła się w małym pomieszczeniu z czterema stoliczkami dla potencjalnych klientów. Właściciele i pracownicy obecni w tej chwili musieli mimo woli uczestniczyć biernie w rozmowie bo p. szeptem nie mówił. 
- Jutro rano ktoś ma oddać auto. Jak w ogóle przyjedzie możecie go wypożyczyć. - Tym sposobem i ja zostałam zauważona jako klient a może temu dobremu człowiekowi żal się zrobiło biednej kobiety żyjącej z takim upartym typkiem. Formalności zostały dopełnione w szybkim tempie. Karta kredytowa przeleciała przez czytnik i chciwy wlaściciel dostał czego chciał w zamian za obietnicę, że może jutro będzie auto. Auto niby mamy, czapkę i rekawiczki dla p. też niby mamy tylko butów brak. Niby mamy tylko brak odpowiednich. Jeżeli w dniu dzisiejszym planeta Słońce była na niebie to pozostawała niewidoczna przez cały dzień ukryta za grubymi chmurami a teraz postanowiła pójść spać bo robiło się ciemno. 
- Wódki daj mi kobieto. - Z zadowoleniem krzyknął p. po wygranym starciu w wypożyczalni. 
- O nie, szampan jest na jutro. - Jak lwica o małe tak ja postanowiłam walczyć o szampana na sylwestrową noc w Las Vegas. 
- Wódki mi się chce a nie bąbli. Ledwo stoję na nogach z nerwów więc potrzebuję adrenaliny w płynie. - Jak ten płyn zwą tak niech zwą ale ja też z chęcią się napiję egzotycznego drinka bo dzień taki jak dziś zasługiwał na wyróżnienie. Soki o wielu smakach zakupiliśmy bez problemu ale alkoholu w spożywczaku nie kupisz o nie. Dbają o wychowanie w trzeźwości i po zapytaniu kasjerki gdzie w takim razie można kupić wódkę pojechaliśmy do jedynego monopolowego w mieście. Paskudne to miejsce znajdowało się trzy kroki od miejscowego komisariatu więc policjanci bez wychodzenia z posterunku widzieli kto będzie dzisiaj jeździł po pijaku. 
- To żłopusie, popatrz ani jednej normalnej wódki. - Sklep rzeczywiście wymieciony z towaru a ten który pozostał na półkach najwidoczniej nie nadawał się do spożycia bo go nikt nie kupił. Dziesięć metrów kwadratowych obeszliśmy dwukrotnie bo za pierwszym razem mogliśmy przecież przeoczyć to czego poszukiwaliśmy. 
- Może to? - p. trzymał w dłoni butelkę z nierozpoznawalną nalepką. Wzruszyłam ramionami bo smak wódki i tak zabiję pomarańczą z ananasem.
Co za dzień, tyle przeciwności pokonanych a co będzie jutro nikt nie wiedział. To co się wydarzyło jutro przeszło najśmielsze przewidywania.

(ciąg dalszy za dziesięć dni)

czwartek, 10 września 2015

Kamory dookoła

 Kuszące skały stały się raptem niedostępne dzięki ogrodzeniu. Na dobrą sprawę mogłabym poprosić p. aby mnie przerzucił przez nie ale nie miałam pojęcia jak wrócić bez jego pomocy po drugiej stronie a zastępstwa nie było.
Lekko zawiedziona pozwoliłam zawieźć się w nieznane. Ameryka nie byłaby Ameryką gdyby zwiedzanie polegało tylko i wyłącznie na pokonywaniu ogrodzeń albo dalekich wyprawach piechotą. Ojczyzna mało ruchliwych turystów ale za to mobilnych zgromadziła co ciekawsze zakątki zaraz przy drodze. I tym razem skorzystaliśmy z tej dogodności.
Tak lubię, wszystko w zasięgu ręki i prawie do każdego kamora można dojechać autem ale nie byliśmy aż tacy leniwi aby nie zrobić kilka kroków.
Ochota do pospacerowania przerodziła się w syzyfowa pracę bo tak stojacy kamor zaraz się przewróci tym bardziej, że jego noga już ucierpiała solidnie.
Oj cięzka praca przy tak olbrzymich kamieniach i nie ma jak porównać jej do przyjemnej pracy przy kamieniach szlachetnych. Nazwa tak podobna a wartość tych dużych jest o wiele większa niż najdroższego diamentu.
Chwila odpoczynku jeszcze nikomu nie zaszkodziła, tym bardziej po tak ciężkiej pracy, więc idąc tym tropem znalazłam zaciszne miejsce które z pierzynką nie miało nic wspólnego ale dawało schronienie nad głową.
Wreszcie znalazłam miejsce w którym poczułam się jak prawdziwy człowiek. Nie mam na myśli moich wyczynów fizycznych ale raptem dotykałam głową dachu! Ja karzełek przez mięśniaków wyhodowanych na sterydach pomijana i prawie nie zauważana bo wzrostu mi brak od urodzenia. Tutaj jednak ktoś budował na swoją miarę i nie do wiary, że był mojego wzrostu.
Mądym jest powiedzenie szukaj i szukaj aż może znajdziesz to czego szukasz tak jak w moim przypadku domostwa na mój rozmiar i nie tracąc dobrego humoru zapraszam na kolejny odcinek naszych przygód.

czwartek, 20 sierpnia 2015

Niespodzianka w bieli

 Jeszcze nie wypiliśmy kawy do dna a p. zapytał co będzie dzisiaj na obiad. Łypnęłam na niego z ukosa bo kto myśli o obiedzie podczas śniadania o siódmej dwadzieścia rano na wakacjach. Chciałam już wytłumaczyć zupełny bezsens takiego pytania ale zatrzymałam swój język przed wypowiedzeniem niepotrzebnych słów. 
- Wycieczka w nieznane bo pewnie znów w loterii przegramy. - Tak też się stało bo szczęście omijało nas raz blisko, raz daleko ale zawsze omijało. Po wielu przegranych starciach już tyle emocji nie mogliśmy z siebie wyzwolić a jedynie głębokie westchnięcie zawodu skwitowało stan faktyczny. 
Jakoś niczego szczególnego nie zaplanowaliśmy na ten poranek i po prostu wybraliśmy drogę na chybił trafił na mapie. Okazało się, że prawie od samego początku pięliśmy się pod górę i po trzydziestu minutach pogoda drastycznie uległa zmianie. Nadciągnęły chmury a z żeśkiego słońca pozostały nieśmiałe promyki przebijające się poprzez grube, szare chmury. 
Pojawił się pierwszy śnieg który przywitaliśmy z niemałym zdziwieniem bo w miejscu naszego pobytu czyli w Kanab było słonecznie i ciepło a o śniegu nawet nikt nie mówił. Przypominam, że południowe Utah to raczej ciepłe miejsce a śnieg tam bywa tylko czasami i to przez bardzo krótki okres czasu. Nikt z nas nie zkładał, że możemy chodzić po śniegu stąd w naszym ekwipunku trudno by szukać zimowego obuwia. 
Takie podejście do z góry założonego stanu aury stanie się głównym powodem totalnej porażki naszego wyjazdu. Będzie o tym mowa w poście poświęconym pewnemu wydarzeniu ale o tym później. 
Zupełnie świeży śnieg zachęcał do zabawy ale bałwana nie udało się ulepić. 
Natomiast zabawa w tropiciela śladów wydawała się bajecznie prosta do momentu gdy kojot albo inny właściciel pozostawionych śladów poszedł w gęste krzaki. 
Na śnieżnej górze pozostaliśmy przez parę godzin aby po południu powrócić do prawie upalnego miasta.


Nie zamieszczam tego posta specjalnie aby jeszcze bardziej Was zdenerwować panującymi upałami w Polsce:)